Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Jakkolwiek niezgoda jednostki ze współczesnem jej społeczeństwem jest źródłem nieszczęść, osamotnienia, bolesnych zawikłań i tragicznych nieraz rozwiązań życia, wynika ona jednak z faktów, z grubej plątaniny rzeczywistych zdarzeń i, przy pewnej zmianie stosunków, może być usunięta. Rany dają się wygoić, żale ukoić a cześć i sława, choćby przyszły późno, nie przychodzą jeszcze zapóźno, dopóki człowiek żyje. Historya lat dawnych i dni dzisiejszych zapisała tysiące przykładów ludzi, którzy, doszedłszy do krańca przeciwieństw ze swojem otoczeniem, do szczytu walki z większością społeczeństwa, zbuntowani przeciw wszystkim, obowiązującym w danej chwili, więzom społecznego ustroju, pokonani, przypadkiem tylko uniknęli zemsty tłumu: karabinowej kuli, lub noża gilotyny; a jednak w końcu wracali jak tryumfatorowie. Faktyczna niezgoda, wynikająca z przyczyn wiadomych, daje się załatwić przez, usunięcie tych przyczyn, i człowiek, który dziś czuł się nieszczęsnym samotnikiem, może się jutro znaleźć otoczony tłumem, który go będzie czcił, kochał i uwielbiał. Ale są stosunki między ludźmi, w których niezgoda opiera się na głębszych, subtelniejszych, nieraz materyalnie nieuchwytnych, niedających się określić powodach; na przeciwieństwie najistotniejszych pierwiastków psychicznego ustroju, na drgnieniach uczuć, które w stanie ciągłego napięcia i przenikliwej drażliwości, nieustannie, niezmordowanie czuwają w głębiach ludzkiej duszy, i które tworzą dokoła jednostki fatalną atmosferę, skazującą ją nieraz na samotność najrzeczywistszą, najboleśniejszą, gdyż niezależną od dobrej nawet woli i uczuć ludzi, których życie jest z nią związane.
Dokoła każdego Ja zatacza się zaczarowane, nieprzenikliwe koło, którego inne Ja przekroczyć nie może, w którem człowiek jest w zupełnej, bezbrzeżnej pustyni, samotny, o ile najboleśniejsze towarzystwo, swoje własne, go nie nuży i nie dręczy…
Gierymski, który umarł, nie doszedłby do zgody ze społeczeństwem, miał jednocześnie w swojej naturze całą moc pierwiastków, skazujących go na nieustanne nieporozumienia z ludźmi mu blizkimi, z ludźmi, których sam szukał, lub którzy zbliżali się do niego, wiedzeni sympatyą dla człowieka i czcią dla talentu; nosił w sobie nie dające się usuwać przyczyny zawikłań, dla których był takim nieszczęsnym samotnikiem. Ludzie, współczujący komuś, czyje życie przechodzi w męce i cierpieniu, muszą szukać środków dopomożenia, sposobów usunięcia tych ujemnych warunków istnienia. Zmiana miejsca pobytu, zerwanie z pewnymi ludźmi i zbliżenie się do innych, wejście w stosunki rodzinne, jeżeli to jest człowiek samotny, i oddalenie od rodziny, jeżeli to jest człowiek z nią związany, są zwykle temi naiwnymi środkami, które w takich razach przychodzą na myśl.
Gierymski rodziny nie miał, niejednemu też zdawało się, że ożenić go, byłoby to rozwikłać wszystkie trudności jego życia. Gierymski jednak, bodaj że nie miał żadnych właściwości, potrzebnych do przejścia przez tę sferę uczuć i stosunków z jakiemi takiemi szansami szczęścia i spokoju, przez tę sferę, gdzie właśnie zadziergają się najzawilsze węzły tragicznych losów jednostki, tlą się zarzewia najsubtelniejszych i najsilniejszych przeciwieństw między ludźmi; gdzie ludzie, związani wszystkiemi chwilami i interesami życia, wbrew faktycznemu, materyalnemu zbliżeniu, czują się oddaleni od siebie nieskończonością, opuszczeni i samotni. Akt stanu cywilnego i wspólny dach nie zawsze stanowią istotną wspólność życia. Gierymski mówił o tych rzeczach z brutalnym sceptycyzmem, streszczającym pojęcia, wynikające z powszechnego doświadczenia, pojęcia, które się stały komunałami, powtarzanymi bezmyślnie, a w których tkwi jednak mnóstwo prawd boleśnych i głębokich.
Czy i co Gierymski przeżywał w tej sferze stosunków, nie wiem, nie zwierzał on się nigdy z jakichkolwiek wydarzeń, mających związek z temi uczuciami, a jeżeli była o tem mowa, wybuchał ironicznym śmiechem i klątwą. To pewna, że uświadamiał stale wszystkie pesymistyczne poglądy o tej sprawie, i że z jego naturą, z jego bezwzględnością, nietolerancyą, niemożnością otamowywania się, niezdolnością do hipokryzyi, ruchliwością wzruszeń, skłonnością do podejrzeń, w tej sferze życia znalazłby tylko splot ciężkich cierpień dla siebie, i że zgotowałby niemniej ciężkie i gorzkie życie dla istot, których istnienie byłoby z nim związane. Gierymski podzielał powszechny i pospolity sąd o kobietach, tę łatwą i banalną ironię, która jest zszarzanym komunałem, o ile nie jest mściwym wybuchem zranionych i zawiedzionych uczuć.
Co się z Gierymskim działo, nie wiem; to tylko pewna, że teoretycznie kobietą pogardzał, a w życiu, w stosunkach bał się jej towarzyskiej przewagi, bał się niedyskrecyi, z jaką dzięki tej przewadze kobiety często dotykają tych właśnie uczuć, z którymi człowiek żenujący się kryje się najstaranniej. Gierymski był w takich razach ciągle na straży, a przyparty natarczywością wybuchał w brutalnej odpowiedzi. Kiedy go raz pewna gadatliwa pani wyciągała na rozmowę o jego uczuciach i stosunkach do kobiet, i kiedy w końcu spytała: jakąby chciał, żeby była jego żona, Gierymski zawołał z gniewem: Żeby milczała!
Dlatego też Gierymski zawsze wolał swobodę knajpy, gdzie był na neutralnym gruncie, zabezpieczony od towarzyskich zawikłań, niż zebrania, na których musiał się spotykać z kobietami. Szukając tej sfery stosunków, któraby mogła wyprowadzić go z samotnego zjadania się i pastwienia nad sobą, nie widzi się możności przystosowania się jego do warunków życia rodzinnego. Był to świat całkiem dla niego niedostępny. Kiedy raz była o tem mowa, ktoś powiedział, że on mógłby się ożenić tylko z kobietą od niego mędrszą, rozumiejąc pod tem taką mądrość, któraby pozwoliła jej całą wysokością uczuć górować nad wszystkimi porywami szaleństwa, które w nim się szamotały. Gierymski na to wrzasnął piskliwym głosem: «A cóż mnie zostanie?!» myśląc zapewne o tem pośledniem stanowisku, jakieby, jak mu się zdawało, w takim razie zajmował. Było to drgnienie tej drażliwej ambicyi, które wskazywało jeden z pierwiastków rozkładu, jakiby szarpał jego życie, gdyby go los związał z życiem innej istoty.
Tak więc Gierymski ominął to źródło nieszczęść, lecz pozostało mu ich jeszcze dosyć w tej sferze stosunków, gdzie niema żadnego przymusu, gdzie współżycie wynika z bezpośredniego objawienia się sympatyi, z nieprzymuszonej dobrej woli wzajemnego zbliżenia się, w sferze stosunków przyjaźni i koleżeństwa.
Żeby nieszczęścia i utrapienia ludzkie wynikały jedynie z rzeczywistych ujemnych zdarzeń, życie byłoby co najmniej znośne, gdyż dni naprawdę nieszczęśliwych, w których nacisk zewnętrznych, wrogich wypadków przygniata ludzi, jest w istocie znacznie mniej, niż dni, które przechodzą niepostrzeżenie, w szarem paśmie jednostajnej kolei pospolitych zdarzeń, lub niekiedy bywają dniami szczęścia. To, co głównie rozstrzyga o tem, jakie jest życie ludzkie, to ten wewnętrzny ustrój duszy, to Ja stałe, niezmienne, fatalistyczne, które wytwarza dokoła człowieka pewną szczególną atmosferę, a wewnątrz niego pewien układ uczuć i pojęć, który stale prowadzi do jednakich skutków w życiu.
Gierymski miał jedną właściwość, zresztą bardzo rozpowszechnioną, właściwość, z której dla niego, jak i dla każdego innego człowieka, wynikają pewne przykrości, a niekiedy nieszczęścia życia, był on skryty, ale umiał ukrywać tylko swoje myśli - nie uczucia. Umiał zataić przyczyny pewnych swoich stanów, pobudki pewnych czynów, ale nie umiał otamować tych stanów, tych uczuć tak, żeby się one nie odbiły w jego mieniącej się wyrazem twarzy, w jego głosie, który, pod wpływem rozmaitych uczuć, przechodził od dźwięcznego barytonu, do pisku obitego dziecka, nie umiał i zwykle nie chciał hamować jakiegoś ruchu ręki, jakiegoś obejścia się, które dla niego było koniecznym skutkiem stanu jego uczuć i pojęć, dla tego zaś, kogo dotykały, zagadkowem a wrogiem i budzącem również wrogi oddźwięk zachowaniem się.
W życiu rodziny Gierymskiego był jakiś bolesny fakt, który mu w niczem nie ubliżał, o którym, jak mu się zdawało, wszyscy wiedzieli, uważali za hańbiący i ciągłe go obrażali, okazując pogardę lub lekceważenie. Przywidzenie to było tą zatajoną, głęboko ukrytą przyczyną całego mnóstwa nieporozumień, przykrych zajść i nieszczęsnego osamotnienia. Była to, ta faktyczna sprężyna uczuć i czynów, które prowadziły do fatalnego gmatwania się stosunków, a przez to do coraz głębszego rozgoryczenia, podejrzliwości i ostatecznie, manii prześladowczej, która czyniła dokoła niego tę nieprzenikliwą atmosferę, ciążącą jemu samemu tak srodze, z której on się wyrywał, wyciągał do ludzi ręce i cofał je, podejrzewając, że je odtrącą z pogardą. Przywidzenie to szarpało całym jego tak skomplikowanym, przeczulonym mechanizmem psychicznym i wytwarzało ten obłędny świat ponurych myśli, boleśnych uczuć i męczących stanów, skazujących go na samotność i ciągłe nieporozumienia z ludźmi, nieraz serdecznie mu przyjaznymi i oddanymi.
