Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Rozdział III.


Twarz i postać ludzka są gliną, w której rzeźbi czas i zdarzenia, są kartą, na której życie pisze dramat, jasny i szczytny poemat, lub trywialną farsę. Na tle zasadniczej budowy rysów tworzą się fałdy i zmarszczki, odpowiadające wyrazowi pewnych uczuć, pewnych stanów duszy. Im te uczucia silniej się przejawiają, im częściej się powtarzają i trwają dłużej, tem dobitniej i głębiej wrzynają się w skórę i mięśnie twarzy, tworząc typowy wyraz człowieka, odpowiadający jego najistotniejszym, pierwiastkowym właściwościom indywidualnym. Ale życie jest tak wielostronne w pomysłach, że jego rzeźba na ludzkiej twarzy komplikuje się niesłychanie i na tło typowego wyrazu wprowadza całe mnóstwo odcieni, które twarz dobrze znaną i ostro w pamięci wyrytą przykrywają chwilami, jakimś nowym, często nietrwałym, subtelnym, zagadkowym blaskiem, lub mrokiem. 

Blada twarz Gierymskiego, jego szeroko otwarte, patrzące hardo i z jakiemś złowrogiem niedowierzaniem oczy; boleśnie lub złośliwie zaciśnięte usta; ruchome, często pogardliwie skrzywione nozdrza; cała ta maska, wyrażająca jakiś męczący niepokój, przesłaniała się czasem nikłym blaskiem wypogodzenia duszy i spokoju, w krótkich chwilach lepszych dni życia.

Kiedy w roku, zdaje mi się 1875, Gierymski przyjechał do Warszawy, był całkiem innym, niż w Monachium, w szkole Pillotego. Eleganckie ubranie, ślicznie przez fryzyera wygładzona i rozczesana grzywka, lśniący cylinder, odznaczały go na zewnątrz. Miał on wtenczas chwilę powodzenia. Miał jakąś pewność siebie, w kieszeni trochę pieniędzy, więc niezależność materyalną, elegancki wygląd, więc nie przerażał mecenasów sztuki możliwością żądania zaliczki, a jako naddatek, jako wdzięk towarzyski i społeczny, dwa tęgie obrazy na wystawie: «Austerya w Rzymie» i «Gra w Mora», obrazy z figurami, jak w «Austeryi», prawie naturalnej wielkości, co w naszych owoczesnych wyobrażeniach o sztuce znaczyło bardzo dużo. W jego wyglądzie i zachowaniu się, niezależnie od rzeczywistego chwilowego rozjaśnienia, czuć było jeszcze trochę rozmyślnej pozy na brawurę, trochę świadomego może cynizmu, którym się odgradzał od natrętnych, chcących zajrzeć mu bliżej i głębiej w duszę. Mało się zadawał z żyjącą po psiemu w Warszawie garstką malarzy, od razu miał otwarte stosunki towarzyskie, był przez chwilę, - krótką, bardzo krótką, - znanym i cenionym. Panna Dukszyńska zrobiła w owym czasie jego portret, właśnie z tą piękną grzywką, w granatowem ubraniu, ślicznymi kołnierzykami, kremowym krawatem i wygładzoną powodzeniem twarzą. Po wielu latach potem, Gierymski palił się ze wstydu, wspominając ten pobyt w Warszawie. Wyjechał on znowu z powrotem za granicę, do Rzymu, i tam przez lat kilka pracował, nie dając znaku życia, nie przysyłając obrazów, ani też wiadomości o sobie, za pomocą usłużnych korespondentów, zwiedzających pracownie i utrzymujących uwagę publiczną w ciągłem oczekiwaniu ukazania się arcydzieł. 

W kilka lat potem, do pracowni w hotelu Europejskim, gdzieśmy pracowali z Owidzkim, ktoś zapukał, drzwi się uchyliły i wszedł Gierymski, poprosił o pozwolenie pozostania w cylindrze, - była to jego maniera zachowania się, co nadawało pewną sztywność i dalekość stosunkom. 

Znowu w jego twarzy wybijał się na wierzch niepokój, a na ustach boleśne skrzywienie szybko się zmieniało ze złośliwym, świadomym uśmiechem. Ale wygląd był jeszcze dość staranny, prawie elegancki. Mówił, że wraca na stałe do kraju, że będzie malował Polskę, i dodał z szyderstwem: - To jest żydów i... A przy tem, wyłożył swój program życia. 

- Ja tym drianiom, mówił, swego nie daruję. Ja chcę żyć i używać. Naprawdę, będę żył z bogatymi żydami, kanalie - ale płacą. Do dyabła te skromności i szlachetności! - Kiedym mu powiedział, co wogóle myślę o bogatych żydach, i jakimkolwiek kompromisie z «drianiami», Gierymski zawołał: - A! rozumiem! - i wydobył z kieszeni kartkę, na której spisany był program niemieckiej partyi socyalno-demokratycznej... 

Nie znałem wtenczas Gierymskiego. Jego cynizmy, jego bezlitośne szyderstwa, jego zimny obrachunek z ludźmi, brałem na seryo. Nie wiedziałem, nie mogłem się domyślić, że on przyszedł do mnie dlatego, że szukał kogoś blizkiego, żeby nie żyć w pustce i samotności; nie wiedziałem, że pod tymi cynizmami kryje się wzruszenie, że pod tą szorstką skorupą ukrywa się natura uczuciowa i żenująca się, a zarazem harda, więc ukrywająca swoją słabość pod brutalnemi formami. Nie rozumiałem tego, i ja, który teżbym chętnie spotkał się z kimś, z kim możnaby było się zrozumieć, nie mogłem do niego się zbliżyć. 

W dalszej rozmowie uważałem, że Gierymski mnie się przygląda, bada, czasem z niedowierzaniem, lub zdziwieniem słucha zdań, z któremi może się godzić, jak żeby mówił: - Patrzcie, jednak pan takie rzeczy rozumie! - Spytałem go, czy pozwoli przyjść do pracowni: - O, nie warto! - odpowiedział - no, ale jeżeli pan chce - proszę. 

Pracownię Gierymski urządził w wielkiej mansardzie, wznoszącej się na narożnym domu przy zbiegu Chmielnej, Brackiej i Szpitalnej. Po haniebnych, wązkich, ciemnych, kręcących się schodach wychodziło się na poddasze, z którego drzwi otwierały się do pracowni, która od razu, od progu, uderzała świetnością talentu, błyszczącego z płócien, pokrywających ściany. 

Nawprost drzwi wisiał wielki obraz, w którym, na tle tkanki plecionej z trzciny i liścia, przesianej słonecznymi połyskami, rzucała się w oczy pyszna figura, jakiegoś pana w czerwonym rococo fraku. Słońce lało się blaskami z za krawędzi obrazu, obrzeżając świetlnemi pasmami figurę, której cień zimny mżył się na trawie, wśród liści świetnie nakrapianej begonii. Po stole nakrytym białym obrusem, rozsypywały się smugi i krążki słonecznego światła, świecąc na figurze, siedzącego przy stole, jakiegoś pudrowanego pana i włoskiego księdza, i na jedwabnych sukniach dam rococo. Wszystko lśniło się światłem, skrzyło się barwami, migotało pozłotą połysków i uderzało pysznem sformułowaniem plam dekoracyjnych i kapitalnem opanowaniem tonu. Cała wysoka i długa ściana zawieszona była pysznemi, z zaciekłością przyrodniczą malowanemi studyami głów i figur ludzkich; begonii w słońcu, lśniących się połyskami, barwnemi plamami i świetnemi, na przezrocz świecącemi, liśćmi; studyami jakichś ryb oślizgłych, mieniących się tęczowymi refleksami: studyami marmurowych cystern, opleśniałych, omszonych, pokrytych zieloną patyną wiekowej wilgoci. Wisiał wśród tego inny obraz zaczęty, przedstawiający grupę ludzi w strojach renesansowych, siedzących na schodach i tarasie pałacu, na tle ciemnych sylwet cyprysów. Wszędzie, z najmniejszego skrawka płótna, widniał ogrom pracy, zaciekłego badania natury, samodzielnej analitycznej roboty dla wydarcia jej tajemnic. W kącie stał ogromny zwój zamalowanych płócien, postrzępionych i pomiętych. Na lewo od wejścia ściana była obwieszona mnóstwem kostyumów, starych jedwabnych sukien, fraków rococo, ułańskich mundurów, olbrzymich myśliwskich butów, różnych sprzętów, wśród których widniało wielkie czerwone siodło, znane z obrazów Maksa Gierymskiego. Łóżko usłane porządnie, wsunięte było w kąt. 

Pracownia była wspaniała, jako wyraz talentu, bez żadnej meskineryi, bez bibelotów i dywanów, była dostatnia, przepełniona, ale tylko talentem i osobistością malarza. 

Gierymski, w cylindrze, ubrany porządnie, przyjął mię grzecznie, lecz z rezerwą i chłodem. Pytał o zdanie; na zrobione uwagi odpowiadał jednak z pewną ironią: - Pan znajduje? - I dodawał: - Ale to tak być musi. - To znaczy, tak, jak on namalował. Słowem był nieprzystępny, nie do wzięcia, nie do zbliżenia się. Odchodząc, czuło się, że jakieś konieczne słowo nie zostało powiedziane, że coś jest nieprawdziwego, coś sztucznego, niewyjaśnionego w stosunku, jakieś nieporozumienie, którego nie można wyjaśnić. Chciało się wrócić ze schodów i spytać:  Panie, co panu jest? i czemu pan przemawia do mnie, jak do psa? 

Ostatecznie przychodziło się do przekonania, że to jest ogromny talent, przytem człowiek inteligentny, ale niedostępny, zimny, nie dający się poruszyć, szukający tego właśnie używania, o którym mówił, i stosunków w tym świecie, który dla nas był wstrętny, a który stanowił błyszczącą powierzchnię społecznego życia. 

Było to fatalne nieporozumienie. 

Gierymski osiadał w kraju, i od pierwszego dnia rozpoczynał przeżywać boleśny dramat bezwzględnej niezgody między swoją duszą, wszystkiemi swemi najserdeczniejszemi dążnościami, a otoczeniem, a środowiskiem, które, według teoryi, ma być kołyską talentów, przyczyną ich istnienia i formą, nadającą treść i kształt ich osobowości. Rozpoczynał walkę o istnienie, o miejsce wśród społeczeństwa, które go ciągle miało wyrzucać, jak woda wyrzuca korek, rozpoczynał ciężką pracę dla utrzymania przy życiu swego talentu, wśród «temperatury moralnej», która była zabójczą dla wszelkich czysto artystycznych dążeń.

«Lepiej być koniem wyścigowym w Polsce, niż malarzem!» - pisał potem Gierymski, i w wykrzykniku tym streszcza się rzeczywisty stosunek do sztuki owoczesnego społeczeństwa. Niema może wyrazu, którego znaczenie byłoby bardziej nadużyte, bardziej niewłaściwie pojmowane w stosunku do istoty zjawiska, które ma oznaczać. 

Mówimy: społeczeństwo, i wyobrażamy sobie ścisłą całość i jedność pewnej cząstki ludzkości, objętej pewnemi granicami ziemi. W rzeczywistości jednak, społeczeństwo, jako całość, która zbiorowo może być rozważana i może być pociągnięta do odpowiedzialności za pewne zjawiska, lub też za inne czczona - nie istnieje. Społeczeństwo jest zbiorem jednostek, lub grup jednostek, które utrzymuje w spójni inercya pewnych sił wewnętrznych i nacisk sił zewnętrznych. Części i cząsteczki społecznego ciała są w istocie obdarzone taką dążnością wzajemnego odpychania, taką prężnością, jak cząsteczki gazów. 