- No już ten twój Gierymski! Niech jego dyabli! - mówił mi nieraz Paweł Kowalewski, który w owych czasach mieszkał w Warszawie. Kowalewski, sam kapitalny malarz, był zarazem człowiekiem nadzwyczajnej dobroci, prawości i serdeczności, człowiekiem inteligentnym z niezwykłą skłonnością i zmysłem do analitycznych zaciekań się w kwestyach sztuki; umiał on, znalazłszy dobrego ku temu towarzyszą, zacząwszy nad wieczorem, przewłóczyć się noce całe po pustych ulicach, rozstrzygając jakieś subtelności refleksów od refleksów. Nieraz godzinami całemi stało się gdzieś na brzegu chodnika, z którego przechodzący co chwila strącali nas na ulicę, stało się i bez wytchnienia zastanawiało się nad jakąś kwestyą formy, barwy czy światła. Otóż Kowalewski znał Gierymskiego osobiście i wysoko cenił, jako malarza. Pamiętam dotąd, ile godzin, do zupełnego znużenia, wstałem raz z nim na rogu Ś-to Krzyskiej i Nowego-Światu, słuchając subtelnego, mikroskopowego rozbioru zalet «Trąbek» Gierymskiego. Tusquez, hiszpan, którego Kowalewski uważał za niesłychanie doskonałego kolorystę i technika, służył za miarę porównań, które wypadały na korzyść Gierymskiego. Słowem, Kowalewski szanował w Gierymskim wielki talent i wiedzę malarską, a jednocześnie ciągnęła go do niego szczera sympatya i zainteresowanie się oryginalnością i śmiałością jego umysłu. I kiedy już mu się zdawało, że się do Gierymskiego zbliżył, że znalazł i kolegę z fachu, i miłego sobie człowieka, naraz Gierymski wchodził do knajpy i ledwo mu kiwał głową, lub mijał go na ulicy, potrącając ramieniem i nie uchylając kapelusza. Wtenczas to Kowalewski z entuzyazmu przechodził w oburzenie i mówił: - «No już ten twój Gierymski! Niech jego dyabli!» - I z tą samą subtelnością, z jaką analizował Gierymskiego kolor, lub światłocień, zabierał się do analizy jego charakteru, analizy zaprawnej żalem i goryczą. I oto zawiązywał się jeden z tych węzełków niechęci, które potem składały się na biedną i smutną atmosferę osamotnienia, w której Gierymski się zjadał w niezgodzie z ludźmi i sobą. Gdyż te jego nagłe niechęci do ludzi, wynikające z przywidzeń, nie mogły trwać długo w jednakiem napięciu. Brak niezbitego dowodu ich słuszności, wywoływał w duszy Gierymskiego reakcyę. Czuł on, że może niesłusznie postąpił, że obraził niewinnego człowieka, że może popełnił jakieś boleśne głupstwo, którego się wstydził, a jednocześnie harda i ambitna jego natura nie chciała się ugiąć, uczynić zadość sprawiedliwości, przeprosić obrażonego i więcej go nie podejrzewać. Z tego splotu sprzeczności wyłączających się wzajemnie porywów uczuć, wytwarzała się dla niego męcząca i drażniąca sytuacya, z której nie było innego wyjścia, tylko zamknięcie się w swojej norze, niezaczepianie ludzi, niezadawanie się z nimi, - pustka i samotność, w której znowuż jego duszę, potrzebującą i szukającą sympatyi i zrozumienia, ogarniał żal i tęsknota za kimś bliższym.
Przeżyłem i ja z nim całą taką zakończoną historyę boleśnego zatargu, zanim przyszło do zupełnego porozumienia i zbliżenia, zanim doszło do tego, że Gierymski przemógł się i, popełniwszy jakąś podobną niesłuszność, wpadał nazajutrz do pracowni i wołał od progu, z wyciągniętą ręką: Świnia jestem! Daruj! - I po spełnieniu tego czynu poświęcenia ambicyi dla lepszych uczuć, miewał chwile szczególnego zmiękczenia i dobroci, która prześwietlała chmurną zwykle jego twarz wyrazem jasności i zadowolenia.
Jest pewien stan duszy, szczególniej fatalny tam, gdzie chodzi o zbliżenie się między ludźmi, to jest pewna harda skromność. Niewiara w to, że się jest komuś potrzebnym, wątpienie o wartości dla kogoś stosunku z nami, ale połączone z dumnem, nie dającem się zhamować, cofnięciem się i oddaleniem. Są ludzie tak w tym kierunku przeczuleni, że wyciągając rękę do uścisku ręki innego człowieka, zanim to zrobią, już się cofają, pełni zwątpienia, a zarazem obrażonej dumy. Gierymski w najwyższym stopniu posiadał tę właściwość psychiczną i gorzko płacił za to dniami samotności, rozterki i żalu, szerząc oczywiście dokoła siebie pustkę i niechęć, niechęć w gruncie rzeczy najniesłuszniej go dotykającą, ale będącą koniecznem, nieuniknionem następstwem stanów jego duszy, - zewnętrznym skutkiem wewnętrznych, niedających się usunąć ani zmienić, procesów psychicznych.
Któryś z ojców Kościoła mówi, że rozum Boga musi być i jest tak bezwzględnie różny od rozumu ludzkiego, że gdyby człowiek mógł znać Boga takim, jakim On jest naprawdę, Bóg wydałby mu się szaleńcem. W gruncie rzeczy, dusza ludzka, objawiająca się w całej swojej nienaruszonej prostocie, z niezachwianą zewnętrznymi wpływami szczerością i swobodą, dusza ludzka, nie krępowana wymaganiami społecznemi, etyką, hipokryzyą, przystosowywaniem się, dusza ludzka, objawiająca się z całem niespodziewanem bogactwem wyobrażeń i niezmierną rozmaitością wzruszeń, wydawałaby się i wydaje szaleństwem. Niejeden człowiek, którego zamykają do szpitala waryatów, jest najnormalniejszym, przyrodniczo-logicznym, najkonsekwentniejszym przejawem ludzkiej duszy takiej, jaką ona jest sama w swojej najistotniejszej treści, nie skierowana w łożyska i tamy społecznego życia.
Lokomotywa, która ucieknie z relsów, prowadzących do jakiejś wiadomej stacyi, nie przestaje jednak funkcyonować normalnie i logicznie, zgodnie z założeniem swej wewnętrznej treści, chociaż skutek tej działalności jest tak zgubny dla ludzkich celów i dla istnienia jej samej. Tak też jest z duszą ludzką, wykolejoną z relsów, prowadzących do jakichś wiadomych, określonych społecznych celów. Działa ona zgodnie z prawami najistotniejszemi swego życia, choć wbrew warunkom społecznego bytu jednostki, którą włada. Wyrwać ją z tego jej świata niezależnego i wprowadzić napowrót w koleiny społecznego życia, ustawić na relsach, wiodących do celów, które uważamy za słuszne i pożyteczne, - nazywamy uzdrowieniem szaleńca, lub neurastenika. I w wielu razach tak jest naprawdę. Tam mianowicie, gdzie naturalna pochyłość ciągnie ludzką duszę w stronę ciemnych i męczących stanów, takie oderwanie człowieka od siebie, przełamanie wewnętrznej logiki jego duszy, zmuszenie do wyjścia z swego ja, - jest dobrodziejstwem, jest rozjaśnieniem życia, które inaczej zapadłoby w nicość, zgasło w ponurym mroku rozpaczy.
Gierymskiego nieszczęsne stany, dziwaczne wyobrażenia, męczące przywidzenia, tak zwykle niezgodne z tem, co się naprawdę dokoła niego działo, wynikały ściśle i logicznie z najistotniejszej treści jego organizacyi psychicznej, były ściśle logiczne, jako przejaw uczuć, lecz, uczepione do fałszywych spostrzeżeń, prowadziły do zawikłań, nieporozumień, zatargów, i sprawiały ból i jemu, i ludziom go otaczającym. I całe jeszcze szczęście, że kiedy nieraz, w ciągu jego męczącego się życia, dochodził on do samej krawędzi przepaści, w której czaiło się obłąkanie, że się udawało go zatrzymać i wrócić do tego życia, jakiem żyć można. W końcu jednak przepaść go pociągnęła...
Kiedy w r. 1882, po paroletnim pobycie za granicą, wróciłem do Warszawy, stosunki artystyczne były niezmienione. To samo obojętne otoczenie, ten sam brak miejsca i współczucia dla ludzi, pracujących nad sztuką, ta sama pustka dokoła i ta sama świadomość w sobie, że się jest nikomu na nic niepotrzebnym. Ludzie, w jakikolwiek sposób biorący udział w życiu umysłowem, przedsiębiorący jakieś wydawnictwa, kierujący jakiemiś robotami, które stykały się ze sztuką, ujawniali zupełny brak wiadomości i zmysłu, potrzebnego do ocenienia wartości uzdolnień i talentów, okazywali zakrzepłą rutynę, niezdolność odczuwania postępu, który się gdzieindziej dokonał, i zupełne niereagowanie na nowe kierunki i nowe talenty.
Malarz, który przyjeżdża do jakiegoś miasta, gdzie jest całkiem nieznany, nie ma stosunków, nie ma urządzonej pracowni i nie ma gotowej roboty, którą może natychmiast wystawić i dać się poznać, malarz taki nie ma prawa narzekać na to, że go nikt nie zna i nie potrzebuje. Ale ci, co stale w tem mieście siedzą, jeżeli są nieznani, choć są wielkimi artystami, jeżeli są w nędzy, choć pracują i tworzą - ci mogą myśleć z goryczą o swojem otoczeniu. Kiedym wtenczas wrócił do kraju, zastałem kolegów, drepcących w dobrze mi znanym deptaku lekcyi rysunku i zarobków ilustracyjnych, lub brnących w długi dla odmalowania jakiegoś obrazu, wiodących marne gospodarstwo na swoich talentach, zapewniające im tylko przeżycie jako tako dni bez przyszłości. Ale każdy świeżo przybyły miał trudniejsze przeciwności do pokonania, gdyż właściwie nie miał absolutnie możności rozpoczęcia jakiejkolwiek pracy, zapewniającej możność życia i tworzenia.
Były wtenczas w Warszawie trzy pisma illustrowane: «Tygodnik illustrowany», «Kłosy» i «Tygodnik powszechny» trzy pisma, które wegetowały, nie przedsiębiorąc żadnych ulepszeń, nie dążąc do żadnych celów artystycznych. Wydawane i redagowane tylko z dążeniem utrzymania prenumeratorów, przez zgodność z najszerzej i najpłyciej rozlaną letnią wodą pojęć, utrzymania prenumeratorów, których się zresztą dobrze nie znało, i których ciągle jeszcze usiłowało się «brać» na nazwiska Matejki i Siemiradzkiego, i na podpisy pod rysunkami Andriollego, pisma te nie umiały absolutnie zużytkować żadnego nowego talentu. Nowy człowiek, albo taki, który przez parę lat opuścił miejsce przy tej misce z pomyjami, jaką były zarobki artystyczne, przychodząc z powrotem, zastawał miejsce zajęte i był w tej pozycyi, o której Francuzi mówią: - II n’a qu’a se pendre ailleurs. - Powieś się, byle gdzieindziej...
Otóż wtenczas, siedzieliśmy znowu z Owidzkim w pracowni i rysowaliśmy, obstalowane przez pewnego znajomego urzędnika kolei wiedeńskiej: «Obrazki na szyfonach», obrazki do dziecinnej książeczki, które po wydrukowaniu miały być naklejone na płótnie (chiffon) i zalakierowane tak, żeby dzieci nie mogły tego porwać, ani zlizać. Ja rysowałem rzeczy ożywione, Owidzki nieożywione. Były to akwarele wielkości, o ile sobie przypominam, ośmiu cali długości, na pięć szerokości, wykonane «na własnym papierze i własnym tuszem», jak mówi dawny kontrakt z malarzem, wszystko po dwa ruble za sztukę. Nie było to dużo, ale było to jedyne pole, na jakiem mogliśmy zużytkować nasze zdolności i być użytecznymi społeczeństwu... Otóż, kiedy w dobrym humorze kolorowaliśmy, Owidzki: bąki, patelnie, kanapy i gitary, ja: motyle, wieprzki, woły i róże, drzwi się otworzyły i wszedł młody człowiek, mocno zażenowany. Po wymienieniu nazwiska objawił, że nabył pismo ilustrowane: «Wędrowiec»; dalej widać było, że właściwie nie wie dobrze, co ma z tym «Wędrowcem» zrobić. Ostatecznie, po dłuższej rozmowie, skończyło się na tem, że zostałem zaangażowany przez Artura Gruszeckiego, który właśnie przyszedł obstalować winietę tytułową do pisma, na artystycznego kierownika «Wędrowca». Nie miałem pojęcia, co mam z tem zrobić. Znani mi kierownicy przyjmowali od nas rysunki w przedpokoju redakcyjnym, ginęli w głębi jakichś izb dalszych i wychodzili, albo z pieniędzmi, albo też oddawali z powrotem bukszpanową płytkę, którą się w domu zmywało, gruntowało na nowo i, narysowawszy nową kompozycyę, szło się znowu do redakcyi w następną sobotę; i tak dalej, dopóki nakoniec nie trafiło się na gust redakcyi. Takie kierowanie było dla mnie niezrozumiałe, - nie mogłem w sobie odnaleźć żadnych do tego stanowiska kwalifikacyi. Poszedłem więc do ludzi świadomych poradzić się i spytać, co mam zrobić z tym uśmiechem losu. Poszedłem do cukierni Paraviciniego, gdzie Gierymski grywał w bilard i gdzie siadywał Ksawery Pillati, kierownik artystyczny «Tygodnika powszechnego». Z Gierymskim widywałem się wtenczas częściej i po naradzie z nimi, propozycyę Gruszeckiego przyjąłem.