Według przyjętego komunału, człowiek jest zwierzęciem, czy istotą towarzyską, i rzeczywiście jest takim, gdyż się zbija w wielkie stada, żyjące jednak w nieustannych walkach, na podobieństwo błotnych ptaków, zwanych Bojownikami. Nieustanne napięcie jednostkowych egoizmów, żywiołowe niechęci różnych ras, wstręty temperamentów i usposobień; tworzenie się klas, to jest grup, mających swoje szczególne zbiorowe egoizmy, zaspokajane kosztem egoizmu innych grup; kapitał i praca, mała i wielka własność, handel i przemysł i jak się to tam wszystko nazywa, - ile nazw, tyle ognisk nienawiści, ile grup ludzkich, tyle zarzewi walki. Na każdą myśl, powstającą w czyimś umyśle, czyha myśl przeciwna, przeciw każdemu rzutowi do czynu wznoszą się mury przeciwieństw i hamujące pięście. Zgodność dążeń we wszystkich cząsteczkach, składających społeczną masę, przejawia się rzadko, zwykle pod wpływem zewnętrznego nacisku, przejawia się rzadko jako powszechna miłość jakiejś idei, lub człowieka, najczęściej treścią jej jest nienawiść. «Nie wahałem się rozbudzić nienawiści do Francyi, jako jedynego cementu, którym mogła być spojona jedność Niemiec», - mówił kiedyś Bismarck, jeden z najbardziej złowrogich szerzycieli zła i upodlenia między ludźmi. 

Niejasne uświadamianie tego faktu niespójności społeczeństwa, nierozróżnianie tych warstw i warstewek, rozdzielonych przepaściami obojętności, lub nienawiści, niedocenianie ich rozkładowej siły w dążeniu do jakichś ogólnych celów, prowadzi nieraz do fatalnych zdarzeń, tak w życiu jednostki, jak i w życiu publicznem. 

Uogólnianie pewnych zarzutów, oskarżeń, dotyczących jednej jakiejś warstwy, na całe społeczeństwo, niemożność zrozumienia stosunku wzajemnego, tak nieraz wrogo dla siebie usposobionych, lub tak od siebie oddalonych grup pojedyńczych, wywołuje nieporozumienia, zniechęcenia i niedające się wygładzić przeciwieństwa i niezgody. 

Każda jednak doba historyczna ma pewną grupę ludzi, pewną wyróżniającą się część społeczeństwa, która stoi, jakby na czele, która w danej chwili uważa się właśnie za społeczeństwo, za treść i wyraz całej sumy jego dążeń i potrzeb, która stanowi i przednią ścianę, i znak tej fatalnej budy, którą przywykliśmy nazywać społecznym gmachem. 

Ludzie ci, naczelni i firmowi, w rzeczywistości mają nieraz tyle wspólnego z głębią społecznego życia, co płynący po rzece filister, w łódce, ubranej dziecinną chorągiewką, ma wspólnego z żyjącym i w głębi wód jesiotrami... 

Mickiewicz wyraził to w ten sposób: kiedy jedna z osób poematu, patrząc na tych właśnie naczelnych ludzi, woła z oburzeniem: 

Patrzcie,

Otóż to jacy stoją na narodu czele. 

Inna odpowiada: 

Powiedz raczej: na wierzchu. Nasz naród, jak lawa, Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa. 

*****

Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi! 

W tych czasach, kiedy Gierymski i wielu innych usiłowało żyć w kraju, skorupa była sucha, brudna i plugawa, bardziej może, niż kiedy, i kto ją tylko znał, kto nie wiedział, co się dzieje w głębi, ten pluł i wzdrygał się ze wstrętu, lub tonął w rozpaczy. 

To, co wtenczas stanowiło naczelną warstwę społeczeństwa, przedstawione jest z taką nadzwyczajną prawdą w «Rodzinie Połanieckich». To społeczeństwo, z którego wypruto wszelkie idee i zastąpiono je interesem, społeczeństwo płaskich spekulantów, płytkich miłostek, uganiania się za łatwem powodzeniem i robienia sobie cnoty obywatelskiej ze zręcznego bogacenia się; to społeczeństwo, w którem zdaje się szczęściem, jasnością i weselem umrzeć, jak Litka, lub pogrzebać się żywcem w rezygnacyi, jak pani Emilia; to społeczeństwo było takie, że żyć z niem było niepodobna, trzeba się było powiesić, uciekać, - lub, żyjąc wśród niego, żyć poza niem, co jest łatwiejszem, niż się na pozór wydaje.

Jednostka, zwłaszcza taka, której potrzeby i dążenia ograniczają się do sfery idealnej, umysłowej, ma dziś tyle swobody, że byleby nie naruszała swojem istnieniem spokoju i zadowolenia społeczeństwa, może na własny rachunek nurzać się, w jakiej chce nędzy, w jakiem chce dziwactwie pojęć, nikt o to się nie zatroszczy, nie trzeba tylko narzucać się, chcieć reformować, stawać na placach i pokazywać dziur w butach i ran w duszy. 

Myśmy też używali tej biernej swobody, tego życia poza społeczeństwem w zupełności, tylko każdy inaczej reagował na to otoczenie, na to środowisko, które jakoby miało nas wydać, które jakoby miało być klimatem, dzięki któremu sztuka nasza powstała.

W istocie zaś było to aklimatyzowanie się jakichś egzotycznych roślin, które, wbrew wszystkim owoczesnym warunkom klimatycznym, postanowiły, bądź co bądź, żyć i rozwijać się. 

Chcąc nie być jednostronnym w sądach o własnem społeczeństwie, koniecznie trzeba, stan jego w danej chwili, porównać ze współczesnym stanem innych społeczeństw. Otóż, jeżeli u nas, wskutek szczególnych, bezpośrednio nas dotykających zdarzeń, poziom życia w owych czasach tak bardzo był nizki, niemniej w reszcie świata znikał z życia publicznego wszelki ślad wyższych, idealniejszych, to znaczy będących zawsze wyrazem porywu naprzód, dążeń. I nietylko, że ludzkie czyny stawały się marne i nizkie, ale jednocześnie znikają wielkie hasła, to znaczy, że znika z serc ludzkich nadzieja lepszej przyszłości, i celem stają się najmateryalniejsze interesy, zaspakajanie najgrubszych zachceń, najniższych rodzajów używania. Ludzkość zdaje się mówić: Żadnych złudzeń! Jesteśmy i będziemy podli i marni, i tylko w upodleniu i marności jest zbawienie i ochrona przed zgubą i nieszczęściem. Utrzymanie każdego istniejącego bezprawia, pod mianem porządku społecznego, uznanie każdej przewagi za nienaruszalne prawo, usunięcie entuzyazmu i bezinteresownych pobudek czynu, trzeźwe i ciasne obliczanie własnej korzyści to wszystko staje się treścią czynów i treścią haseł. Z religii - pozostaje tylko zabobon i kwestya organizacyi kościelnego urzędu, ze społeczeństwa - tylko walka interesów, z państwa - tylko groźna pięść dla innych. Życie się mroczy i dusi. 

Pokolenie, do którego należał Gierymski, widziało stopniowe zaciąganie tej chmury mroku, która się rozpościerała równomiernie ze wzrostem potęgi i przewagi Niemiec, chmury, która tem ciemniejszą się zdawała, że pokolenie to widziało jeszcze ostatnie blaski zorzy, poprzedzającej to straszne wytrzeźwienie się ludzkości. 

W tej chwili trzeźwość dochodzi szczytu. Wiadomości o stosunkach międzynarodowych nie można czytać bez rozpaczliwego oburzenia. Ton, jakim się pisze: zabito tylu Boerów, zabito tylu i tylu Chińczyków, targi chrześcijan z Chińczykami o rodzaj męki śmiertelnej, która ma być zadana obrońcom chińskiej ojczyzny, hakatyzm i «listy Hunnów», - są to wszystko objawy tej trzeźwości, tego zaniku złudzeń, tego cynizmu, z jakim pewni ludzie patrzą na swoje istnienie. 

Mówię tu o tem, gdyż Gierymski, pomimo całego zatopienia się w sztuce, namiętnego związania z nią całej swojej wielkiej ambicyi, podporządkowania pod sprawy sztuki reszty spraw życia, miał jednocześnie wielką inteligencyę i duszę szeroką, która odczuwała wszystko, co się w ludzkości działo i po swojemu przerabiała to na męczącą i boleśną treść myśli. 

«Głupio jest żyć - pisał kiedyś z wymaganiami trochę lepszemi, kiedy się jest starszym, a żyło się dotąd w świecie, którego się chciało, pragnęło, żeby był, przyzwyczaiło się do niego, jak gdyby był, jeżeli nie tam, gdzie my jesteśmy, to gdzieindziej. Gdzie, nie wiadomo - ale się go nie znajdzie!» 

Gierymski, nietylko jako artysta i nietylko wyłącznie w stosunku do swego społeczeństwa, był w niezgodzie i walce, pojmował on i odczuwał życie powszechne w jego objawach etycznych i umysłowych, a przy swoich skłonnościach do uświadamiania przedewszystkiem złej strony zdarzeń, znajdował wszędzie stwierdzenie swoich rozpaczliwych wniosków i wszędzie w końcu pozostawał samotny, w rozterce z otoczeniem. 

«Moja cała Polska, - pisał w tym samym liście z Wiednia - to Dziekońscy (Józef i Prosper) i Wy; na to drugie, przyznasz, można się trochę uśmiechnąć. Mnie łatwo jest być emigrantem, nie biorę żadnego prawie bagażu ze sobą. Im więcej mam sił, tem więcej widzę pustkę, jaką koło siebie zrobiłem. Szczerze, nie mam żadnego żalu. Nie przypuszczam, żebym mógł pasować do jakichkolwiek ludzi na świecie, tak samo więc w Warszawie. Nic więcej».

W gruncie rzeczy było to znacznie «więcej». Niezgoda z obcym człowiekiem, lub całem obcem społeczeństwem wywołuje oburzenie, gniew, pogardę, ale niezgoda z człowiekiem blizkim i własnem społeczeństwem to nieustanny ból i niedająca się ukoić szarpanina i męka. Kiedy nas dotknie zło od człowieka obcego, oburzamy się, lub z rezygnacyą mówimy: Trudno! -  ludzie zawsze jednacy...; kiedy nas skrzywdzi człowiek kochany, wijemy się z bólu, a cierpienie podnosi z dna duszy cały męt najgorszych, najbardziej gryzących uczuć…

Podobnie jest ze społeczeństwem. Podłość i głupota są zjawiskami wszechludzkiemi; ale głupoty swego społeczeństwa człowiek się wstydzi, jak własnej, a podłość hańbi go bezpośrednio, aż do bólu. 

«Jakiż to trudny naród (Francuzi) do zrozumienia - pisał Gierymski z Paryża w r. 1891, - tyle jest powodów do wściekania się na nich i tyle dobrego w sobie mają, bogate natury, ale cóż za inne od naszych! Tośmy przecie kmiotkowie w porównaniu z nimi. Cóż za inna etyka, ale to tak szeroka, że gdzieby u nas napewno skończyło się na domu poprawy, tu - zwyczajna rzecz. Dyablo ci ludzie mają skalę życia szeroką, ale tak daleką od naszej, szczególnie, kiedy się jest starszym. Źle tu żyć, jak wszędzie, ale może lepiej, niż między Niemcami, już nie mówię o naszej kochanej ojczyźnie, Warsiawie». 