Pismo było doprowadzone do ostatniego kresu upadku, było płachtą zadrukowaną byle czem i byle jak, bez żadnego interesu, bez prenumeratorów, bez niczego prócz tytułu. Nie był to już ten «Wędrowiec» Sulimierskiego, który budził taki interes młodzieży żywością podróżniczych opowiadań i doskonałością ilustracyi czerpanych z «Tour du Monde». Trzeba było od razu, i to w krótkim czasie, zreformować wszystko, od papieru i czcionek, do treści literackiej i ilustracyjnej, trzeba było znaleźć inny typ pisma - zrobić wszystko na nowo i inaczej. Czasu było tak mało, żeśmy pierwsze klisze zapisywali z zagranicy telegraficznie, ale w planie odrazu postawiliśmy sobie za zadanie wydobyć na wierzch jak najtęższe siły artystyczne, a pod względem reprodukcyi stanąć na równi z najdoskonalszemi wydawnictwami świata. Spełnienie tego zadania polegało na jak najwszechstronniejszem zużytkowaniu talentów, daniu im swobody wykazania najistotniejszych cech indywidualnych, na wydobyciu naprzód tych artystów, którzy dotąd zajmowali drugorzędne, lub nie zajmowali żadnego stanowiska w opinii ogółu. W pierwszym rzędzie tych mało znanych i mało cenionych byli bracia Gierymscy, dalej Chełmoński; był całkiem niedoceniony Rodakowski i ta cała młodzież, która dopiero zaczynała wkraczać w sferę twórczości, a pomiędzy którą znajdowały się kapitalne talenty. O nie to, o ich współpracownictwo należało przedewszystkiem się postarać, a zarazem wprowadzić do pisma to, co stanowiło najnowsze zdobycze sztuki europejskiej, a co było u nas całkiem nieznane. Z drugiej strony, należało odrazu pomyśleć o zjednaniu najlepszych sił drzeworytniczych, gdyż był to jeszcze czas, kiedy cynkotypia zaledwie rozpoczynała swoje istnienie, które z czasem miało całkiem prawie zabić drzeworytnictwo. A nakoniec, biorąc szerzej zadanie ilustracyi, odrazu stawialiśmy sobie za cel zreformowanie artystycznej krytyki, rozbicie tego, co dotąd w niej panowało, zmianę pojęć ogółu o sztuce. Wszystkie te sprawy, oprócz strony faktycznej, czynnej, przedstawiały ogromny kompleks zagadnień teoretycznych, będących dla nas samych często nie dość ściśle sformułowanemi, bardziej przeczuwanemi; z chwilą więc kiedy należało je sformułować dla innych, rzucić jako hasło bojowe i zrobić z nich broń i naboje, trzeba było nad niemi się zastanowić, przemyśleć, przegadać, roztrząsnąć i jasno sobie samym określić. Gierymski, który, pomimo wszystkich swoich subjektywizmów, miał umysł badawczy i lubiący z pewną metodą zaciekać się w teoretyczne roztrząsanie zagadnień sztuki, czując przy tem, że tu idzie o rzeczywiste, najżywotniejsze jej interesy, o jej treść istotną i zwycięstwo idei, która była dotąd ignorowana, z całą swoją wrażliwością i żywością umysłu oddał się tej sprawie. Gierymski, Sygietyński, Dygasiński, nasz wydawca Artur Gruszecki, byliśmy w nieustannym stosunku, w ciągłej wymianie myśli, dyskusyach, robieniu różnych planów wspólnej pracy, planów, z których bardzo mało tylko zostało urzeczywistnionych, - większość pozostała w sferze myśli, ledwie wypowiedzianych słowami. Ale słowa, jak mówi William Morris, nie są tylko rozdzieraniem powietrza, są one, co najmniej, jak muzyka, przy której się idzie do szturmu....
Jakkolwiek schodziliśmy się u siebie w domu lub redakcyi, nie wystarczało to jednak, a Gierymski, który był dziki i żyjąc samotnie przywykł do knajpy, jako najswobodniejszej formy towarzyskich stosunków, ciągnął zawsze do jakiegoś zadymionego kąta, i tam się czuł dopiero swobodnym i oddawał się niekrępowanej rozmowie w słowach nieraz brutalnych, a zawsze silnych i zaprawnych często goryczą lub ironią. Nie byliśmy alkoholikami, co jest wielkiem szczęściem naszego pokolenia, gdyż w tych warunkach, w jakich nam żyć wypadało, poprzedzające pokolenie chętnie topiło zgryzotę w kieliszku, a za zgryzotą wolę, - do utraty duszy. W tym wypadku urok knajpy nie polegał na ilości wypitych kieliszków, lub opróżnionych butelek, tylko na tej neutralnej, obojętnej sferze materyalnej, nieobowiązującej do niczego więcej, prócz posiadania pieniędzy na zapłatę za picie i jedzenie, sferze, w której gość nikomu nie cięży, nikogo nie krępuje, a jeżeli utrudza kogo, to za wiadomą zapłatą, która jest jego tytułem do współwłasności chwilowej w lokalu knajpy. Psychologia knajpy ma jeszcze inną stronę. Dla ludzi zmęczonych, a których instynkty obżarstwa i opilstwa nie są w ciągłem podnieceniu, ta sfera całkiem obojętna, ten tłum, z którym się nie ma nic wspólnego, ten szum i hałas, w którym niema ech tego, co się dzieje w duszy, ta sfera, z którą nic nie łączy, jest sferą odpoczynku. Niegdyś, w Monachium, określiliśmy to tak: że w knajpie człowiek jest jak klucz rzucony na stole, w stanie zupełnej atonii wrażliwości na zjawiska otaczającego świata, i nazywaliśmy ten stan, stanem skluczenia, jakiegoś oddalenia od wszystkich stosunków i wrażeń, zawieszenia w próżni poza psychiczną wspólnością z tłumem. Rzecz oczywista, że ten ideowy stosunek do knajpy z łatwością może się zachwiać i przejść w proste, pospolite, bezmyślne obżarstwo i opilstwo, - jakoż tak nieraz bywa. Myśmy na razie dyskutowali.
Gierymski, chociaż z takim interesem należał do teoretycznych roztrząsań nad sposobami prowadzenia «Wędrowca», gdy chodziło o czynne współpracownictwo, był pełen zastrzeżeń i z trudnością dawał się do tego nakłonić. Kiedy nareszcie postanowiliśmy wydać: «Album Gierymskich», zabrał się do roboty, jakkolwiek zawsze wahając się i ciągle jakby się bojąc, żeby nie znaleźć się w jakimś fałszywym stosunku, któryby mógł drażnić jego ambicyę. «Album Gierymskich» miało wyjść nakładem Artura Gruszeckiego, który, nie będąc nic wydawcą spekulacyjnym, chętnie podejmował się tej ryzykownej dla kieszeni próby. Tekst miał napisać Antoni Sygietyński, który wtenczas nie był jeszcze tym czcicielem «łojówki» komunałów, jakim jest dzisiaj. Przeciwnie, chętnie przyjmował i wcielał do swoich robót literackich «olśniewające błyskawice paradoksów», które go dziś tak bardzo rażą. Takie stadyum w rozwoju ludzkiego umysłu zdaje się być, niestety, koniecznem. Dopóki umysł jest młody, świeży i silny, brzydzi się komunałami; z chwilą kiedy przychodzi niedołęstwo i bezwład, boi się paradoksów, w których tkwią iskry prawd nowych, niedostępnych dla umysłu zakrzepniętego w rutynie.
Wzięliśmy się zatem do wydania tego «Albumu», który, zdawało się, powinien był wybić wyłom w pojęciach o sztuce i rozszerzyć ten Panteon, zbudowany przez polską krytykę, w którym były wypisane tylko trzy imiona: Matejki, Siemiradzkiego i Brandta. W ogóle krytyka nasza lubiła trójki, a że Mickiewicz, Krasiński i Słowacki stanowili dobry precedens, więc też ta trójca malarska była krańcem wiadomości o sztuce, a sama konwencyonalna symetrya tego układu zdawała się już nie do naruszenia, nie do rozerwania. Układano z trzech portretów, obwiedzionych odpowiedniem i laurkami, malownicze stronnice pism ilustrowanych, fotograficzne obrazy do albumów, a prasa estetyczna budowała różne wspaniałe metafory na podstawie «Trójcy». Kossak i Grotger ginęli w cieniu, o Rodakowskim nie wiedziano nic, imiona innych mogły być wypisane ledwie na marginesach stronnic, z których przelewała się w bezmyślnych frazesach troista sława.
Otóż naruszyć tę symetryę, wydobyć na wierzch nowe imiona, godne czci najwyższej, nowe talenty, do których nie dawałaby się doczepić anekdotyczna treść, stanowiąca dotychczas jedynie właściwie zrozumiałą dla naszej estetyki stronę dzieła sztuki, wydobyć talenty, które należało czcić za artyzm, za sztukę, a tym sposobem otworzyć sztuce szerokie widnokręgi we wszystkich kierunkach, taki był cel najogólniejszy, do któregośmy dążyli. Oprócz wydawnictwa «Albumu», zaczęliśmy zbierać składkę na zakupno obrazu Maksa Gierymskiego do muzeum narodowego, które nie miało dotąd nic, żadnego śladu jego twórczości. Zatem: doprowadzić do uznania zmarłego Maksa Gierymskiego za pierwszorzędny talent, za jedną z największych chwał polskiej sztuki, do uznania Aleksandra Gierymskiego za to, czem był w istocie, za wielki talent, o olbrzymich zaletach artystycznych, a przez nich zmienić opinie ogółu o sztuce i doprowadzić do uznania pierwiastku artystycznego za najważniejszą jej część składową, której nie należy podporządkowywać pod treść anekdotyczną, pod jakieś bieżące hasła etyczne czy umysłowe, oto, cośmy zamierzali osiągnąć przedewszystkiem, wydając «Album Gierymskich».
Chociaż Gierymski bywał na wszystkich zgromadzeniach «Wędrowca», nie poddawał się jednak całkowicie i co chwila zapadał w sztywność i tę swoją, nie dającą się przełamać, drażniącą, konwencyonalną formę stosunków. Wtenczas to właśnie warunki jego życia były najhaniebniejsze, a stan jego duszy graniczył z obłędem. Były to czasy bilardu u Paraviciniego i ostatecznego poszarpania nerwów, a chociaż zbliżyłem się z nim o tyle, że niektóre zatajone dotąd strony jego życia stały się jawnemi i zdawało się, że się zawiązuje prosty, szczery i dobry stosunek koleżeński, jednak na dnie leżała ciągle zagadkowa nieufność, z której nieraz wynikały męczące przejścia towarzyskie. Czasem umawiał się, że przyjdzie na jakieś zebranie i nie pokazywał się wcale. Kiedyśmy późno w noc, poszli go odnaleźć na Żurawiej, gdzie najął sobie pokój, z ciemnego okna na trzecim piętrze majaczyła jego głowa, a na pytanie rozlegała się gdzieś z góry, w nocnej ciemni, odpowiedź głosem zduszonym, w którym, pod udaną obojętnością, drgał jakiś przytłumiony gniew i żal. Słowem było coś, co ciągle go powstrzymywało od porozumienia się i oddalało, jakaś zadra, której przyczyny istotnej nie mogłem znać, jakaś niezgoda, która, pomimo wszelkich starań, pomimo serdecznej sympatyi, jaką się dlań miało, pomimo wielkiej czci dla talentu, o którego uznanie właśnie mieliśmy y stoczyć walkę, nie dawała się usunąć, a jednocześnie nie była usprawiedliwioną żadnym faktem, żadnym wypadkiem w naszym rzeczywistym stosunku. Był to właśnie objaw tej fatalnej konsekwencyi życia ludzkiej duszy, przejaw najgłębszych, najbezpośredniejszych drgnień uczucia, pod które podkładała się obłędna myśl o jakiejś zniewadze, którą mu wyrządzono. Była to poprostu mania prześladowcza, skierowana właśnie ku mnie, który w tej chwili nie miałem nic innego na celu, jak tylko wydobyć Gierymskiego z biedy, a jego talent otoczyć jak największą czcią i chwałą.
Fatalne, tak częste w życiu nieporozumienie, które nieraz prowadzi do tragicznego rozstrzygnięcia stosunków między ludźmi.
Pojęcie, że dusza ludzka jest czemś niezależnem od stanów ciała, istotą, którą rządzą tylko prawa rozumu i etyki, więc istotą zawsze świadomą i odpowiedzialną, jest przyczyną, że zwykle tak późno, najczęściej za późno, przychodzi się do wniosku, że dany człowiek, narażający się wszystkim swojem postępowaniem, jest naprawdę psychicznie chory, że go porywa i niesie, niedająca się otamować siła uczuć, wyzwalających się z pęt społecznych, wewnętrzna, fatalna logika psychicznego ustroju, i że w takiej chwili nie moralizowanie, nie represye, nie kłótnie i pojedynki, ale opieka psychiatry lub neuropaty jest właściwym, jedynym środkiem, do usunięcia nieporozumień i boleśnych zatargów. Ranę zadaną nożem opatrujemy i zabezpieczamy od wpływu szkodliwych jadów zewnętrznych, - w ranie duszy wiercimy nieraz etycznem ostrzem, szarpiemy ją drzazgami honoru, społecznej odpowiedzialności, lub pretensyami własnych egoistycznych uczuć...
Nieprzeparta logika wewnętrznych stanów duszy jest niezależna, od faktycznego fałszu punktu wyjścia pewnych wyobrażeń. Doświadczenia nad poloryzacyą uczuć wykazały, jak elementarnie niepokonaną jest ta logika z chwilą, w której umysł, poddany doświadczeniu, ustawi się raz w pewnym kierunku, wykazały jak konsekwentnie konieczne są kojarzenia się wyobrażeń, jakie ich bogactwo snuje się z raz powziętego założenia zmyślonego faktu. Tak też było z Gierymskim. Stosunki nasze, zawiązane bez żadnego przymusu, bez żadnych formalnych, materyalnych więzów, wynikające ze szczerej sympatyi dla człowieka i interesu, jaki budził jego artyzm, stosunki te miały, zdawało się, wszystkie dodatnie strony, z jakich się układa dobre i trwałe współżycie między ludźmi. Nie było w tem społecznego przymusu, jak w stosunkach rodzinnych, nie było zależności materyalnej, ani impozycyi czemkolwiek bądź. Byłem takim samym biedakiem jak on, na służbie w redakcyi pisma, w którego interesie leżało pozyskanie takiego talentu, jak Gierymskiego, otoczenie się tą chwałą, która mu się należała, zjednoczenie swego tytułu z imieniem Gierymskiego. W stosunkach z nim zachowywaliśmy, tak wydawca, jak i ja, wszystkie względy, i współpracownictwo jego przyjmowaliśmy jako jego uprzejmość, przejaw dobrej woli i życzliwości. A tymczasem w duszy Gierymskiego snuła się przędza dzikich uprzedzeń, całego jakiegoś potwornego wyobrażenia o rzekomych zniewagach, o jakiemś złem obejściu się, o pogardzie mu okazywanej przeze mnie.
W niezgłębionych zresztą przepaściach ludzkiej duszy, pod całym gmachem uczuć dodatnich dla jakiegoś człowieka, kryje się czasem atom niechęci, wynikający z bezwzględnej niezgody dwóch natur, atom, który, zatajony, niedopuszczony do uświadomienia, co chwila jednak narusza zgodność stosunku, każdemu wzruszeniu nadaje pewne ujemne zabarwienie, powoli i stale ryje się w głębi uczuć, niszcząc i rozsadzając najserdeczniejsze związki. Może i na dnie duszy Gierymskiego kryło się takie ziarenko niezgody elementarnej ze mną i wywoływało stany, objawiające się na zewnątrz skrępowaniem, niepokojem, nieraz bardzo przykrym i bolesnym tonem, jakim mówił, zachowaniem się sztucznem, nienaturalnie obojętnem, lub przymuszono-grzecznem. Wszystko to nie wybuchło jednak nigdy, w jakiemś sformułowanem oskarżeniu, w jakiejś jasno określonej i wypowiedzianej pretensyi. Widać było tylko skutki, starannie ukrywanych przyczyn, - zatajonych, więc niedających się naruszyć i usunąć.
W czasie przygotowywania «Albumu», Gierymski wyjechał do Monachium, skąd miał nadsyłać niektóre rysunki. Wyjechał w stanie wielkiego zmęczenia, zdenerwowania i, jak się potem pokazało, z duszą przepełnioną po brzegi materyałem na obłęd.
Pewnego też dnia, o godzinie szóstej rano, najniespodziewaniej zbudził Sygietyńskiego Gierymski, z twarzą zdręczoną i wyblakłą, wołając: - I ty nic?! I ty nic?!...
Zanim przyszło do wyjaśnień, Gierymski wybuchnął nerwowym płaczem. W końcu opowiedział, że przychodzi prosto z kolei, przyjechał z Monachium, żeby raz ze mną skończyć w jakikolwiek sposób: pojedynku, czy czegokolwiekbądź, byleby raz się pozbyć mego prześladowania, tych obelg i zniewag, które nawet w Monachium nie przestają go dotykać. Jako fakt przytaczał, jakąś zawiłą historyę o jakiejś kamizelce, którą mu ktoś przyniósł, a która, podług niego, była przysłana przeze mnie, była jakimś symbolicznym wyrazem tej pogardy, którą ja mu okazywałem! Słowem obłęd.
Sygietyński zaproponował mu, żeby po prostu widział się ze mną i rozmówił się, zanim coś postanowi. Gierymski się zgodził, ale do mieszkania zajść nie chciał. Podczas kiedy Sygietyński opowiadał mi, co się stało, widziałem go chodzącego niespokojnie po ulicy. Wyszedłem i powitałem go, oczywiście równie serdecznie, jak dawniej. Na nim znać było ciężką mękę: blada twarz drgała, a okrągłe, wypłowiałe oczy patrzyły z niepokojem, żalem, jakąś niepewnością, czemś tak żałośnem, a razem chwilami hardem i złośliwem, że cała treść jego nieszczęsnej, męczącej się duszy, była w tych oczach wypisana. Poszliśmy do tej knajpy, w której zwykle siadywaliśmy, i tam po prostu serdecznie i otwarcie rozmówiliśmy się z nim, dowiedliśmy, przekonaliśmy go, że to jest choroba, że teraz w tej chwili jest jeszcze czas, żeby złapać lecącą w obłęd duszę, i póki on ma tę świadomość, póki może to rozumieć, niech się leczy. Biedny Oleś! Z jaką dobrą, uspokojoną twarzą szedł potem razem z nami, do doktora Gajkiewicza na konsultacyę. Odprowadziliśmy go do drzwi i dopilnowaliśmy, żeby wszedł, żeby go nie porwał jakiś wstyd przyznania się do stanu, w jakim się znajduje, i żeby ta chwila świadomości i opanowania nie rozwiała się w powrotnym napadzie obłędu. Nazajutrz pożegnaliśmy go na kolei w drodze do Wiednia, dokąd pojechał leczyć się z porady dra Gajkiewicza. Co robił w Wiedniu, jak i u kogo się leczył, nie opowiadał nigdy. Jedynym epizodem, o którym mówił, była humorystyczna historya o bezskutecznem leczeniu się na solitera, u jakiegoś wiedeńskiego szarlatana. Gdyż Gierymski był imaginatykiem na punkcie chorób i nieraz przechodził rozmaite zwątpienia, co do swego zdrowia, zwątpienia, do których wstydził się przyznać, podejrzliwie jednocześnie słuchając i kombinując w pamięci wszelkie uwagi, jakie mu co do jego wyglądu i zachowania się robiono.
Będąc w Wiedniu, przygotowywał niektóre prace do «Albumu», a chociaż to było już po ostatecznem, zdawało się, porozumieniu, harda wątpliwość co do naszego stosunku co chwila przezierała z listów.
«Mów ze mną tak, jeżeli naturalnie możesz, jak gdyby nic między nami nie było nigdy» - pisał, i dodawał: - «Może ci się co nie podobało w moim poprzednim liście, powiedz». Nawet, pisząc o sprawie «Albumu», co do której nie było już żadnej wątpliwości, gdyż była w robocie, nie może powstrzymać pewnych drgnień nieufności i podkreślenia, że mu ostatecznie na tem nie zależy. «Słuchaj, chcesz te rzeczy, o których zdaje mi się kiedyś mówiłeś, morskie: młodego ze starym na plecach z Heist? Ale z Twojego listu zdawało mi się, że Ci to ganz Wurst. Nie żenuj się tego. Chciałem je skończyć przed moim wyjazdem z Wiednia, żeby mieć gotowe pieniądze, - bo od was jedynie mogę mieć je zaraz, na inne muszę czekać. Seryo, jak nie chcesz, nie bierz tem więcej, że nie będę żadnych starań dokładał do zrobienia dobrze, jak to już widziałeś z Warszawy, którą ci posłałem. Byłem gawron, żem Ci pozwolił robić tę całą głupią historyę!»
«Historya» nie była wcale głupia, a obietnica, że nie będzie się starał robić dobrze, była tylko wyrazem tej hardej nieufności, która, czuć, jak mu w miarę pisania listu pod piórem rośnie. Gierymski nie umiał robić licho i niedbale, wkładając we wszystko, czego się podejmował, całą sumę swego talentu i umiejętności. Potrzebowałem jego fotografii dla zrobienia portretu do «Albumu». Odpisuje mi: «Co do fotografii, to tu są tak drogie, że mi szkoda pieniędzy na to wydać. Co tam! weź tę starą, rozstaw ślipia, - no i dla.... podkręć wąsy!»
Ostatecznie rysunki się kompletowały, drzeworyty się robiły i sprawa, choć przewlekana, dobijała do końca: «Album» można było oddać drukarni. Nie wypadł on tak dobrze, jakbyśmy chcieli. Brakło mi doświadczenia w sprawie druku i papieru; techniczne trudności z fotografiami na drzewie, bardzo jeszcze u nas prymitywnemi, stawiały nieraz nieprzezwyciężone przeszkody najlepszym siłom drzeworytniczym i najlepszym ich chęciom. Bądź co bądź, «Album» ten jest jedynym dokumentem do historyi dwóch świetnych talentów polskiej sztuki, i dał możność wypróbowania naszych środków w wydawnictwach artystycznych. Drzeworytnictwo nasze miało doskonałych i wypróbowanych pracowników, mogących się mierzyć z najtęższemi siłami zagranicznemu Józef Holewiński w swoich portretach, drukowanych w «Wędrowcu», pokazał, że dla niego nie istnieją żadne trudności, tam, gdzie chodzi o oddanie najsubtelniejszych tonów światłocienia, gdzie się wymaga najwytworniejszego stopienia modelacyi, a jednocześnie pokazał, że rytując facsimile, potrafi z bukszpanowej płyty wydobyć czystość i delikatność kresek akwaforty, co w drzeworytnictwie jest niesłychanie trudnem.