Gierymski widzi jasno, co są warte stosunki ludzkie w Paryżu, charakteryzując je, przerywa sobie nagle wykrzyknikiem: - Dosyć tego świństwa! Ale przypomnienie podobnych stosunków w Warszawie boli go i szarpie, i wywołuje wybuch gniewnej ironii. Pomimo to, Gierymski umiał być sprawiedliwym i słusznie oceniał niektóre różnice stosunków naszych i zagranicznych. 

«Artykuły twoje dobre, - pisał z Wiednia, - ale wymagania od tych ludzi straszne. - Tu sztuki wiele więcej, a recenzye jeszcze gorsze. Tu sprzedajni, tam przynajmniej naiwnie cieszą się z postępu sztuki krajowej, no i chwalą wszystko, więc i durniów». 

Rozstrzygającymi czynnikami zewnętrznymi w życiu jednostki są jej stosunki do reszty ludzi, do społeczeństwa, jako sfery najszerszych podstaw i najkardynalniejszych warunków życia; do rodziny, ciaśniejszego węzła społecznego ustroju; w końcu do kolegów, towarzyszy i przyjaciół, do tych wszystkich jednostek, z którymi człowiek się spotyka przypadkowo, z którymi stosunki normują się na podstawie nieuchwytnych źródeł sympatyi, dobrowolnego i świadomego swojej niezależności formalnej, współżycia. 

Wrodzone, fatalne właściwości jednostki, jej najistotniejsza treść duszy, godząc się, lub przeciwstawiając się tym pierwiastkom stadowego życia ludzi, wytwarza pewną typową dla danej jednostki kolej życia, pewną sumę zdarzeń i czynów, które są wypadkową zetknięcia się życiowych dążeń jednostki i społecznego stanu tłumu w danej chwili. 

W niezgodzie Gierymskiego ze społeczeństwem, oprócz przyczyn wspólnych wszystkim ludziom, dążącym do jakichś nowych celów, lub mającym inne, niż ich otoczenie, pojęcia społeczne, czy umysłowe, główną rolę grała sprawa sztuki, jego dążenia artystyczne, po­dzielane zresztą przez większą grupę, pracujących tak, jak i on, w pustce, malarzy; to zaś, co nadawało szczególne, wyłączne piętno temu boleśnemu zatargowi, wynikało z jego indywidualnych właściwości, wyjątkowej organizacyi psychicznej i pewnych wpływów zewnętrznych, jego tylko dotyczących. 

Gierymski, jak każdy inny, zdolny i pracujący w sferze dodatniej i pożytecznej, człowiek, może się spodziewać od społeczeństwa, co najmniej, zapewnienia materyalnego bytu, zrozumienia swoich dążeń i słusznej oceny wartości swoich czynów.

Żadnego z tych warunków życia i twórczości, nie znalazła, wśród naszego społeczeństwa, rozwijająca się właśnie, sztuka polska.

Była to chwila fatalna dla zaszczepiania, tak na pozór niekoniecznej idei, jak sztuka. Właśnie robiono trzeźwy i surowy rachunek z romantyzmem, ze wszelkiemi marzeniami i wskazywano ruiny, któremi zasypane były drogi życia społecznego, po przejściu cyklonu poezyi. 

Wskutek fatalnego zaślepienia, nie widziano zupełnie znaczenia twórczości artystycznej; nie widziano, że nawet zredukowawszy cel wszystkich ludzkich dążeń do materyalnych jedynie interesów, że mierząc wartość wytwórczą pracy tylko ekonomicznemi względami, to i tak jeszcze, sztuka ma w życiu społeczeństw olbrzymią doniosłość. Wpływowi publicyści rozumowymi dowodami wyjaśniali, uzasadniali i wspierali tępą obojętność na to, co właśnie było objawem żywotności, niepohamowanej siły czynu i zdolności odradzania się plemiennego pierwiastku. 

Zdawało się, że ideałem społecznym jest gruboskórna istota, ograniczona, upasiona, mająca pełne spichrze i kieszenie, najeżona egoizmem, istota, która nie chce ani czasu, ani bogactw, ani pracy zmarnować na «marzenia», na żaden cel umysłowy, niemający bezpośredniego wpływu na pomnożenie groszy i złotych, na zbytek idealny, jedynie godny ludzi. Wołano na artystów, na twórców, żeby robili małe obrazki i figurynki i sprzedawali je tanio, wychodząc z fałszywego wyobrażenia o ubóstwie i ekonomicznej niemocy społeczeństwa. Tymczasem to właśnie, co stanowiło społeczeństwo, ta warstwa, która stała «na przedzie», wcale nie była w tak złych interesach. Reforma społeczna przyniosła sporo kapitałów za wykup ziemi, przemysł wzrastał gwałtownie, rolnictwo cieszyło się wysokiemi cenami na produkty; bogactwo tych właśnie warstw, do których należało wołać: - Nie bądźcie barbarzyńcami! - wzrastało - ale sztuki nie potrzebował nikt. 

Podobno jakieś miasto greckie obiegł niegdyś nieprzyjaciel i zgadzał się odstąpić, pod warunkiem, żeby mu oddano wszystkie dzieła sztuki. Grecy odmówili i bili się do upadłego, ze świadomością, że bronią największego, najistotniejszego swego bogactwa. Gdyby owoczesną Warszawę spotkał los podobny, nietylko oddałaby dzieła, ale przyrzuciłaby w dodatku ich twórców, jako inwentarz całkiem w jej życiu zbyteczny. 

Jest to fakt, dający się nieraz zauważyć, że pewne formy zbytku wydają się lekkomyślnem trwonieniem bogactwa, rozrzutnością, inne zaś zdają się koniecznemi, niezbędnemi potrzebami życia, bez których nie można się obejść. Właściciele olbrzymich fortun będą się długo zastanawiali nad kupieniem jakiejś rzeźby, lub obrazu i ani na chwilę nie zawahają się nad wydaniem balu, sprawieniem zbytkownych strojów, które w jeden wieczór pochłoną sumy, mogące pokryć koszty wytworzenia niejednego dzieła sztuki, którego wartość nietylko nie maleje, lecz zwiększa się z przebiegiem wieków i staje się wprost bezcenną. 

Ktoby widział owoczesną Warszawę z jej wspaniałymi sklepami kosztownych jedwabi, pluszów, aksamitów, futer i koronek, angielskich kortów i paryskich kapeluszy; ktoby zliczył magazyny, sprzedające wykwintne i drogie jadła i napoje; ktoby wiedział, ile ten biedny, na pozór, kraj wydawał na zmianę ubrania za każdym sezonem, na zmianę nowalii na stołach, odpowiednio do pory roku, na nowe typy karet i wyścigowych breków, na angielskie uprzęże, konie pełnej krwi, wyścigi i polowania, ile przegrywał w karty w noc jedną, ile wydawał na całe to używanie, w którem chodziło albo o najgrubsze zmysły, albo o próżność, tenby się zdumiał, dowiedziawszy się, co się w tym samym czasie działo ze sztuką. 

Były to przecie czasy, kiedy kupiec tabaczny, Dawid Rozenblum, kupował «Grunwald»; kiedy Siemiradzki darowywał muzeum narodowemu obraz, stanowiący wartość dużego majątku; kiedy nasi malarze zaczynali robić fortuny za granicą, a kiedy w Warszawie dwóch pierwszorzędnych malarzy zjadała nędza, paraliżująca wszelkie wysiłki coraz liczniejszej garstki ludzi, którzy się rzucali w świat sztuki. 

Żeby bogactwo prywatne mogło podlegać jakiejś społecznej kontroli, któraby powstrzymywała jego marnotrawstwo na nizkie i marne cele, pokazałoby się, że, nie naruszając w niczem słusznych praw jednostki, ani normalnego biegu spraw ekonomicznych, możnaby miliony zużywać na najidealniejsze cele, na sztukę, lub rozmyślania o najbardziej oderwanych zagadnieniach umysłowych. Czasem, jak się spotyka pewnych ludzi, o których się wie, ile ich życie kosztowało tysięcy, ba! milionów, człowiek się zdumiewa i pyta: - I to za takie skarby wyhodował się taki okaz?! Pracę tysięcy ludzi żyjących, oszczędzone dziedzictwo pokoleń wymarłych, wszystko to pochłania taki jeden żołądek, taki jeden splot grubych zmysłów i nizkich namiętności. 

Nie, nigdy nam nie brakło pieniędzy, - jeżeli czego brakło kiedy i braknie, to ludzi odpowiednich, czasem tych, którzy tworzą, czasem tych, którzy twórców rozumieją, czczą i potrzebują. Tymczasem, ciasne pojmowanie dobra publicznego, nierozumienie, że niekiedy użyteczniej jest wytworzyć dobry obraz, lub posąg, niż karmnego wieprza, źle przeprowadzony rachunek rzeczywistego stanu społeczeństwa, wszystko to rozgrzeszało je z ciężkiego niedbalstwa o coś tak cennego, jak sztuka, rozgrzeszało z ciemnoty i nizkiego pojmowania zbytku. 

W owych to czasach Chełmońskiemu, który miał sześć obrazów na wystawie, zarząd Towarzystwa zachęty sztuk pięknych nie chciał dać na ewikcyę tych obrazów 50-ciu rubli pożyczki. W owych to czasach, jeden z niesłychanie wytwornych kolorystów polskich, był płacony za swoje obrazy w naturze, to jest: staremi majtkami i surdutami. Zapał, energia, siła talentu wszystko się rozbijało o niedające się naruszyć fatalne stosunki materyalne, zmuszające albo do ucieczki za granicę, albo do zarabiania tandetą ilustracyjną, lub obrazkową, gdyż na «tani pędzel», amatorowie się jeszcze znajdowali. 

Gierymski, osiedlając się w tych mniej więcej latach w Warszawie, miał może z początku trochę pieniędzy, pozostałych po bracie, lecz wkrótce znalazł się na łasce tego skąpego budżetu sztuk pięknych, który można było zwiększyć jedynie pieczeniarstwem i upodleniem. Gierymski sprzedał wprawdzie kilka obrazów, ale co to znaczyło w stosunku do jego pracy i wartości artystycznej tego, co ona wytworzyła. 

Ostatecznie, kiedym po kilku latach zeszedł się z nim bliżej i mogłem zajrzeć w jego życie, Gierymski był nędzarzem.