Drzeworytnictwo jest sztuką nadzwyczaj pracowitą, i czas, który na wykonanie płyty jest potrzebny, dla każdej skali talentu, jest proporcyonalny do delikatności i wykończenia, którego się żąda, - a jeżeli czas, więc i płaca powinna być odpowiednią, proporcyonalną. Drzeworytnicy z «Century», którzy drzeworyt doprowadzili do szczytu doskonałości, i którzy służyli nam za wzór w dążeniu, zarabiali w owych czasach pięć do ośmiu tysięcy dolarów rocznie. U nas, przy najwyższej możliwej wówczas płacy: jednego rubla i dziesięciu kopiejek za cal, o takich zarobkach, rzecz oczywista, nie mogło być mowy. Cóż mówić o tej normalnej, przeciętnej płacy, która redukowała do minimum możność połączenia artystycznej pracy z zarobkiem, odpowiednim do potrzeb życia. Tylko najwyższa miłość do samej sztuki, przy zwykłych zarobkach, mogła utrzymać nasze drzeworytnictwo na tym poziomie, na jakim ono było wogóle, i wydać tyle rzeczywiście doskonałych robót. Drzeworytnicy uważani i traktowani byli, jako niższy stopień składu redakcyi pism, i rzadko komu przychodziło na myśl, jak dalece ich praca jest artystyczną, chociaż wymagania stawiało się nieraz wielkie i wiadomo było, że drzeworytnik jest w stanie wszystko zniszczyć, a wiele rzeczy naprawić. Paroletnie istnienie «Wędrowca» pod tym względem zmieniło o wiele stosunki na lepsze. Nie wynaleźliśmy nowych talentów, gdyż na to nie było czasu, ale te, co już istniały, zostały zużytkowane umiejętniej: praca ich została ocenioną, jako rzeczywiście artystyczna działalność, a zarobki podniosły się. Jak dalece inaczej te same siły zaczęły pracować, widać stąd, że po wydrukowaniu pierwszych naszych drzeworytów, nie wierzono, że są one wykonane w Warszawie.
Ostatnią instancyą, w której rozstrzyga się los, mającego być reprodukowanym, obrazu, jest drukarnia. Może ona to, co w obrazie jest białe, zrobić czarnem, i naodwrót, wszystkie najczarniejsze cienie zrobić białemi plamami. Bajeczny w swej dokładności organizm maszyny drukarskiej, w którym jednocześnie działają potężne stalowe belki i zwykłe nici do szycia, jest tak unormowany, tak subtelnie czuły, że grubość angielskiej bibułki, przyklejonej na walcu tłoczącym, już daje wyraźną zmianę tonu w odbitce. Maszyna ta robi wrażenie dziwnej istoty, o niesłychanie subtelnej, silnej i logicznej organizacyi, której centralny narząd, mózg, inteligencya, nie jest z nią zrośnięty, - lecz pomimo to, włada tym skomplikowanym mechanizmem z bezwzględną ścisłością i sprawnością.
Kiedyśmy zaczynali drukować «Wędrowca», nie miałem o tem pojęcia. Dopiero długie przesiadywanie na maszynie, wystrzyganie podkładek, czuwanie nad unormowaniem ciśnienia i ilością farby, nauczyło mnie trochę tej subtelnej a pracowitej sztuki, jaką jest drukarstwo. Poczciwy, inteligentny i chętny pan Stanisław Błeszyński, maszynista w drukarni «Braci Jeżyńskich», tak się zapalał do otrzymania możliwie, w naszych warunkach, dobrego, wytwornego odbicia, że nieraz, kiedy już cały personel drukami dawno się rozszedł i kotły zgaszono, myśmy jeszcze własnemi rękami obracali koło rozpędowe maszyny, dla otrzymania ostatecznej odbitki, która miała być kanonem przy drukowaniu pisma. I w tym kierunku, amerykański miesięcznik «Century» nauczył nas dużo, nauczył, że dotychczasowy sposób drukowania, który dążył do pedantycznego wydobycia wszystkich kresek płytki drzeworytu, nie jest ideałem, że trzeba dążyć do wydobycia tonu, koloru, światła, za pomocą ustosunkowania farby i ciśnienia, i że, jeżeli tego trzeba, można dla wydobycia światła przesiać, to jest drukować tak lekko, że ledwie będzie znać przecinającą się siatkę drzeworytu.
Wogóle, «Wędrowiec», żeby istniał dalej i rozwijał się w powziętym na początku kierunku, mógłby był stać się ogniskiem odrodzenia i udoskonalenia całego naszego ruchu wydawniczego. Niestety, «Wędrowiec» upadł, upadł raczej ze względów administracyjnych, gospodarczych, a chociaż naraził wydawców na duże straty, mogą jednak dziś mieć tę pociechę, że strat tych nie ponieśli na próżno. Radykalna zmiana pojęć o sztuce i jej teoryi, wydobycie na światło kilku talentów, pokazanie najlepszych prac drzeworytniczych w chwili przełomowej, kiedy drzeworytnictwo miało upaść, wyparte przez nowe sposoby reprodukowania, to są niedające się zaprzeczyć dodatnie skutki paroletniego istnienia «Wędrowca», w rękach ówczesnych wydawców.
Wracając jeszcze do drzeworytnictwa: Dlaczego nikt nie zabierze się dziś, do napisania jego historyi u nas, dziś, kiedy po składach redakcyjnych leżą jeszcze masy nie zniszczonych płytek, kiedy jeszcze żyje tylu ludzi, którzy tę sztukę sami zrobili i mogą opowiedzieć, jak ona powstała i jak zginęła. Jest to zamknięty, skończony okres istnienia pewnego pierwiastku cywilizacyjnego, który zasługuje na zbadanie i zachowanie od niepamięci. Badania nad sztuką są u nas ciągle tak związane z zagadnieniami archeologicznemi, że rzeczy, których nie stoczyły kołatki, wydają się ludziom wciąż za świeże do studyowania. Dziś robią się skrzętne i drobiazgowe poszukiwania nad odbudowaniem z ułamków, okruchów, resztek, całości jakiegoś dzieła sztuki dawnych wieków, i biada się słusznie nad tem że czas i ludzie tak strasznie te zabytki dawnej twórczości zniszczyli. A tymczasem dokoła nas żyje i w naszych oczach ginie taki objaw artyzmu, jak polskie drzeworytnictwo i nikt nie zajmie się ocaleniem go od zapomnienia, nikt nie myśli, ile przyszłym historykom polskiej cywilizacyi oszczędziłby trudu, przechowując współczesne mu dzieła, notując nazwiska, czyny, daty i zdarzenia, towarzyszące im lub warunkujące ich powstanie. Przypatrzmy się dziś pracy historyków sztuki. Jakich trudów kosztuje ich zdobycie jakiegoś szczątka dzieła sztuki z przed kilkuset lat; na jak subtelnych rozumowaniach z ledwie dostrzegalnych faktów opierają się ich wywody; jaki zasób pracy i cierpliwości wkładają oni w wyjaśnienie całkiem w teoryi sztuki drugorzędnych rzeczy, jakiejś daty lub miejsca powstania rzeźby, obrazu, miedziorytu czy strzępka tkaniny. W dodatku jest to często praca bezskuteczna, jest to beczka bez dna, pochłaniająca góry erudycyi i morza dyalektyki po to tylko, żeby ktoś inny, znalazłszy gdzieś nowy ułamek dzieła lub jakąś wzmiankę archiwalną, zbudował nową, odmienną, co do danej sprawy, teoryę.
Drzeworyty do «Rozmów sprośnego Marchołta» zdają się bezcennemi świadkami kultury, świetne prace Holewińskiego, Styfiego, Regulskiego, Zajkowskiego, Gorazdowskiego, Kleina i innych czekać będą znowu setki lat, nim ktoś się zabierze do badań nad niemi, przedzierając się przez gąszcze i mroki niepewności, i zatartych świadectw, które w tej chwili są żywe, są pod ręką w rocznikach pism ilustrowanych, w takich wydawnictwach, jak «Album Matejki», «Album Gierymskich», jak ilustrowane wydania «Starej Baśni», «Maryi» i innych, w których często sztuka drzeworytnicza ma większą od ilustratorskiej wartość.
Po kuracyi w Wiedniu, Gierymski pojechał do morskich kąpieli w Blankenberge, a głównie przebywał w Heist an Zee, gdzie zebrał mnóstwo motywów, do ilustracyi i obrazów. Kiedy wrócił do Warszawy, był zupełnie innym, nowym człowiekiem. Jasna pogoda biła mu ze zdrowej, ogorzałej twarzy, serdeczna ufność w stosunkach i zupełna swoboda w wypowiadaniu się. Nigdy go takim nie widziałem przedtem, ani potem, a z tego, co wiem o jego dalszych losach, z tego, co widać z jego późniejszych listów, okazuje się, że nigdy więcej nie przeszedł przez jego życie podobny promień ukojenia i zdrowia.
Byłem wtenczas chory i Gierymski od rana przychodził i zawsze z tą samą jasnością i bystrością spostrzegawczą, z tą samą siłą inteligencyi i doskonałem władaniem słowem, prowadził niewyczerpane dyskusye, albo świetnie opowiadał zdarzenia z dawniejszych lat swego życia we Włoszech, lub z ostatnich czasów pobytu w Wiedniu i nad morzem. Opowiadał z taką plastyką obrazów i z taką ciągłością akcyi, z takiem odczuwaniem stanu dusz ludzkich, z takiem życiem, żeśmy go zaczęli namawiać do pisania. Nie chciał się wziąć do tego, ale skomponował cały szereg nowel, które opowiadał z pamięci tak, jakby je czytał z rękopisu lub książki. To komponowanie po literacku sprawiało mu szczególną przyjemność, i przez szereg dni przychodził codzień z rana z nowem, gotowem opowiadaniem. Jedno z nich pod tytułem «Gema» spisał Sygietyński, drukowaliśmy je z ilustracyą Gierymskiego w «Wędrowcu» Nie pamiętam dokładnie wielu innych; jedno miało tytuł «Aqua acetosa», od miejsca, w którem się rzecz rozegrywała. W jednej z tych nowel był ponury, kapitalny obraz człowieka, który, w ataku malaryi, leży nad wieczorem, na pustym gościńcu rzymskiej kampanii i chce uczepić się przejeżdżającego dyliżansu, ale wszyscy jadący boją się zarazy, woźnica zacina konie i na drodze, w nadciągającej nocy i burzy, zostaje czerniejąca plama człowieka, skazanego na samotne konanie. W ogóle, wszystkie te nowele były komponowane na tle włoskiem i opowiedziane z precyzyą szczegółów, która wykazywała całą siłę jego pamięci, rzeczywiście nadzwyczajnej. Miał on szczególną słabość do geografii, i z niezachwianą dokładnością i ścisłością potrafił wyliczyć wszystkie drobne miasta i miasteczka, jakiejś pruskiej regencyi, nie mówiąc już o Włoszech, o których opowiadał tak, jak gdyby to był jego własny pokój, w którym wszystkie kąty są mu znane, do ostatniego drobiazgu. Wyliczenie wszystkich stacyi kolejowych od Warszawy do Rzymu, nie przedstawiało dla niego żadnej trudności.
W umysłowości Gierymskiego leżała nadzwyczajna ścisłość obserwacyi faktów i jasność formułowania wniosków, wniosków, które pomimo całego jego subjektywizmu, w pierwszej chwili, zanim się załamały w jakichś stanach uczuć, uderzały trafnością i prawdą. Pamięć zdarzeń, pamięć rzeczy przeczytanej dawały mu możność obejmowania dużego materyału dowodowego w uzasadnianiu sądów, wypowiadanych bez żadnego konwenansu słów i form językowych. W zwykłej rozmowie, umiał on paru wyrazami scharakteryzować człowieka i wartość jego czynu ze ścisłością i prawdą, niedającą się naruszyć. Kiedy raz porównywano przy nim Chełmońskiego z innym znanym malarzem, Gierymski zawołał: «Chełmoński? - talent i odwaga! N. N.? - talent i bezczelność!» - zestawiając wartość dwóch natur ludzkich ze ścisłością matematycznego równania. Kiedy Wyczółkowski wystawił jeden ze swoich obrazów, takich, jakie malował dawniej, w świetnych plamach barw lokalnych, zharmonizowanych z kapitalnem poczuciem tonu i nazwał: «Obrazek, jakich wiele». Gierymski zawołał: «O, pardon! to jest obrazek, jakich mało!»