Jeszcze w roku 85-ym, kiedy udało mu się wyjechać do Wiednia dla zdrowia, pisał: «pieniądze od was (od redakcyi «Wędrowca») przyszły mi bardzo na czasie. Dyablo było krucho ze mną, - gdyby nie Paderewski, zdechłbym. Przez tydzień nie miałbym co jeść. Kapitalny chłopak, jemu zawdzięczam dużo polepszenia zdrowia i humoru. Bezwarunkowo, byłoby mi bez niego tu o wiele gorzej. Szkoda mi Paderewskiego, dodaje, bez niego będę znowu prawie sam!» Wyjeżdżając wtenczas za granicę, Gierymski miał tylko takie pieniądze z zaliczek, lub nadzieję na sprzedanie paru rysunków: na razie, zanim się gdzie na dłużej osiedli, da się poznać i wyrobi stosunki, jeszcze się oglądał na możliwość jakiejś pomocy z kraju. Tymczasem oto co pisze z Monachium w roku 1890: «Drugie szujowstwo względem mnie. Przed miesiącem była u mnie taka bieda, aż trzeszczało, - dalej siostra chora, pisałem do ciebie o «Babę». Ponieważ między sześcioma obrazami i studyami, jakie mam na wystawie w Warszawie, mam dwa jeszcze niesprzedane, więc napisałem list w formie prywatnej - wydawało mi się za głupio w formie urzędowej - prosząc o pożyczkę na obrazy. Odpisała mi małpa w formie urzędowej, dodając, że na takie tylko obrazy dają pożyczki, które mogą się kwalifikować do zakupu Towarzystwa. Jechałże cię kat! - a ja myślałem, że mogą się kwalifikować, i że na sesyi przedstawi moje żądanie. Trzy tygodnie minęły - żadnej wiadomości. Teraz mam to gdzieś! To wszystko widzisz, jak dobrze wpływa na sentyment dla tych ludzi i wszystkiego, co tam jest». 

Powtórzyła się znowu historya podobna, jak z obrazami i pożyczką Chełmońskiego. 

«Baba», o której Gierymski wspomina, jest jednym z niesłychanie charakterystycznych epizodów jego życia. Będąc raz u niego w pracowni, w owych czasach kiedy jawnem już było, jak wielka bieda go gniecie, zobaczyłem róg niewielkiego blejtramu, sterczącego z kupy leżących na ziemi starych butów, zmiętych kapeluszy, zgniecionych kołnierzyków i płócien zamalowanych, podartych na strzępy. Wyciągam ostrożnie płótno ciemne, zasute kurzem i błotem, ale z pod tej warstwy brudu majaczy jakieś światełko, jakaś twarz ludzka. Ścieram delikatnie brud i ukazuje się przepysznie rysowana i malowana głowa «Baby», siedzącej na stołku, w nocy, przed żelaznym piecykiem, z którego dobywa się blask ognia. Czarny kot, wyginając grzbiet ociera się o jej nogi, na stołku flaszka i lichtarz z dopalającą się świecą, - w głębi jakieś nieokreślone plamy jasne. Figura kobiety, jej twarz, ręce, wszystko to skończone z niesłychaną finezyą, ton nocy, promieniowanie światła z piecyka i przezieranie granatowego mroku przez szyby - wszystko malowane z majsterstwem wielkiego talentu i umiejętności. Gierymski naturalnie zaczął mówić o «Świństwie», nie pozwalał mi tego ruszać, ale ja powiedziałem, że stanowczo zabieram i zabrałem. Była wtenczas w Warszawie pani Modrzejewska, która natychmiast kupiła za paręset rubli ową «Babę», strzegącą nieboszczyka, który tymczasem był tylko zbiorem plam. Gierymski nie chciał oddać obrazu, przed skończeniem głębi. Otóż «Baba», tułając się za nim między Warszawą, Wiedniem i Monachium, wykończona wreszcie, znajdowała się na wystawie monachijskiej. Gierymski był w biedzie, miał wprawdzie dwa inne obrazy, ale «Baba» szczególniej się podobała. Pisze więc do mnie: - «piszę głównie w kwestyi «Baby» Modrzejewskiej, i chciałbym cię prosić o radę, jak mam postąpić. Ona (t. j. pani Modrzejewska) za daleko, a przez pośrednictwo twoje sprzedałem ją. Otóż taka rzecz. Paulus, sekretarz wystawy, radził mi, żeby dać cenę na «Babę», odpowiedziałem, że muszę zapytać. Mógłbym Modrzejewskiej zrobić drugą taką samą. U mnie z pieniędzmi licho, (może sprzedam Teatr), siostra chora, nic pracować nie może, muszę ją wysłać gdzie na lato. To pewna, że gdybym był w lepszych interesach, nie proponowałbym tego. Doskonale pamiętam, w jakich warunkach byłem, kiedy odebrałem za «Babę» pieniądze od ciebie. Zresztą, proszę cię, napisz mi zupełnie szczerze swoje w tym względzie zdanie - być może, żem się ani spostrzegł, jak się zaświniłem, żyjąc w trochę lepszych warunkach». Słowem, nędza i nędza. A jednak były to już rzeczywiście czasy lepsze. Hr. Milewski z Wilna zaczął wtenczas zbierać swoją kolekcyę i kupił był kilka obrazów Gierymskiego. W tym wypadku Gierymski nie potrzebował, ani czekać dłużej na pożyczkę z Warszawy, ani też tej «Baby» sprzedawać z ciężkiem sercem i niepewnością, «czy się nie zaświnił», gdyż z biedy wydobył go zakup obydwu obrazów z wystawy. Z tych jeden kupiony został przez rząd bawarski, do monachijskiej pinakoteki.

Gierymski nie był ani lekkomyślnie rozrzutnym, ani nieopatrznym, i jeżeli go cisnęła bieda, to nie dlatego, żeby wyrzucał gdzieś na marne pieniądze, tylko dlatego, że, pomimo wytężonej nieraz pracy, nie mógł zarobić na życie, a z drugiej strony, ta nędza, trudności, przeciwieństwa i ciągła potrzeba myślenia o tych rzeczach podrywają energię i niszczą stan duszy, konieczny dlatego, żeby tworzyć, więc i dlatego, żeby tą twórczością zarabiać. Kto jeszcze ma tyle młodości i zdrowia, że głód wywołuje w nim tylko pewien stan nerwowej podniety, ten może przetrzymywać takie życie, inaczej, zwłaszcza przy skłonności do pesymizmu - ciężko.

Tak więc, jednego z warunków istnienia i tworzenia w kraju w owych czasach nie było. Stan materyalny artystów wyrażał się jednem słowem: Nędza. 

Każdy twórca, nawet ten, co mówił: «sobiem śpiewał, nie komu», nawet ci, co dzisiaj z tak bezwzględną pogardą mówią o tłumie i tak stanowczo zapewniają, że im najzupełniej obojętnem jest, co o nich myśli ich otoczenie, każdy twórca właściwie nie może być w zupełności obojętnym na to, czy jego dusza znajduje, lub nie, współczucie, czy jego myśli i dzieła wywołują jakiś oddźwięk. Całkowite zjawisko tworzenia obejmuje dwie sprawy. Wyrazić swoją duszę i poruszyć inne dusze, do harmonijnego z nią czucia. Potrzeba być rozumianym, potrzeba współczucia, strach przed pustynią, samotnością, obojętnością są tak powszechnemi i koniecznemi zjawiskami ludzkiego życia, że ludzie, o których można powiedzieć to, co mówiono o Williamie Morrisie, że nie potrzebował nikogo, «ani mężczyzny, ani kobiety», należą do niesłychanie rzadkich wyjątków. Na to trzeba mieć tak zadziwiającą wszechstronność umysłu, tak niesłychaną pobudliwość do czynu i tak absolutnie niedającą się wyczerpać i zmordować energię i zdolność do pracy, jaką miał Morris, trzeba zresztą mieć siłę zdobywców i ich wolę narzucania swojej myśli innym. 

Gierymski, przeciwnie, potrzebował i szukał współczucia, zrozumienia i uznania. Pustka, obojętność i milczenie wobec jego sztuki, która była takim szczerym objawem jego duszy, a wydobytym na wierzch z taką męką, pustka, obojętność i nierozumienie dręczyły go i w końcu oburzały i rozgoryczały. Gierymski był ambitnym, był bardzo ambitnym, ale nie był próżnym, nie chodziło mu o to, żeby ludzi, bądź co bądź, załapać, i być chwalonym i wywyższanym nad innych; był on dumnym i pochwała, wypowiedziana przez głupca, jak i chwała, robiona przez ludzi, którzy nic się na sztuce nie znali, ta chwała, która jest reklamą, napełniały go wstrętem i pogardą, - a innej pochwały i innej chwały nie było wtenczas u nas do wzięcia. 

Nie wyrażano mu uznania kupowaniem jego obrazów, a te zdania o sobie, które mógł słyszeć, lub czytać, nie mogły go złudzić ani na chwilę. Treść tego, co się pisało o sztuce, była rozpaczliwie licha, a pożywszy parę lat w Warszawie, znało się wszystkie pobudki sądów, wszystkie źródła pochwały i nagany, cały fałsz i nicość wszystkich, będących w obiegu pojęć estetycznych. 

Psychologia ludzka jest taka, że to, co uważamy za fałsz, musimy nienawidzieć, nawet w sferze na pozór czysto rozumowych zagadnień; do krytyki ujemnej, przeprowadzonej na drodze ścisłego, przedmiotowego badania, miesza się w końcu pewien stopień afektu, i występuje nienawistne drgnienie duszy. Cóż mówić o Gierymskim, człowieku tak wrażliwym, uczuciowym, drażliwym i subjektywnym, a którego działalność z natury swej jest nieodłączna od ciągłego podniecenia uczuciowości. Każdy sąd ujemny o ludziach, ich czynach, o zjawiskach społecznych, o rzeczach sztuki, lub życia, do którego musiał przychodzić, w tejże chwili wywoływał bolesny skurcz duszy, przypływ goryczy i wybuch pogardy, a czasem dręczącego żalu. 

Opinie, istniejące w danej chwili o człowieku i jego czynach, ujawniają się w wielkich ruchach tłumów, w zdaniach, wypowiadanych prywatnie i w prasie, w krytyce, którą zwykle całkiem niesłusznie bierze się za rzeczywisty wyraz pojęć, istniejących w danej chwili u ogółu. Krytyka nasza stała wtenczas na najniższym poziomie, na jakim stać może. Nie rozumiała ona absolutnie sztuki, nie wiedziała, po co i jak się maluje obraz, lub rzeźbi posąg, nie mogła nic powiedzieć o tem publiczności, nie mogła ją niczego nauczyć, nie mogła pomódz w porozumieniu się ze sztuką, owszem, przeciwstawiając szczerym, bezpośrednim wrażeniom swoje błędne sądy, wywoływała zamieszanie pojęć i kolizye, nie dające się usunąć. Ponieważ strona artystyczna obrazu nie istniała dla niej wcale i nazywała się techniką, o której kilka komunałów powtarzała bezmyślnie, pozostawała więc dla niej do opisywania anegdotyczna strona obrazu i ujawnianie dalszych kojarzeń się wyobrażeń etycznych, czy umysłowych, które dzieło sztuki wywołuje, lub też wypowiadanie własnych wzruszeń każdego krytyka. To, co miało w tej krytyce pozory naukowe, były to ciężkie spekulacye niemieckie, resztki wyszarzanych systematów filozoficznych, to, co Nietzsche nazywa Begriffsmumien, pojęcia obumarłe, małżowiny, z których dawno wygniło życie, pozostawiając tylko duszną tchlinę fałszu. 

Wśród publiczności były powagi artystyczne, kopalni znawcy z dawnych czasów, którzy służyli za źródło wiadomości i sądów dla piszących krytyki sprawozdawców. Kiedy obrazy Maksa Gierymskiego ukazały się w Warszawie, jeden z bardzo dobrych ludzi i szanowanych, jako powaga, znawców, mówił: «I u nas tak malują, malują dachy, szyldy!...» Z jednej strony było absolutne nieuctwo i niedołęstwo myśli, z drugiej szalona blaga frazesów, - między tymi dwoma biegunami obracała się cała nasza estetyka. 