Wogóle Gierymski, który tak łatwo o dziełach sztuki wydawał sądy ujemne, tchnące zupełną bezwzględnością, nie powodował się w tern jakąś zgryźliwością, tem stałem napięciem ujemnego krytycyzmu, który już z góry jest przygotowany na to, żeby się niczemu nie dziwić, a we wszystkiem znaleźć rzecz godną potępienia. Przeciwnie, w pierwszej chwili uderzała go zawsze najlepsza strona obrazu i dopiero potem, rozejrzawszy się bliżej i rozważywszy ściślej, wypowiadał jeden z tych bezwzględnych, w jednym wyrazie streszczonych wyroków, jak naprzykład w liście z Monachium: «Sławny Roll - pies, Bonnat portret - driań, Gervaix - lichy. Niemcy lepiej niż przeszłego roku, tylko za dużo okien holenderskich i oświetleń z tyłu - banal! Anglicy mogą zdziwić i podobać się, ale przez pierwsze pięć minut, mimo tego, hier und da są zupełnie nieznanych ludzi doskonałe rzeczy».
Kiedy wchodził do czyjejś pracowni i od progu rzucił okiem na obraz, na razie zawsze zwrócił uwagę na najlepsze jego cechy, potem dopiero mówił: - Pardon! - i krytykował, a że w jego naturze leżała taka konieczna łączność i zgoda uczuć i wniosków rozumowych, więc stopniowo do jego zdania napływała domieszka ujemnego uczucia, i wtedy obraz sądzony był często bez żadnej apelacyi: driań!
Ta jasność i szczerość, mieszające się z podrażnieniami uczuć, ta zdolność przedmiotowego ocenienia człowieka czy zjawiska i niezdolność przytem otamowania subjektywnych poruszeń czucia, jak była źródłem nieustannej zewnętrznej rozterki, tak była też przyczyną niejednej przykrości w życiu, w stosunkach z ludźmi. Był on skazany, w skutek swojej organizacyi psychicznej, na błądzenie bez wyjścia w zaczarowanym lesie, gdzie czasem wprawdzie z góry wdzierały się promienie światła i rozsnuwał się skrawek pogodnego błękitu, lecz gdzie na każdem miejscu, z poza każdego pnia, wykrotu wyglądała czająca się zmora cierpienia, niepewności, udręczeń, z każdego bagniska wstawała mgła zwątpień i mroczyła wszystko dokoła.
To też jaśniejsze, spokojniejsze chwile w jego życiu są rzadkie; uświadamia on je wśród chaosu splątanych ujemnych wrażeń i stanów duszy i cieszy się niemi. Z Wiednia, gdzie pojechał się leczyć i gdzie, pamiętając warunki, w jakich żył w Warszawie, rozważał, gdzie po świecie ma szukać lepszych stosunków, pisał: - «Po Włoszech pewnie nie zostanie nic, jak Ameryka. Im więcej sił, tem większe żądania bez możności urzeczywistnienia. Cieszę się tylko, że we mnie coraz mniej goryczy, więcej spokoju».
Kiedy Gierymski, wyleczony i ożywiony, pozostał znowu w Warszawie, zabrał się do malowania «Trąbek» dla hr. Milewskiego, które były powtórzeniem obrazu malowanego dawniej, a będącego własnością Władysława Matlakowskiego, jednego z tych nielicznych ludzi, którzy się w owych czasach do sztuki pasyonowali, ceniąc nadewszystko Gierymskiego i Chełmońskiego.
Jednocześnie z «Trąbkami» zaczął też doskonały portret Artura Gruszeckiego, wydawcy «Wędrowca», który właśnie upadał i przechodził w inne ręce. Razem z tem rozproszył się zawiązek szczególnych stosunków, które zaczęły jednoczyć coraz większą grupę ludzi, dążących do jednakich celów, celów mało jeszcze uświadamianych w społeczeństwie, a dla których osiągnięcia posiadanie pisma, wydawanego bez interesów spekulacyjnych, było najdzielniejszym środkiem, jak było jedynym warsztatem do pracy dla ludzi, którzy dążyli do zupełnego wypowiedzenia swojej indywidualności, do najswobodniejszego przejawienia myśli. W tej przełomowej dla pisma chwili umieściliśmy w «Wędrowcu» kopię, nie pamiętam z czyjego obrazu, zatytułowanego: «Wędrowiec na rozdrożu», a przedstawiającego nagiego człowieka, zbłąkanego w jakiejś pustce. Dla nas, którzyśmy pracowali w «Wędrowcu» i wiedzieli dokładnie wszystkie okoliczności, w jakich pismo i wydawca się znajdowali, był to symboliczny znak, wyrażający dokładnie położenie. Razem z upadkiem «Wędrowca» zginęło całe mnóstwo spraw, celów, prac, któreśmy wspólnie mieli przeprowadzić, myśli, któreśmy wspólnie rozwijali, i każdy wracał do swego osobistego, samotnego warsztatu i na własną rękę miał dalej robić to, co zamierzał. Całe też mnóstwo wspólnych interesów, które nas codzień ściągały do jakiegoś kąta w domu, czy w knajpie, zginęło.
Gierymski malował, a wieczorami grywał w milczeniu w szachy, z dotychczasowymi towarzyszami ożywionych i energicznych dysput. Przychodziłem tam rzadko, a chcąc rozerwać tę milczącą nudę, która wisiała nad szachownicą, rzucałem jakieś tak krańcowe zdanie z teoryi sztuki, że Gierymski nie mógł wytrzymać i porzuciwszy pionki i laufry, wpadał na mnie z pasyą. Gierymski, który miał tak trafny, tak niezachwiany sąd o wartości malarskiej obrazu, w ogóle o wartości artystycznej każdego dzieła sztuki, w formułowaniu ogólnych zasad teoryi sztuki miał jeszcze wtenczas zastrzeżenia, wynikające z tej jego realistycznej konsekwencyi układu obrazu i z uznawania tego, co jest, lub nie jest motywem malarskim, na podstawie tego, co przemawiało bardziej do jego osobistych upodobań, co było zgodniejsze z jego temperamentem. Moje bezwzględne uznanie niezależności indywidualnej i twierdzenie, że prawda obrazu nie polega na prawdzie sytuacyi, były jeszcze wtenczas dla niego pojęciami, które mu zdawały się zbyt szerokie, niekonsekwentne, sprzeczne i wywoływały za każdym razem gwałtowną polemikę. - Pardon! - wołał. Więc ja tu mam kotlety, a sam siedzę tyłem odwrócony do stołu, a tu jakiś driań unosi się na pół łokcia w powietrzu! I to ma być obraz prawdziwy?
Dyskusya z nim była interesująca i dawała możność wypróbowania wypowiedzianej tezy, tak pod względem logicznym, jak i pod względem obszaru faktów, które ona obejmowała, gdyż Gierymski rozumował logicznie, polemizował z wielką swobodą i umiejętnością władając myślą, a znał sztukę doskonale i mógł zawsze wystawić całe baterye faktów, przeciw faktom przeciwnika. Ostatecznie, z czasem, kiedy już czytał to wszystko w książce i mógł spokojnie przerobić w myśli całą tę sprawę, pisał: - Dobrze, że ci książkę puścili, potrzebna była (bardzo w niej pięknie wyglądam). Książka trzyma się kupy zupełnie; myślałem, że w artykułach będzie trochę niekonsekwencyi, w sztuce to tak łatwo - nic. Napisz, czy idzie».
Kiedy w jakiś czas po upadku «Wędrowca» zostałem kierownikiem artystycznym «Kłosów», gdzie w najgorszych dla przeprowadzenia artystycznych zadań warunkach męczyłem się przez pół roku nad wyprowadzeniem pisma z bagna, w którem było ugrzęzło i starałem się rozpoczętą w «Wędrowcu» sprawę rozwinąć, rzecz oczywista, przedewszystkiem myślałem o Gierymskim.
Miałem z dawnych lat plan wydania książki o Warszawie, Warszawie żywej, obecnej, tak, jak ona w starych murach drga nowem życiem, jak ogarnia sąsiednie pola swemi ohydnemi kamienicami; jak cierpi i jak się cieszy, z całą szczytnością i całem plugawstwem, jakie w niej istnieje; od poddaszy do piwnic, od pałaców do dziur w wiślanych brzegach, w których gnije zdziczała, zjadana przez wszy i choroby ludność. Słowem, dania całkowitego obrazu tej rzeczy dziwnej i potwornej jaką jest wielkie miasto; wydobycia na jaw tych krain, graniczących z sobą, a nic o sobie nie wiedzących; ukazania w słowie i obrazie tych dziwnych sprzeczności zjawisk, tych szczytów myśli i czucia i ciemnych przepaści zdziczenia i upodlenia. Pokazanie ludzi żywych wszelkiego rodzaju, od bogaczy, którym się z przejedzenia strawa wraca na brzegi ust, do nędzarzy, którzy wyszukują resztki nieogryzionych kości po śmietnikach; od sióstr miłosierdzia z duszą prostą, zatopioną w miłości i współczuciu dla nędzy i cierpienia, do biednych kobiet, sponiewieranych w błocie ulicznem, przez niemiłosierne i złośliwe stosowanie praw społecznej etyki. Słowem, ukazanie Warszawy żywej, zmiennej, ruchliwej, dygocącej takim szalonym temperamentem, tak czasem szczytnej i wzniosłej i tak nieraz płaskiej i pospolitej...
Kiedy pierwszy raz powziąłem ten zamiar, nie myślałem, że sam będę pisał, chciałem się stowarzyszyć z jakim literatemi przeżyć wspólnie tę całą Warszawę, a następnie stopić ilustracye z tekstem na jeden wyraz, na jedno wrażenie. Teraz naodwrót chciałem pisać, zostawiając ilustracye innym. Myślałem zrobić to z Gierymskim, z Podkowińskim i Pankiewiczem; poddawałem im rozmaite tematy, proponując, żeby na własną rękę zbadali pewne strony życia i zebrali ilustracyjny materyał. Naprzykład: wziąć ogłoszenie Biura o nędzy wyjątkowej i pójść od piwnicy do piwnicy, od nory do nory, i pokazać, jak to wygląda: «Wyrobnica, chora obłożnie, dzieci drobnych pięcioro, mąż w szpitalu dla obłąkanych»... Byłoby czem zatargać najgrubsze nerwy i poruszyć najbardziej zapłynięte egoizmem sumienia. Wydobyć na wierzch to życie ludzi nieznanych, drobnych kółek, bez których życie olbrzymiej maszyny miejskiej nie mogłoby się ruszać. Kto sobie zdał kiedy sprawę, co znaczą słowa: «Latarnie miejskie palą się od godziny 5 minut 30 do 7 rano?» Kto, kiedy zastanowił się, jak się one zapalają, czyja ręka i kiedy wytarła to szkło i jakim cudem, o godzinie 5 minut 30, nagle rozpala się tysiące płomyków w długich szeregach? A dawny stróż warszawski, który z jednej strony był ostatniem ogniwem policyi, a z drugiej częścią, i to zasadniczą, miejskiej kanalizacyi, którego miotła zastępowała spadki ścieków i pędziła, wbrew hydraulice, cuchnące i brudne zlewy ku Wiśle, a który jednocześnie był niewolnikiem-służącym gospodarza i sumieniem olbrzymiej kamienicy, gdyż na jego uczciwości spoczywało bezpieczeństwo i spokój setek mieszkańców. A Warszawskie targowisko, a Wisła, a konie - słowem wszystko. W «Wędrowcu» i «Kłosach» pozostały rozmaite próby urzeczywistnienia tego planu, zrobienia tego obrazu żywej Warszawy, ale tylko próby. Podkowinski rysował i latarnika, rozpraszającego mroki wieczorne, i stróża, i śmieciarkę; Gierymski rysował też śmieciarkę, zresztą on miał ogromny zbiór szkiców i pomysłów do zapełnienia setek stronic takiej książki; ja próbowałem opisywać i rysować konie, targowisko za Żelazną Bramą, ale «Wędrowiec» upadł, a z «Kłosów» po półrocznych walkach usunąłem się.