Cóż taka krytyka mogła powiedzieć o Gierymskim? Przy zupełnie nawet dobrej chęci i woli, nie mogła wyjść ani kroku poza chwalący frazes. Ale chwalić, to nie znaczy rozumieć. Gierymski nosił już, bądź co bądź, nazwisko poważane, i nie można było o nim mówić zbyt lekceważąco; ale to, co krytyka miała o nim do powiedzenia, mogło obudzić w nim tylko wstręt i szyderstwo. 

Z drugiej strony, nie rozumiejąc sztuki, a tem samem nie wiedząc, na czem polega hierarchia wartości artystycznej, nie mogła krytyka nasza wyznaczyć mu tego miejsca, które mu się należało, i o którem Gierymski, nawet gdyby w nim nie grała tak wielka ambicya, wiedziałby doskonale, jako człowiek inteligentny i znający sztukę na wylot. 

Gierymski nie był ani zazdrośny, ani zawistny, i nie to go mierziło, że innych chwalą i wznoszą na ołtarze, podczas kiedy on jest ciągle w cieniu, mierziło go to, za co innych chwalą i czczą, i za co go lekceważą, lub traktują z pobłażliwem poważaniem. Dodajmy do tego, że nie zawsze temi sądami kierowała zupełnie czysta i dobra wiara, chociaż Gierymski miał zupełną słuszność, twierdząc, że krytyka ta nie była przedajną. Nie była przedajną, ale była za to uczuciową; umiała kochać, lub niecierpieć i zabarwiać tem swoje sądy, co w rezultacie prowadzi do fałszu i okłamywania opinii ogółu.

Kiedy nakoniec przebrała się miara i kiedy, wskutek objęcia przez p. Artura Gruszeckiego wydawnictwa «Wędrowca», zostaliśmy dopuszczeni do głosu, stoczoną została rozstrzygająca walka z tem wszystkiem, i ostateczny obrachunek wartości i znaczenia tej krytyki został zrobiony - z jakim wynikiem, wiadomo. Gierymski, oczywiście, interesował się tem bardzo, - to przecie zaczepiało o jego najboleśniejsze osobiste wrażenia i najbliższe sprawy życia, gdyż sprawy sztuki.

«Mój Boże, - pisał z Paryża, - czytałem twoją książkę tyle razy, potem spotykałem się w paru pismach polskich z artykułami o sztuce: nic, ani na krok nie ruszyli, ciężkie, obmierzłe natury». 

«To nie sprawa klasycyzmu i romantyzmu, lub inna, to zupełnie co innego, to w sztuce, nie kwestya sztuki, jak myślałem, to ciągle sprawa egzystencyi narodowej w innej formie, obawa utracenia dawnych pojęć, dawnych ideałów. Jest to nieszczęście, które na nas trafiło, że żyjemy wśród tego świata, ale oni mają racyę, nie chcieć się zmodernizować, spojrzyj na Polskę z daleka, coby się stało z zupełną modernizacyą; nie wiem, może się mylę, nie byłoby Polaków». 

Gierymski rzeczywiście się mylił i w sądzie o krytyce, i w ocenie społeczeństwa. Gierymski, pomimo wszystkich osobistych rozrachunków z tą krytyką, bierze ją zbyt na seryo i przypisuje jej zbyt świadome, wprawdzie ograniczone, ale zawsze dodatnie cele. Jaką była ta krytyka i jej etyka, pokazało się z chwilą, w której w walce, przyparta do muru, broniąc się, wysypała wszystkie swoje strzały, tak często zatrute prostem nieuctwem, lub przewrotnem przekręcaniem faktów, z niezrównaną złą wiarą. Jeżeli w pewnej części miała ona taki cel, o jakim mówi Gierymski, to w prędce zginął on w tej plątaninie fałszów, którą trzeba było zadzierzgnąć dla obrony stanowiska. Pod tym względem historya owoczesnego sporu nie zostawia żadnych wątpliwości. 

Z drugiej strony, Gierymski, przypuszczając, że każda nowa idea, po prostu każda prawda, podniesienie poziomu umysłowego, zrównanie się, lub wyprzedzenie innych europejskich ludów, mogło być zabójczem dla plemiennej treści naszego społeczeństwa, myli się i zbyt lekko, zbyt niesprawiedliwie ocenia jego siły i żywotność. Pod tym względem doświadczenie wielu lat dowiodło, że siły te są wytrzymałe ponad wszelkie takie, lub inne eksperymenty, a żywotność nie daje się sparaliżować zaszczepianiem najbardziej nawet ryzykownych prądów umysłowych; treść zaś plemienna wystarcza nietylko na poruszenie dusz własnych, ale ma w sobie pierwiastki wszechludzkiej doniosłości, co się pokazało w stanowisku, jakie zajął Sienkiewicz we wszechświatowej literaturze. Siły narodów nie tracą nic na wzajemnem przenikaniu się wyższych objawów cywilizacyi, powstających u różnych społeczeństw, tylko zastój i zaskorupianie się w wyjałowionych kierunkach myślenia, prowadzi do upadku i martwoty. Zresztą, cała nasza estetyka nie miała nic swojego, cała była sposzyta z niemieckich strzępów i polskimi wyrazami broniła niemieckiej myśli. 

Dalej, Gierymski, szukając przyczyn tego stanu umysłów, tego stosunku do sztuki wypowiada w sposób dobitny i oryginalny zdanie, w którem jest dużo słuszności: 

«Jest jeszcze co innego. To to, że w sztuce dostali naraz wszystko, jeżeli nie wszystko, to przynajmniej dużo rozmaitych obcych sobie elementów sztuki, a nie byli przy rodzeniu się ich, przynajmniej nie patrzali, jak one gdzieindziej się rodziły. Cóż chcesz, mówię na kpiny: renesans Rafaela znają z Krudowskiego, wenecki z rozpasaniem Makartowskiemu Żmurki, cały melanż klasycyzmu linijnego z modern Alma Tademą i czort wie jeszcze co w Siemiradzkim it. d., it. d. To, co my uważamy za parszywstwo, kradzenie, kompilowanie, lub co innego, dla nich ma właśnie wartość, jakby ekstraktu Liebiga». 

Do kwestyi, wynikających z tej walki polemicznej, Gierymski z różnych powodów wracał nieraz, dziwiąc się, że skutku jej nie widzi bezpośrednio w prasie, że o książce milczą. Gierymski nie uświadamiał jednego znamiennego faktu naszej umysłowości. Mianowicie, że łożyskiem, którem przypływają i rozchodzą się po społeczeństwie nowe prądy myśli, nie jest wyłącznie prasa. To społeczeństwo wyprzedza nieraz kierowników swojej opinii, i tym sposobem, jak pisał kiedyś «Przegląd Tygodniowy», prasa zasiada niekiedy «na estradzie tem dziwnej, że zstępującej w głąb, niżej poziomu powszechnego». Kiedy nasze społeczeństwo przeczytało Taine’a, prasa jeszcze przeżuwała niemiecką starzyznę, kiedy społeczeństwo poszło dalej i przejęło się nowymi prądami myśli, powiedzmy prosto, przeczytało Sztukę i krytykę, i od indywidualności rasy przeszło do indywidualności artysty, krytyka, albo przeżuwa po większej części Taine’a, albo, wchłaniając nowe pojęcia, ignoruje jednak zupełnie ich źródło. Postęp w tym kierunku jest trudny, wskutek subtelnego związku, który w sądzie o sztuce zachodzi między wzruszeniem, doznawanem od dzieła sztuki, a wnioskiem przedmiotowym, opartym na odnalezieniu pewnych psychologicznych podstaw twórczości i stałych, zasadniczych właściwości dzieła sztuki. Jednak postęp jest. Mnóstwo błędów, naiwnych nieuctw zniknęło z naszej krytyki, dzięki głównie temu, że więcej jest artystów, którzy piszą i którzy w każdym razie są obeznani z elementarnymi warunkami tworzenia się malarstwa, lub rzeźby. Nie jest to jednak równomierny, celowy rozwój teoryi sztuki, tylko przypadkowe trafianie, lub mijanie właściwych kolein, po których powinno się dążyć do jej poznania. 

Są naturalnie przytem i cofania się do dawnych błędów, które, jak się zdawało, powinny były być całkiem usunięte z pola dyskusyi. Założone niedawno w Warszawie pismo, «Chimera», które z taką bezwzględnością ogłosiło swoje szczególne kwalifikacye do zajmowania się sztuką, swoją jakąś uprzywilejowaną rolę jedynego źródła słusznych pojęć i jedynego ogniska, prawdziwej sztuki, to pismo, w dziale krytycznym, w tem, co mówi o sztuce, o jej teoryi i zadaniach krytyki, wraca do wszystkich fatalnych błędów niedawnej estetyki. Sądząc z tego, co dotąd w tem piśmie o sztuce się czytało, trzeba przyznać jego krytykom dużą dozę charakteru, co jest wielkim krytyka przymiotem, jeżeli poza odwagą wypowiadania swoich przekonań ma on jeszcze rzeczywiście słuszne o sztuce pojęcia. Niestety, krytycy «Chimery» wracają do dawnej metody nadużywania frazesów, do absolutnego nierozumienia sztuki i stawiają jako program, nie badanie sztuki, tylko wypowiadanie przypadkowo skupiających się i rozlatujących się wyobrażeń, jakie w nich wobec dzieła sztuki powstaną. Nie byłoby jeszcze w tem nic ostatecznie złego. Można być poetą, który tworzy z wrażeń, odebranych nie od natury i życia, lecz od sztuki ale trzeba nim być. Tym czasem naiwność niektórych wyobrażeń krytyków «Chimery», odbiera im wszelką poezyę. Jeżeli p. Z. P. wyobraża sobie, że grube malowanie i realizm, to jedno, a p. Miriam w powszechnem obowiązkowem nauczaniu ludu widzi jedną z przyczyn upadku (?) sztuki i grasowania fałszywych o niej pojęć; to tego nie można w żadnym razie brać za poezyę, jest to po prostu niewiadomość. Mimowoli nasuwa się wobec tego pytanie: Jeżeli pismo, wyłącznie sztuce oddane, nie mające żadnych innych dążeń, ani celów, tylko utrzymanie na najwyższym poziomie sztuki i jej teoryi, jeżeli to pismo będzie wypowiadać takie opinie, w takim razie cóż ma pisać «Przegląd Kucharski», lub «Gazeta Krawiecka». Oczywiście, nie trzeba wobec tego rozpaczać i źle stąd wnioskować o przyszłości sztuki. Sztuka rozwija się wbrew wszelkim teoryom i niezależnie od całej ich nicości. Sztukę tworzą talenty, nie teorye. Ale teorya sztuki jest niezależnem, nader ciekawem i koniecznem polem myślenia i badania, i szkoda je tak strasznie zanieczyszczać, z taką lekkomyślnością siać na niem puste, bezmyślne frazesy. Nie zabije to sztuki, ale może wywołać znowu nieporozumienie między nią a widzami i słuchaczami, nieporozumienie, które zawsze fatalnie odbija się na życiu artystów.

Gierymski ciągle się interesował postępem tej sprawy zmiany pojęć i drażnił się tem, co czytał. W końcu, widząc, co się dzieje, wybuchał i pisał między innemi: 

«Żyć w kraju obcym jest podle, ale jest wielkie szczęście nie patrzeć na tę kanalię estetyczno-artystyczną u nas. Czytając twoją książkę, o co i z kim się biłeś, doznawałem obrzydzenia, jakiego nigdy przedtem nie miałem. Tu, albo reklama, albo baty na zimno, zawsze lepiej brać w skórę, jak racya, niż być smarowanym miodem i tylko muchy człowieka osiądą, - nie mówię o sobie, bo już ja tam miodu nie miałem!». 

Dziś stwierdzić należy już zmianę pojęć ogromną i postęp niewątpliwy. Ta skwapliwość, z jaką dziś są uznawane nowe talenty, bez względu na krańcowe przeciwieństwa ich cech indywidualnych, wielkie i znacznie szersze zainteresowanie się sztuką, wielostronność tego ruchu, są zjawiskami, których bez niesprawiedliwości nie można nie uznać i które stanowią rażącą różnicę między tem, co jest dzisiaj, a tem, co było w owych czasach, kiedy Gierymski męczył się w Warszawie. Jak się myśli o tamtych latach, kiedy ten ruch artystyczny u nas się rozpoczynał i kiedy ostatecznie ułożyły się pojęcia Gierymskiego o stanowisku, jakie sztuka może zająć wśród naszego społeczeństwa; to się ma wrażenie, że my wówczas szliśmy samotni, głębiną jakichś ciemnych podziemi, podczas kiedy nad naszemi głowami, gdzieś poza ciężkiem sklepieniem, był blask, życie i radość, - ale nie dla nas, - i żal bierze takiej nieszczęsnej duszy, jak Gierymskiego, która już nie zdołała wyjść na to światło i ukoić żrącego ją żalu i rozterki. 

A co dziwniejsza, to, że tego społeczeństwa nie można obwiniać było o bezwzględną niezdolność odczuwania artystycznych wrażeń, o zupełną obojętność na ten świat zjawisk, które stanowią sztukę. W owych to latach przecie z taką siłą promieniowało tak świetne ognisko sztuki, jakiem był wtenczas warszawski teatr. Przecież były to czasy niezrównanego blasku genialnego talentu Modrzejewskiej, czasy Bakałowiczowej, Popielówny, Żółkowskiego, Królikowskiego, najlepsza doba Rapackiego, Ostrowskiego, i tylu innych, mniejszych, lecz w każdym razie doskonałych artystów. Publiczność, która zapełniała teatr od paradyzu do parteru, przedstawiała wszystkie warstwy społeczeństwa i wszystkie jednako porwane siłą, wzniosłością i pięknem gry Modrzejewskiej, przeżywały najszczytniejsze stany ludzkiej duszy, dochodzące do kresu wrażeń - do zachwytu, i zdawało się, że siła i zakres tych wrażeń powinny otworzyć oczy i na resztę zjawisk artystycznych. Tak jednak nie było. Między teatrem a malarstwem nie widziano związku, szukano w nim tylko wzruszeń; przychodziły one w cudownych kształtach, o których można było śnić, ale przedewszystkiem publiczność ta chciała płakać, rozpaczać, nienawidzieć i kochać; cieszyć się do upojenia i przerażać do obłędu, przeżywać krańcowe stany uczuć, których życie codzienne nie daje, szukała ona szczytnych i kojących wrażeń w świecie, o wiele piękniejszym i doskonalszym, od dni powszednich. Teatr zresztą, w skutek swojej organizacyi materyalnej, był już dostępny dla wszystkich. Największy bogacz za oglądanie tych arcydzieł płacił najwyżej parę dziesiątków rubli, i nietylko widział, ale pokazywał siebie; teatr dla «społeczeństwa» jest częścią salonu, ta zaś rzesza, która społeczeństwa nie stanowi, za swoje kilka złotych nurzała się w wymarzonym świecie, którego blask łączył się z dźwiękami najcudniejszych strof wielkich poetów. Żeby wszystkie, niezrównanego piękna, pozy Modrzejewskiej i wyrazy jej twarzy, zmieniły się w posągi i obrazy, materyalny rozbrat między niemi a społeczeństwem wystąpiłby natychmiast i sztuka taka nie mogłaby istnieć, - nie mogłaby nawet przejść nikomu przez myśl, tak dalece było to dalekie od tego, co społeczeństwo na sztukę wydawało. Teatr, ponad malowniczością, daje przedewszystkiem wzruszenia, które pokrywają wszystkie inne wrażenia od sztuki, i po te wzruszenia ludzie tam idą. Konwencyonalna malowniczość owoczesnego teatru, przystosowana z gruba do potęgowania wzruszeń, była tak pozbawiona artyzmu, że nie mogła otworzyć oczu na sztuki pokrewne i nauczyć, jak na nie należy patrzeć. Zresztą i w tej sferze krytyka, teorya teatru, ma dużo na sumieniu i niedbalstwa, i nieuctwa, i rozmyślnego fałszu. Owszem, nigdzie może tyle świadomego zła nie było, co w tej krytyce, która tak bezpośrednio dotykała człowieka, tak łatwo schodziła ze stanowiska artystycznej krytyki na stanowisko osobistego oszczerstwa. I tu między publicznością, a krytyką był nieraz zupełny rozłam, publiczność bowiem, wbrew krytyce, dawała się bez zastrzeżeń nieść wrażeniom i miała możność wypowiadać swoje zdanie burzą entuzyazmu i wdzięczności. Taką publiczność, choć mniej liczną, miało malarstwo, ale ona nie mogła niczem dać znać, że gdzieś istnieje i nic też o niej nie wiedzieliśmy. Zatem otaczała nas zupełna pustka i obojętność.

Ostatecznie więc Gierymskiego nikt nie rozumiał, nikt, poza może paru przyjaciółmi, mu nie współczuł, nie potrzebował go nie mógł słusznie ocenić i oddać mu tego, co mu się należało. Jakiem było to jego życie w Warszawie, dają miarę te wspomnienia, te uczucia, które kołatały się później już, kiedy mieszkał za granicą. Nie dająca się ukoić gorycz, gryząca ironia i żal za tem wszystkiem, co się traciło w tej rozterce, w tem osamotnieniu, drżą w każdym jego liście. 

«Nie odebrałem od ciebie żadnego listu, - pisał z Paryża w r. 1891, - szkoda. Nie podobałem ci się? Czy co? Widzisz, moje stosunki w Warszawie znasz, moich przyjaciół także, uprzedzam, że nie chcę po nich jeździć, bo nie byłoby za co, przynajmniej po przyjaciołach. Co mnie jednak może ciągnąć do kraju? Nic. - Pisałem do ciebie, jak mi było źle i jak mi było trochę lepiej, chciałem się poskarżyć i pochwalić, to potrzeba, to ani słabość, ani głupota. Jestem człowiekiem, który żyje ambicyą i tem, co chce zrobić w życiu. Na to nie mam ani pola, ani możności w kraju. Wywnętrzać się przed ludźmi, z którymi chociaż się dawniej żyło, ale którzy mnie nie rozumieją - znudziłem się - nie koresponduję więc z nikim. Do ciebie pisałem, bo żyjesz w podobny sposób, nie żądam od ciebie sympatyi, bo na nią nigdy nie pracowałem, ale rozumienia mnie. Nie jestem zdolny nienawidzieć ludzi, ale mogę niecierpieć i lekceważyć z całej duszy ideę, którą oni żyją. Szkodę, jaką oni mi mogą wyrządzić; jako człowiekowi, mogę odczuć, ale i zapomnieć - artyście nie ­- tego się nie da odrobić, życie jest za krótkie, a to straszne ślady zostawia na talencie. A ignorowanie ciągłe?... Odczuwam to i piszę o tem, bo to głupie uczucie jest rzucić to, o co się dawniej dbało, zostawić tam gdzieś większą część życia, które było tylko męką i szukać nowego dla siebie miejsca, a to tak trudno. Nie mam moralnie jednego, a do drugiego przystępuję, jak akademik wychowany w lichej szkole».

Miejsca tego Gierymski nie znalazł i ze swoją naturą znaleźć nie mógł. List ten, tak boleśny, pisany zmienionym charakterem, zdradzającym wielkie rozdrażnienie, ma ołówkiem nakreślony następny dopisek: «Gdybym się z życiem i słowami rachował, możebym listu nie posłał - ale, cóż robić, jutro może będę w podobnem usposobieniu, dziś co prawda nie: energievoll! Mam to wszystko gdzieś, com pisał, ale do licha tożbym z ludźmi nie rozmawiał, albo parę razy do roku, gdybym czekał chwili zupełnej równowagi». Zdaje się, że się słyszy Słowackiego: «Cierpię, lecz jeszcze gardzę». I rzeczywiście, w męce Gierymskiego odzywają się tony tak podobne do klątw, szyderstw i złorzeczeń, któremi ciska Słowacki, że możnaby tym «rymem, co kąsa aż do jelitów», dosłownie wyrazić udręczenia, niepokoje i żale, które szarpały Gierymskim. Analogia ta opiera się na podobieństwie pewnych cech psychicznych i podobieństwie zdarzeń. Wielka ambicya, która paliła się w jednym i drugim, ambicya niezaspokojona i obrażona, drażliwość i wrażliwość, oddawanie się bezwzględne chwilowemu porywowi namiętności, która niosła myśl podnieconą znacznie dalej, niż człowiek by chciał w chwili otrzeźwienia, stanowią znamienne cechy podobieństwa. Głęboka uczuciowość i rzewność, obok bezmiłosiernego szyderstwa, ciągłe polaryzowanie się uczuć, a jednak nie dające się niczem ułagodzić poczucie krzywd, i to nieraz bezmiłosierdzie, ta możność bycia «bez łez, bez litości dla zwyciężonych», niemniej stanowią wspólne cechy Słowackiego i Gierymskiego. Kiedy Słowacki woła: 

Gdybym nad sobą miał więcej litości, 
Gdyby mi nawet w krew nie przeszła wzgarda 
Tego, co teraz jest i co w przyszłości 
Być może, - lutnię szalonego Barda 
Skruszyłbym, wziąwszy pod zgięte kolano, 
I nową harfę wziął niepokalaną.

To zdaje się, że się słyszy Gierymskiego, który mówi: «po co ja się tak nad sobą pastwiłem!» i żali się, że nie może już wrócić, że nie ma do czego wracać, gdyż ten świat blizki przejadła gorycz i pozostał w pustce, na rozdrożu, w samotności. W tych podobieństwach źródeł i cech cierpienia, jest jednak jedna, ale olbrzymia różnica. Słowacki, chociaż mówił, że «Z mojego życia poemat dla Boga», już zaraz w następnym wierszu prządł z tego życia cudowną, skrzącą się barwami tęczy i blaskami promieni słońca, załamanego w porannych rosach, nić swojej poezyi. Kto może wszystkie swoje uczucia, cierpienia i męki zamienić na «fajerwerk z gwiazd kilku tysięcy», ten ma niesłychaną w życiu ulgę. Rozkosz, jaką daje twórczość, przyglądanie się cudnej budowie strof, wsłuchiwanie się w świetną harmonię wiersza, który «lśni jak mozajka, śpiewa jak słowiki», wszystko to sprawia, że ból i rozpacz, które były pobudką tworzenia, giną w tej świetności i bogactwie artyzmu. 

Bo kiedy grzebię w ojczyzny popiołach 
A potem ręce znów na harfie kładnę, 
Wstają mi z grobu mary - takie ładne! 
Takie przejrzyste, świeże, żywe, młode, 
Że po nich płakać nie umiałbym szczerze; 
Lecz z niemi taniec po dolinach wiodę, 
A każda, co chce, z mego serca bierze: 
Sonet, tragedyę, legendę lub odę. 