Zanim to jeszcze nastąpiło, mieliśmy zamiar z Gierymskim opracować dobroczynność Warszawską. Poszliśmy więc do Towarzystwa dobroczynności i tam, oprowadzani przez siostrę miłosierdzia, poznaliśmy, na razie ogólnie, wszystkie rodzaje biedy, wszystkie rodzaje starzyzny ludzkiej, ciał zestarzałych, dusz wynędzniałych, od cynicznych dziadów, z zazdrością głodnych zwierząt zaglądających w miskę sąsiada, do rzeczywistej, dramatycznej nędzy ludzi, którzy przeżyli swoje życie w czynach wzniosłych i dobrych, przeżyli silnie i, nie mając ani sił do dalszej walki o istnienie, ani zaoszczędzonych środków, ani możności rzeczywistego umarcia, poszli do tego składu zszarzanych istnień ludzkich, do archiwum wyblakłych i zbutwiałych, rozsypujących się szpargałów, jakiemi są wszelkie przytułki. Spokojna, łagodna, ale stanowcza twarz siostry miłosierdzia zdawała się unosić na białych skrzydłach czepca, który jak jasny ptak leciał cicho przez szare i duszne korytarze. Nikt nie może sobie wyobrazić, ile fałszywej pokory, udanej skromności, jakie skulenie duszy i ciała, jakie rozmyślne poniżenie ukazywały się wszędzie tam, gdzie zajaśniało białe nakrycie głowy dobrej siostry. Widzieliśmy tam dziwnych ludzi, których przedtem widywało się na ulicach Warszawy z pozorami dobrobytu, spotykaliśmy znajomych dawniej modeli, przeżywających, razem ze znanymi malarzami, chleb miłosierdzia. W jednej z sal, na tle ogromnego, jasnego półkola okna, ujrzeliśmy ostrzyżoną, rudą głowę i odstające, przeświecające się czerwono uszy żydka, przed nim zapadła w fotelu siedziała ociemniała staruszka, nauczycielka, która po dziesięć groszy za godzinę dawała lekcye biednym chłopcom z Nalewek, przyszłym może sławnym bogaczom i potentatom giełdowym. Żydek jąkał się nad wpisami, a staruszka miłym, dźwięcznym głosem poprawiała mu akcent. Gdzieindziej zdziecinniałe ze starości babcie z twarzami szurpatych główek kapusty, z zapadłem i oczkami, darły pierze. Olbrzymi Chrystus patrzał z Krzyża na te zgrabiałe ręce, które automatycznie skubały kacze i kurze piórka w tumanie drobnych puszków, unoszących się w powietrzu. Widzieliśmy jadalnię w czasie obiadu, słyszeliśmy mlaskanie setek ust, warkot zwierzęcej energii setek szczęk i zębów. W innej części gmachu dobra siostra pokazała inny obraz - dzieci, sieroty wychowywane w przytułku towarzystwa. Gdziekolwiek się zwróciło, wszędzie cudowny inateryał dla malarza i dla pisarza. Nietylko pod względem typu i charakteru ludzi, malowniczości ich postaci, na których życie wypisało dziwne zygzaki, lecz również całe to tło, jako malownicze zestawienie plam barwnych, jako ciekawe studyum szczególnych zjawisk światłocienia, - wszystko było nad wyraz interesujące.
Gierymski wyszedł zapalony do tej roboty. Z tą, jemu właściwą, jasnością uogólniania i precyzyą szczegółów, zaczął w pierwszej z brzegu kawiarni obgadywać plan całej roboty, wyliczając na palcach, jak miał zwyczaj, wszystko, co będziemy mieli do zrobienia. Był to materyał bogaty, z którego, oprócz ilustracyi do zamierzonej pracy, powstałby na pewno niejeden obraz Gierymskiego. Niestety! nic z tego nie zrobiliśmy. Zerwanie z «Kłosami», ostateczne zniechęcenie do podobnych stanowisk, przeświadczenie, że takiej maszyny w tych warunkach wydawniczych z miejsca ruszyć niepodobna, w końcu moja choroba zakończyła ostatecznie tę krótką chwilę wspólnych prac i dążeń. Rozjechaliśmy się. Gierymski jakiś czas próbował osiedlić się w Krakowie, potem przez Monachium, Paryż, Rzym wlókł swoje męczące życie, pozostały nam listy, które po paru latach urwały się.
Dziś, odczytując je, czuję jasno, że względem Gierymskiego stała się niesprawiedliwość, wskutek niezupełnego rozumienia go, niewłaściwego oceniania jego natury, niedostatecznego współczuwania jego uczuciom. Dziś dopiero z całą jasnością mogę ocenić tę głęboką potrzebę współczucia, którą on odczuwał, tę zdolność przywiązywania się, tę jakąś biedną słabość, z jaką szukał przyjaznego człowieka, a co wszystko kryło się pod tymi szczególnymi pozorami hardości, siły, pod tym ciągłym strachem, żeby się nie okazać zależnym, lub żeby nie okazać dobrego wzruszenia, w obawie, że może być ono odtrącone pogardliwie. Dziś widzę, jak źle się stało, że się nie utrzymało to zbliżenie, że się go opuściło, kiedy stosunki artystyczne u nas zmieniły się na lepsze, że się nie skorzystało z tego i nie próbowało usunąć z jego życia tego ciężkiego, boleśnego nieporozumienia, które go oddzielało od własnego społeczeństwa i które stanowiło jak gdyby wielką chmurę, zasłaniającą przed nim wszelkie jaśniejsze widnokręgi życia. Nieporozumienie to, w połączeniu z fatalistycznemi wrodzonemi właściwościami psychicznemi, stanowiło tę wiecznie otwartą przepaść, w którą ciągle się staczał, po chwilowem uspokojeniu.
W roku 1891 pisał z Paryża: - «Za książkę i dobre słowo dziękuję Ci bardzo, nie pisałem, bo nie warto pisać przy psim humorze. Przeszedłem ja masę katzenjammerów w tym czasie, może nigdy takich nie miałem, szczęściem nie skomplikowanych z biedą, jak bywało. Idzie mi nieźle, co miałem sprzedałem, szkoda tylko, że już nie mam nic więcej do sprzedania; małe tu ceny; Warszawskie, ale żyć można. Ale te katzenjammery! O Jezu! Wyobrażałem, że mi z tym obrazem trudno będzie, ale nie w tym stopniu, dochodzi się do zupełnej apatyi. Teraz pójdzie już, zdaje się, nie będzie tak, jak myślałem, ale niech spróbuje kto to zrobić, to zobaczy, co to za choroba! Lżej mi trochę, więc piszę do Ciebie i mówię o tem».
W czasie tego pobytu w Paryżu, nieraz wraca w jego listach świadomość, że nietylko jest mu lepiej materyalnie, ale i poczucie, że w nim samym jest więcej spokoju, więcej zdrowia i możności wytrzymania w życiu i pracy.
W liście z r. 1891, pisze znowu: - «Słuchaj, nie miejże mnie za driania, że Ci ciągle piszę o sobie i moich biedach, kiedy ty tam siedzieć musisz i pewnie niewiele robisz; pocieszam się, że z nieludzkich czynów, to jeden z mniejszych. W ogólności, od niejakiego czasu wypogodniałem, mogę jako tako żyć ze sobą i nie znęcam się już tak, jak dawniej. Znajduję od czasu do czasu w sobie jakiś przymiot nie do odrzucenia. Nie sądzę, żeby tak wyglądała śmierć zdaleka i wszystko, co przedtem idzie: tracenie sił, energii, - przeciwnie, czuję to dobrze przy robocie obrazu. Przychodzę do niego tylko z większą wiedzą i zdecydowaniem. Jakżeż ja się przez całe życie nad sobą znęcałem. O ile mi teraz zaczyna być lżej. I to prawda, że zaczynam na równi, jeżeli nie więcej, niż ambicyę, cenić niezależność; im się mniej może znosić ludzi, tem mniej się ceni ich sąd, a więcej środki, pozwalające żyć od nich dalej, z naturą i sztuką samą. Piszę Ci o tem, bo jak jest, tak jest, źle czy dobrze, przyjemnie jest trochę siebie rozumieć i wiedzieć, jak się bronić od niepokoju ciągłego».
Ale rozumieć i wiedzieć to wcale nie znaczy umieć się bronić od niepokoju, bólu i szarpaniny, wynikającej, jako fatalna konieczność, z psychicznego ustroju. To też Gierymski po dniach ukojenia wpadał znowu w znęcanie się nad sobą i wszystkiem, i jeśli w takich razach każdy spotkany Polak zdawał się mu «psem», to nie dla uzasadnionej rozumowymi dowodami przyczyny, tylko wskutek nieszczęsnego stanu jego duszy, przesłaniającego całkowicie możność jasnego pojmowania tego, co się dokoła niego dzieje.
W innych listach donosi o powodzeniu wśród krytyków, o licznych zgłaszających się o kupno obrazów amatorach, - słowem, zdaje się, że się tam stopniowo zaaklimatyzuje, że, przebolawszy raz tę rozpaczliwą rozterkę z własnem społeczeństwem i uświadamiając dobrze, co zyskuje w Paryżu, jako artysta, że się z tą nową sferą życia zgodzi ostatecznie. «To, mój kochany, com pisał dawniej do Ciebie, szamocząc się, bo mi tak żal było wielu rzeczy, dziś piszę spokojniej. Co za los parszywy: ja, który tylko tu mogę mieszkać, żeby módz żyć, ze spokojnemi nerwami, dostałem się tu tak późno».
«Niech rżną w skórę, wszystko jedno, aby było za co żyć i dalej robić. Ja tych szelmów (Francuzów) tylko szanuję. Gdybym tu coś dostał, kpiłbym ze wszystkich innych sukcesów. Dłużej żyjąc wśród nich, widzi się ich szaloną wiedzę artystyczną, i choć z początku trudno - trudno, zgadza się nareszcie na rolę uczniaka wśród nich, uczniaka, w każdym razie z talentem, z którym może coś zrobić. Nie to parszywe barbarzyństwo w sztuce, którego się tyle widzi poza Francyą, - nadęte, wrzeszczące. Jechał go kat!»
Dostał się tam późno, ale dostawszy się w ten wielki wir artystycznego życia, nie zginął w nim, jak kropla w wirach oceanu, - odrazu go dostrzeżono, odrazu miał wyraźne i zaszczytne miejsce w świecie artystycznym. On tymczasem nie zżywa się z Paryżem tak, żeby zapomniał o kraju, żeby mu było wszystko jedno, co o nim tam myślą; ani na chwilę nie czuć w nim tego pogardliwego machnięcia ręką ludzi zrezygnowanych, którym pełna miska na obczyźnie przesłania pamięć własnego społeczeństwa, - przeciwnie, myśl jego wracała ciągle do miejsca, z którego wyszedł z tak poszarpaną duszą, i ciągle szukała przyjaznego echa.
W jednym z listów pisze: - «Czy naprawdę Chełmoński robi rzeczy dobre w kolorze? Interesuje mnie to i ze względu na niego, a także i dlatego, żem czytał sprawozdanie Czesława Jankowskiego, w którem mnie już w porównaniu jak psa traktuje. Za wcześnie. Nie tyle to biorę do serca, ile robię spostrzeżenie».
I znowu, spotkawszy się z taką o sobie wzmianką, cofa się ze wstrętem i pisze: - «Jakże lepiej jest pracować na wielkim świecie! Choćby się nic nigdy nie dostało, najmniejszy sukces robi przyjemność, a baty mało bolą, bo się jest wśród tylu takich dzielnych ludzi, którzy także je dostawali. Traci się tę obawę i niepewność, jaką się ma, żyjąc wśród głupstwa ludzkiego, które nie wiadomo z której strony zaczepi».