*****

Gierymski tej ulgi nie miał. Między jego sztuką, a tem, co czuł, co cierpiał, między jego niepokojem, tęsknotą, samotnem wyciem w pustce, a jego wyobraźnią artystyczną, jego talentem brakło pośredniczącego kółka, którego tryby mogłyby poruszyć jego twórczość zgodnie ze stanem uczuć i kierunkiem myśli. Zjadał się też i męczył na prawdę, nie mogąc z tego zrobić poetycznego frazesu, czasem tylko, w listach, wyrzucając z siebie z taką siłą i szczerością, nieraz brutalną, boleśną treść życia. Tę wzgardę dla tego «co jest» odczuwało wielu, ale u Gierymskiego, jak i u Słowackiego, komplikowała się ona świadomością własnej wartości i ambicyą, to jest żądzą, aby tę świadomość podzielali inni; i to właśnie nadaje taką gorycz, taki zgrzyt osobisty, każdemu odczuwaniu przez nich ujemnego stanu społeczeństwa.

Nie pamiętam, com odpisał Gierymskiemu na jego tak już bardzo boleśny list, dość, że odpowiadając mi pisze: «Co do tego, coś mi odpisał w liście, w kwestyi wymyślania na społeczeństwo nasze, to główna niekonsekwencya była, żem pomieszał, pieniąc się, dwie rzeczy ze sobą: kwestyę ambicyi (dosyć zabawne pisać do kolegi) a więc namiętności nie rządzącej się żadną logiką, i moich pojęć ogólnych...» I dalej, z tą jasnością myślenia i zdolnością odczuwania, gdzie jest wznioślejsza strona sprawy, rozwija Gierymski swój pogląd na kwestyę stosunku narodowości. «Otóż ten patryotyzm, pisze, zoologiczny, jak się ktoś wyraził, jest to bardzo nieprzyjemny kult z masą Kalchasów i z uświęceniem najparszywszych instynktów, jeszcze więcej podłość polityczna, która dawniej była sztuką i tylko jednostki jej się oddawały, dziś całe masy świnią się w imię tej idei, tego kultu. My Polacy zanadtośmy przyzwyczaili się go brać jednostronnie: nie młot ale kowadło i dlatego, jeżeli jest jaki patryotyzm, dla którego można mieć sympatyę - to polski». Gierymski doskonale rozumiał niebezpieczeństwo, jakie tkwi w tej idei, dla pojęć wyższego rzędu etyki, dla sprawiedliwości i dla ukształtowania się rzeczywiście doskonalszych stosunków między ludźmi. Rozumiał on, że tą samą ideę mogą kierować rozmaite zasady etyczne, że kiedy za tę ideę wezmą się narody silne, i, jak Prusacy, stojące na nizkim stopniu kultury, idea ta będzie wyrażała zupełnie coś innego, niż kiedy za nią szły w ogień Polska, Grecya, Węgry, Włochy i inne ludy. Ta sama idea obowiązuje w Poznaniu, co i w Berlinie, ale tam oznacza ona sprawiedliwość - tu, przemoc. Pod tym względem Gierymski podzielał wstręt Mickiewicza do «patryotyzmu starozakonnego», i poglądy Tołstoja na tę zawiłą sprawę.

Lecz na to tło ogólnych pojęć ciągle występują jaskrawe plamy, do żywego zadraśniętych uczuć osobistych. Każde wspomnienie pobytu w Warszawie wywołuje bolesny zgrzyt, lub piekącą ironię.

«Zdawało mi się, wyjeżdżając, - pisze z Monachium, - że będę mógł zachować z Warszawą stosunek trochę lepszego gatunku, że mnie już popuścili - gdzie tam!» Gierymski boleśnie odczuwał jeden ze sposobów, któremi publicystyka stara się sponiewierać talent i zasługę, to jest ignorowanie, to rozmyślne zamilczanie o pewnych ludziach i czynach, którzy jednocześnie czegoś dokonali razem z innymi, o których pisze się szeroko i dużo. 

Niejeden Gierymski pracował tak, otoczony zupełną pustynią obojętności, nie on jeden rwał się do czynów, które były nikomu niepotrzebne; nie on jeden czuł i myślał głębiej i dalej, niż otoczenie. Byli i inni artyści, ludzie idący myślą naprzód, którzy wśród owoczesnego społeczeństwa byli całkiem samotni, którzy wiedzieli, że ich artystyczne dążenia rozbijają się o zupełny brak współczucia, a ich społeczne marzenia, gdyby się ujawniły i gdyby to społeczeństwo było w możności z niemi się rozprawić, rozprawiłoby się w sposób bezwzględnie wrogi i niemiłosierny. Jednak ludzie ci inaczej odczuwali swój stosunek do społeczeństwa, z jednej strony ambicya grała w ich życiu mniejszą niż w życiu Gierymskiego rolę, z drugiej, mieli oni nad nim tę przewagę, że byli ludźmi ze wsi.

Kto w danem społeczeństwie widzi tylko ludzi obecnych, tylko ludzi chce kochać i tylko od nich chce być kochanym, dla kogo cała idea swego kraju streszcza się w ludziach, w ich umysłowości w danej chwili, ten bierze pojęcie społeczeństwa ciasno, jednostronnie i pozbawia się potężnego związku z krajem, olbrzymiego źródła dodatnich wrażeń i kojącej siły, jaka leży w bezinteresownem współżyciu z naturą, która wiekami oddziaływania wpiła się w dziedziczne instynkty. Co robił Mickiewicz w czasach, «o których pomyśleć nie miał duszy»? Uciekał do «kraju lat dziecinnych», do «lipy, która koroną wspaniałą, całej wsi dzieciom użyczała cienia», do «każdego strumienia, kamienia», gdzie «każdy kącik był znajomy, aż po granicę, po sąsiadów domy...», kiedy mu dusza przegorzkła strasznemi wrażeniami, kiedy inni «utraciwszy rozum w mękach nazbyt długich», zjadali się we wzajemnych oszczerstwach i nie na liściach, - On napisał «Pana Tadeusza», co dla jego duszy było, jak żeby wyszedł za miasto, w pole i oddał się czystym wrażeniom swojskiej natury.

Słowacki miał także:

Jedną maleńką wieś pełną ruczajów, 
Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna,
Konwalia... pełną sosen, kalin, jodeł; 
Gdzie róża polna błyszczy się samotna, 
Gdzie brzoza jasnych jest kochanką źródeł…

Miał i uciekał do niej myślą zmęczoną w goryczy życia. I jeszcze jedno: zżycie się ze wsią było to zżycie się ze swojskim obyczajem, ze swojskiemi formami bytu; uświadomienie jakiejś wspólności z tą stroną życia już wytwarza chwilę jasności, przyjemnego odczuwania, że ci ludzie są do mnie podobni, blizcy, że choć w pewnych, choćby nielicznych punktach możemy się zetknąć i sobie współczuć. Czasem w porę powiedziane: Psia krew! otwiera taki świat pokrewieństwa między ludźmi, jakiego całe traktaty głębokich, wspólnie przestudyowanych myśli, nie mogą zaszczepić... 

Gierymski tego nie miał, nie znał. Był on prawdziwym «Citadino», mieszczaninem, nie w znaczeniu społecznego stanowiska, tylko z powodu zżycia się z miastem od urodzenia, z wychowania, z upodobań i stosunków. «Moja ojczyzna, - mawiał - Szpital Ujazdowski!» Koledzy z Monachium śmieli się z niego, że kiedy wróci do kraju, i idąc gdzieś szosą za miastem, spotka polskiego chłopa, uchyli cylindra i powie: - «Pardon! czy nie wie pan, gdzie tu jest Oberża?» Rzeczywiście wsi nie znał i właściwie nie lubił, miał więc zamknięty przed sobą cały świat wrażeń kojących i odgrodzony był od olbrzymiego źródła zjawisk, które pozwoliłyby mu czuć się jeszcze u siebie, mimo, że jego malarstwa nikt nie chce, a jego pojęć nikt nie rozumie. 

Kiedy nam kilku, którzyśmy tak samo byli bici przez nędzę i dręczeni przez niezgodę z otoczeniem, kiedy nam to życie dogryzło tak, że już wytrzymać nie można było, uciekaliśmy za Wisłę, na praskie targowisko, w tłum i gwar wiejskiego jarmarku. Brnąc w błocie, szarpani wiatrem, sieczeni przez deszcz, cieszyliśmy się gwałtownością wrzaskliwego życia, całą tą tak bajecznie typową, oryginalną, tak bardzo swojską atmosferą wsi, która się tu stykała z miastem i przeciwstawiała się swemi plemiennemi cechami, kosmopolitycznym formom miejskiego życia. Uciekaliśmy za Pragę w bagna i zarosłe oczeretem łachy, wrzynające się w piaski za Siekierkami; szliśmy do wsi, jarzącej się od czerwonych chust i wełniaków dziewczynek, którym płowe warkoczyki okalały z dwóch stron śmiejące się twarze, i nie mogliśmy się oprzeć tej żywiołowej energii, młodości i wesołości, która biła z całej wsi, dygocącej od oberka, śpiewanego przez dzieci, zamknięte w chałupach, podczas kiedy starsi kopali gdzieś ziemniaki na szarej roli. Szliśmy dalej przez jesienne ścierniska, przez nasypy żółtych piasków, aż ku dalekim borom sosnowym. Szliśmy bez celu określonego, naprzód i nazad, za wrażeniami, za obrazami, «gadając z ziemią, która głucha dla mieszczan, tysiącami głosów szeptała nam do ucha»; brnęliśmy w nocy przez podszycia leśne i wracaliśmy do miasta, gdzieś nad ranem, do miasta, drzemiącego w rudej mgle kurzu i dymu, wracaliśmy zmęczeni, z bolącemi nogami, ale z duszą ukojoną, pełną jasnych i niczem nie zbrukanych wrażeń, i z krwią oczyszczoną wdychaniem, przepojonego żywicą, powietrza sosnowych gąszczy. 

Gierymski tego wszystkiego nie znał. Zamknięty w mieście, skoro wyszedł z pracowni, gdzie oczywiście malując, nie przestawał się dręczyć pamięcią tego, jakiem jest jego życie, a jednocześnie walczył ze sztuką, której stawiał wielkie i skomplikowane wymagania, skoro wyszedł na miasto, spotykał się z całym tym nienawistnym tłumem ludzi, o których wiedział, że im wszystko jedno, co się z nim i jego sztuką dzieje; spotykał się z pospolitością myśli i wyrazów, a skoro wziął gazetę do ręki, czytał potworne głupstwa o sztuce; nie mógł nigdzie się ukryć przed tem męczącem środowiskiem, w żaden sposób od niego się odczepić; niczem przegrodzić mrocznego biegu swoich myśli, zatrzymać swoich uczuć staczających się bez końca w ciemną głąb rozpaczy. 

Kiedy już był za granicą, ciągle w listach wracał do tych wszystkich bolących, nie wspomnień, bo Gierymski nie przestawał być związany z krajem, nie przestawał go odczuwać, ale wracał do tych chwil, kiedy ten jad złych uczuć w nim się zaszczepił. 