A jednak to całe wyrozumowanie, stwierdzanie, że jest lepiej, jest właściwie wmawianiem w siebie, jest teoretycznem określeniem zmiany stosunków w otoczeniu, stwierdzeniem istnienia pewnych materyalnych faktów. Nie czuć w tem i niema wcale tego prostego, czystego, jasnego uczucia zgody, które jednem słowem wypowiada to, co stanowi istotę naprawdę szczęśliwego życia. Już to samo, że on potrzebuje pisać do kogoś w kraju, że się nie może tam zżyć i pobratać, i to, co stanowi najistotniejszą, najgłębszą część życia, musi przesłać gdzieś pod Tatry, to wskazuje, że Gierymski, oceniając jasno to, co go, jako artystę, dobrego w Paryżu spotyka, jako człowiek czujący, ciągle gdzieindziej musi szukać współczucia, bez którego żyć nie może, którego pochwała obojętnych nie może zastąpić.
Jest to bardzo ciekawy i znamienny rys w życiu Gierymskiego i Chełmońskiego, że ta obca sfera, w której znaleźli, jako artyści, to wszystko, czego im nie chciało dać własne społeczeństwo, że ta obca sfera nie mogła ich do siebie przywiązać i całkowicie pochłonąć. Nie stało się z nimi, jak się stało z tylu innymi, naszymi i nie naszymi artystami, którzy, ugrzązłszy wszystkiemi osobistemi więzami w Paryżu i Monachium, traktują kraj tylko jako kopalnię ciekawych i popłatnych na rynku sztuki motywów. Chełmoński, który od pierwszego występu w Paryżu staje się sławnym, który jest tam otoczony dobrobytem i czcią największych artystów, pozostaje ciągle tym dzikim z pól i lasów polskich człowiekiem, noszącym po Paryżu nieustanną tęsknotę za tem życiem wsi polskiej. Koło jego pracowni, na Avenue l’Impératrice, skowyczą sfory chartów i kundysów, przypominające psiarnię dworską jakiegoś zaciekłego, ukraińskiego szczwacza. Jest on niezdolny do przyjęcia tych form istnienia, tych form cywilizacyi, której jego talent staje się konieczną ozdobą. Podczas kiedy jego obrazy zajmują honorowe miejsce na ścianach rozmaitych wyrafinowanych bogaczy Paryża, Londynu, Nowego Yorku, on, który mógłby zabudować się w Parc Monceau i być jednym z potentatów kolonii artystycznej w Paryżu, on ciągle jest tym najeżonym dziwakiem, któremu jeden z francuskich artystów pisze, chcąc go dotknąć: «Vous êtes un moujik»... Ale w Chełmońskim była rzeczywista pogarda dla tej cywilizacyi, była istotna, elementarna siła «człowieka ziemi», takiego, który, chociażby potrafił używać swego dobrobytu z cynizmem ludzi wyrafinowanych, wśród kultury wielkomiejskiej, nie przestaje gdzieś w głębi duszy słyszeć skowyczącą za skrawkiem płowego nieba tęsknotę, nie przestaje czuć, że nie tu, ale w jakiejś tam Wólce, jest najbliższy świat i najwłaściwsza forma bytu... Jego interesy materyalne i egoizmy czepiają się koło Paryża, oplątują go, ale na to, żeby tam pozostać i dać się pochłonąć, trzeba innej natury, potrzeba pewnych pierwiastków kultury, których w nim niema. I ta niemożność współżycia z paryskiemi stosunkami i ludźmi psuje to, co mu tam dają, podkopuje jego talent i ostatecznie wygania go do kraju, dzięki czemu i talent, i człowiek ocalał.
Gierymski przeciwnie, jako człowiek miejski, nie miał tych wszystkich pierwiastków dzikości człowieka czysto wiejskiego. Owszem, kultura, kultura właśnie taka, wielkiego, najbardziej wyrafinowanego miasta, była to właśnie sfera, w której on żyć potrzebował, którą jedynie jako najwłaściwsze dla siebie otoczenie uważał. I w tem ognisku, skupiającem w sobie najwyższe szczyty artystycznego świata, największą sumę cywilizacyjnych promieni, w tem ognisku znajduje on wszystko, zdawałoby się, czego szukał: uznanie, dobrobyt, otoczenie artystyczne, cześć dla tego wszystkiego, co ponad brzegi przepełnia jego duszę.
I cóż stąd? Gierymski pozostaje tam obcym, nie umie on z tego korzystać, nie umie płynąć z tym szerokim prądem życia; nie umie gospodarzyć na swoim talencie, jak dobry i zaradny gospodarz na folwarku, nie umie swego warsztatu umieścić z odpowiednim szyldem, na właściwym punkcie i używać tak jak używają inni. On, z takim talentem, z taką szaloną umiejętnością malarską i wiedzą artystyczną, nie może sobie wykrajać tyle pewności jutra, tyle trwałych stosunków, ile ich mają małe talenty, inteligentnie i sprytnie przepychające się przez życie i zajmujące coraz poważniejsze stanowiska. Gierymski pozostaje ciągle tym samym niespokojnym, niepogodzonym, niezadowolonym człowiekiem, człowiekiem, który nigdy nie myśli, że już doszedł do kresu, że już jest poważnym panem, mogącym zająć miejsce po dawniejszych powagach i spokojnie odcinać kupony od sławy i powodzenia. Nie, on ciągle gdzieś się wyrywa, ciągle mu się zdaje, że trzeba iść dalej i czynić coraz lepiej. On ma tę ambicyę, której natężenia nie rozluźnia pochwała i powodzenie. Są ludzie, którzy siebie szanują proporcyonalnie do szacunku, który im okazują inni - tacy «dochodzą» i zostają z przyjemnością powagami. W Gierymskim nie było śladu tego. Cieszy się on powodzeniem, bo mu to daje chwilę przyjemności moralnej i spokoju materyalnego, ale szanuje swój obraz tylko za to, co sam wie, że w nim jest dobrego. Dla konwencyonalnej uznanej powagi miał on zawsze wstręt i pogardę, którą odczuwali ci, dla których ona była koroną życia. Odczuwali ten niepokój ciągłego porywu naprzód i bezwzględność krytycyzmu i nie mogli go znosić, a mówiąc o nim, nie używali innego epitetu tylko: «pyszałek».
Nie miał on praktycznego zmysłu życia, nie miał wewnętrznego spokoju i łatwości współżycia z pierwszym lepszym człowiekiem, zdolności pogodzenia się z temi warunkami życia, które, zaspakajając pewne i bardzo ważne jego pragnienia i potrzeby, nie zaspakajają jednak całkowicie. Był on za głęboko uczuciowym, zanadto poważnie brał życie, pomimo wszystkich cynicznych słów, które o niem wypowiadał, pomimo lekceważącej ironii, z jaką traktował te właśnie warunki życia, które mu były potrzebne najbardziej.
Ostatecznie, na obczyźnie, jeżeli miał lepsze chwile, jeżeli gdzie czuł się wśród atmosfery blizkiej i przyjemnej, to jedynie w domu Abakanowicza, u którego w ostatnich latach część roku zawsze spędzał, otoczony serdeczną, przyjazną opieką. Śmierć Abakanowicza wywarła też na Gierymskim wstrząsające wrażenie i bardzo prawdopodobnie była przyczyną, która przyśpieszyła koniec jego męczącego się życia.
Cokolwiek złego można powiedzieć o czasie i środowisku, w którem Gierymski żył, trzeba jednak stwierdzić, że, bądź co bądź, życie mogło mu dać więcej dobrego,- żeby on je umiał wziąć, żeby nie fatalne wrodzone właściwości i ta zatajona, ludziom nieznana przyczyna, dla której ciągle posądzał wszystkich o niechęć i pogardę dla siebie.
Los do wielu ludzi może powiedzieć to, co mówi Chochoł w «Weselu» Wyspiańskiego: - «Miałeś chamie złoty róg!...» Lekkomyślność, nieuwaga, brak głębokiego i poważnego rozumienia wartości tego, co życie daje, jest przyczyną, że marnujemy skarby dobrych ludzkich wzruszeń, rzucając w błoto małych podrażnień wielkie uczucia i wzniosłe ofiary dusz, które się do nas garną. Każdy człowiek, w pewnej chwili życia, ma ten właśnie «Złoty róg» zaczarowany, który mu może przywołać szczęście, i każdy prawie gubi go gdzieś na rozdrożach - i za późno szuka...
Biedny Gierymski był skazany przez swoją organizacyę psychiczną na to, żeby z tych dobrych, naprawdę cennych porywów uczuć, które się do niego garnęły, tyle zmarnował, żeby z każdego jaśniejszego zdarzenia wyłuskał treść gorzką i bolesną.
Przybyszewski mówi, że artysta żyje jak musi, nie jak chce. Ściśle biorąc, życie każdego człowieka jest wypadkową ścierania się jego ja z otoczeniem, jest też koniecznością i musi być takiem, jakiem się w ostatecznym rezultacie okazuje. Świadomie jednak odczuwamy różnicę życia, kierowanego wolą, ku jakimś celom zewnętrznym, i życia, które jest zdane na wolę stanów wewnętrznych, każdorazowych poruszeń czucia, a takiem jest właśnie po większej części życie artysty. Nie może on zadowolić się obserwowaniem jedynie życia i odtwarzaniem tego, co widzi w innych ludziach, musi on sam to życie przeżywać, gdyż ta suma wzruszeń, która przechodzi przez jego duszę, stanowi o charakterze, sile i rozmiarze jego twórczości. Ma on, musi mieć taką chwilę, w której musi się absolutnie oddać w moc tego wewnętrznego świata swojej duszy, nie kierować nią, nie wprzęgać w zewnętrzne cele, wynikające ze społecznego współżycia z resztą ludzi, tylko dać się nieść z absolutną szczerością najelementarniejszym, najbardziej indywidualnym swoim porywom, chociażby one miały go zniszczyć, lub, co najmniej, wytrącić ze społecznego środowiska. Otóż ta konieczność, ta potrzeba zupełnego rozpętania się z otamowywań, to zawieszenie kierowniczej woli świadomej i oddanie się tylko koniecznemu, fatalnemu kojarzeniu się stanów psychicznych i wyobrażeń, powstających z ich treści, ta potrzeba wpływa na to, że życie artysty robi wrażenie bardziej zawisłego od całej sumy sił, niezależnych od jego woli, jego chęci, - że się zdaje być bardziej wynikiem musu. Z resztą sam cel tego życia, cel czynu: dzieło sztuki, samo w sobie już jest czemś, co się nie podporządkowuje pod te cele życia, których znaczenie jest dla wszystkich jasne, proste, wyraźne. Człowiek, który cierpi z powodu nieustosunkowania tonów barwnych, będzie zawsze wydawał się człowiekiem, którego trzyma jakaś niesamowita siła, którego cierpień nie możemy ukoić żadnemi wiadomemi zewnętrznemi środkami.
Jak ukojenie może przyjść tylko po osiągnięciu zupełnej harmonii barwnej, podobnież w sferze uczuć ukojenie przychodzi tylko przy zupełnej ich zgodności niezależnej od faktów materyalnych. Tej zgodności w życiu Gierymskiego nie było.
Nie wyrównało się jego nieporozumienie ze społeczeństwem; a w tej sferze, w której mógł znaleźć i naprawdę znajdował blizkich i kochających ludzi, psuła mu życie wewnętrzna rozterka, nieszczęsne ustosunkowanie władz psychicznych, fatalna, niezależna od nikogo i od niczego siła, która ostatecznie rozsadziła wiązania jego duszy i strąciła w obłęd, który był koniecznością, był nieuniknionym skutkiem całej sumy fatalnych, chorobliwych stanów.
Gierymski żył tak, jak musiał, i umarł tak, jak kazała zewnętrzna logika jego życia; zabiła go nie jakaś zaraza, napadająca z zewnątrz, tylko wewnętrzna istota jego Ja fizycznego i duchowego.