«Co się robi z człowiekiem! - pisał z Paryża. - Dawniej obchodziło mnie dużo rzeczy oprócz sztuki, dziś już nic; a ze sztuki coraz więcej tylko ta, którą sam produkuję; nużą i nudzą mnie cudze obrazy, mógłbym ich wcale nie oglądać. To nic, to wielkie szczęście żyć z daleka od masy tych spraw, które, wyznam, albo nic, albo mało obchodzą, a któremi przez otoczenie ciągle jesteś karmiony, mieszkając w kraju. Tu przynajmniej żyję naturalnie dla mojego temperamentu. Żeby tu można zostać! Wejść w stosunki artystyczne i pieniężne. Tu, nie w Niemczech, można żyć swobodnie.... Dosyć mam tego, chcę żyć swobodnie, niech mnie ludzie nie nudzą!» 

Podczas kiedy Gierymski przeżywał w Warszawie te ciężkie, męczące dnie w samotności, ja, mieszkając o kilka ulic od niego, nic o tem nie wiedziałem. Pierwsze zetknięcie było takie, że do zbliżenia przyjść nie mogło. Ja przypuszczałem, że on swój program życia urzeczywistnił, że się obraca w jakimś świecie towarzyskim, odpowiadającym jego upodobaniom i poglądom niegdyś wypowiadanym, że w ogóle jest człowiekiem, który żyje w sferze sobie właściwej i zapewniającej mu egzystencyę. Widywałem go na ulicy, - prawda, wygląd jego coraz bardziej oddalał się od spokoju i elegancyi. Twarz blada mroczyła się surowym i złośliwym wyrazem, z oczu patrzył znowu złowrogi niepokój; palto coraz bardziej rudniało na grzbiecie, z pod nastawionego kołnierza widać było ogromną, rozdartą dziurkę od guzika, a cylinder tracił połysk i okrągłość. Ale zbliżyć się nie było sposobu. Gierymski mijał prędko, czasem się nawet nie kłaniał, chociaż przechodząc otarł się ramieniem. Raz przyszedł do pracowni i proponował, żebym mu malował konie w jego obrazie. Nie może malarz malarzowi dać wyrazu większego uznania. Nie mogłem jednak tego się podjąć, ponieważ nie miałem pewności, że podołam i potrafię dociągnąć się do doskonałości malowania Gierymskiego. Z zupełną szczerością powiedziałem mu to. - Zresztą, dodałem, - nie chcę, żeby pan potem mówił: Ten kanalia Witkiewicz!... - Gierymski rozśmiał się jakoś boleśnie i powiedział: - Doprawdy?! Czy ja tak mówię? - I tym razem do zbliżenia nie przyszło.

Kiedy jednak wszystkie te zapory się usunęły i znowu przyszedłem do pracowni Gierymskiego, przedstawiała się ona inaczej, niż przed laty. Wielkiego, świetnego obrazu nie było śladu, została tylko jeszcze jaśniejsza plama po nim i strzęp płótna, uczepiony na jednym gwoździu; w obrazie, przedstawiającym renesansową siestę, wyciętych było kilka dziur, kwadratowych okien; inne płótna wydarły własnym ciężarem górne gwoździe i zwisały melancholijnie na dół, świecąc odwrotną stroną zakurzonego płótna; połowa świetnych studyów znikła, wszędzie ze ścian obnażonych wyzierała jakaś niszcząca i rozpraszająca siła; jakieś złowrogie widmo zdawało się rozpościerać i gasić świetne blaski talentu, które tu promieniowały przed kilku laty. Kostyumy, ciążąc przez czas długi, wydarły w końcu gwoździe i haki, i zsunęły się w wielką, zmiętą i zakurzoną kupę łachmanów, dokoła obnażonej i podziurawionej ściany. Kłąb starych ubrań, zmiętych kołnierzyków, dziurawych butów leżał tuż na przejściu, a z niego sterczał róg bleitramu, na którym odkryłem potem ową «Babę». Łóżko, z kołdrą podartą i brudną pościelą, stało jawnie i bezwstydnie, nie dbając o nikogo; nie zamiatana podłoga zarzucona była ogarkami papierosów, niedopałkami zapałek, szczątkami studyów, papierów i wyciśniętemi tutkami farb. Było zimno, a prostopadłe światło z dachu, przesiane przez ściekające strugi deszczu, napełniało wszystkie kąty bladą, zimną jasnością. Gierymski, w cylindrze, w wyszarzanym paltocie, blady, zielony, obrośnięty, z niestrzyżoną brodą, spozierał z pewnym, chwytającym za serce wstydem po tych ścianach, po całem tem swojem otoczeniu, świadczącem, jak przeszły te lata jego życia…

Z programu życiowego, który Gierymski sobie stawiał, nie ziściło się nic. Przedewszystkiem ten program był tak dalece niższym od rzeczywistego poziomu jego duszy, że w żadnym razie nie mógł go Gierymski przeprowadzić. Na zdobycie sobie stanowiska towarzyskiego trzeba było innej natury, trzeba było być giętkim, pozwalać się klepać po ramieniu i przyjmować to, co dawali ludzie, chętnie zresztą «protegujący» sztukę, to jest obiady; trzeba było zgodzić się na «spuszczanie» obrazów i obrazeczków przy pomocy znajomych dam z towarzystwa, lub jakichś dobrych ludzi, którzy, dowiedziawszy się o biedzie dorożkarza, czy malarza, chętnie przychodzą z poczciwą pomocą. Może być, że Gierymski przez czas jakiś utrzymywał pewne stosunki towarzyskie, ale on z natury swojej, ze wszystkich swoich potrzeb czuciowych, mógł żyć tylko w nielicznem i serdecznem otoczeniu ludzi, których już się zupełnie nie bał, z którymi się znał do końca i którzy mogli z dobrocią, ale i stanowczością, utrzymać w pewnej równowadze jego szarpiącą się duszę. Dość, że podczas, kiedy ja wyobrażałem sobie, że on spokojnie bywa na rautach, maluje obrazy, które gdzieś posyła, lub sprzedaje na miejscu, żyje dostatnio i spokojnie, on szarpał się w biedzie, niepokoju i zgryzocie, zjadał się ambicyą, obrażoną do żywego tem, co się z nim działo, zapadał coraz głębiej w gorycz i mroczną, rozpaczliwą nienawiść. 

Malował i dręczył się. Wieczorami, zamiast rautów w wytwornych salonach, grał w bilard, grał znakomicie - w cukierni Paraviciniego, w zadymionych ciasnych izbach; grał z ludźmi, dla których on był tylko «panem G.» i niczem więcej, «panem G.», który robił świetne karambole, podziwiane przez panów H. J. K. it. d. Kiedy wyszedł stamtąd zmęczony i wyczerpany, na ciemnej ulicy ogarniała go reakcya, obrzydzenie, wstręt, pogarda dla siebie i wszystkich tych panów z alfabetu. Nerwy, zdręczone i zdławione napięciem uwagi nad karambolami, wybuchały w jakiejś burzy niepokoju. Wracał do swojej pracowni, i idąc po ciemnych kręconych schodach bez końca, czuł dokoła siebie wyzierające z każdego załomu widmo strachu; zdyszany, dochodził wreszcie do swoich drzwi, ciągle się bojąc, że gdy wyciągnie rękę, trafi na czyjeś ciało, dotknie jakiegoś złowrogiego człowieka, jakiegoś wstrętnego andrusa-złodzieja... Kiedy zapalił świecę, stado wron, śpiących na żelaznym grzebieniu, wznoszącym się nad oknem w dachu, zbudzone blaskiem, zrywało się z krakaniem i, łopocąc, ślizgało się po szybach ponad jego głową... Gierymski nie spał już do rana... 

Takie było życie jednego z najświetniejszych polskich malarzy... 

Gierymski opowiadał raz, jak muchy w jego pracowni martwieją z chłodu, i przygrzane zapałką, odżywają i zaczynają bzykać, i znowu zapadają w martwotę, skoro zapałka zgaśnie, - tak też było z Gierymskim. «Temperatura moralna» w stanie normalnym była taka właśnie, jak temperatura zapadania much w letarg; czasem coś przygrzało i przez chwilę można się było ruszać, ale temperatura znowu spadała i ciemna martwota ogarniała duszę, i stopniowo wyczerpywała się siła życia. 

Jego dusza w tych latach przesiąkła tak temi złemi wrażeniami, tak głęboko zasiadła w niej gorycz i poczucie krzywdy, która mu się działa, że gdziekolwiek potem był, cokolwiek z nim się działo, uświadamianie tej niewyrównanej rozterki, tego nie załatwionego rachunku, tego strasznego rozbratu, którego nikt nie starał się złagodzić, którego nic nie zatarło, zawsze i wszędzie było dla niego równie bolącem. 

Uświadamiając ciągle, że jemu, jako malarzowi, jest lepiej w Paryżu, że pewna przynajmniej strona życia jest zaspokojona, nie czuje się on ani na chwilę zwolnionym z boleśnego stosunku do kraju, nie może się zdobyć na obojętność względem niego, nie może zapomnieć, kim jest i co traci, zrywając naturalną i nierozerwalną łączność z własnem społeczeństwem . 

Z Paryża pisał do Zakopanego: 

«Zazdrościłem czasami tego spokoju wśród natury, zasypanej śniegami, tam musi być dobrze żyć. Jak sobie trochę pieniędzy zbiorę, trochę obrazów namaluję, tak samo zakopię się na wsi. Wielkie miasto męczy, nie żyjąc w niem naprawdę, patrząc tylko na życie ludzkie». 

Więc znowu jest on w sferze, na którą patrzy, z którą jednak nie żyje, która mu jest obcą. Zdawałoby się, że znalazłszy tam i uznanie, i dobrą atmosferę artystyczną, mógłby, on, który z taką wzgardą o tym kraju mówił, zdawałoby się, że może o nim zapomnieć. Nieprawda! Z listów widać, że się z tamtym światem nie zżył; mówi z tych listów ta rozpaczliwa pewność, że: 

...i tu, i tam, za morzem i wszędzie... 
Gdzie tylko poślę przed sobą myśl biedną, 
Zawsze mi smutno, i wszędzie mi jedno; 
I wszędzie mi źle - i wiem, że źle będzie. 

Jeżeli jakiś kraj i społeczeństwo, poza Polską, Gierymskiego ciągnęły i rzeczywiście były mu milsze - to Włochy. Ten ocean sztuki, te nieprzerwane miasta, stykające się granicami swoich przedmieść, ten ogrom starej kultury i malowniczego, dzikiego życia współczesnego, a zresztą nie wiem już jakie nieuświadomione pierwiastki sympatyi, wszystko to go ciągnęło. Mówił po włosku dobrze i chętnie się z Włochami stykał i rozmawiał, - z naszymi cukiernikami naprzykład, lub wędrownymi odlewaczami rzeźby i modelami. Kiedy oddział wojska włoskiego, z okrzykiem: E viva Italia! zginął do nogi w piaskach Abisynii, Gierymski był dumny, cieszył się, że jego Włosi tak dzielnie się zachowali. Ta jego sympatya do Włochów ma jedną ważną stronę: jest absolutnie bezinteresowną - nie zarobił na niej nic. Gierymski, plując bezmiłosierną goryczą na własne społeczeństwo, nie był jednak zdolnym do żadnych nizkich kompromisów. Nie potrafiłby on pogodzić «zdrowego postępu z tradycyą» i, będąc tem, czem był z urodzenia, malować jednocześnie pruskie zwycięstwa i polowania... 

Gierymski mógł zginąć tak, jak zginął, w bolesnej rozterce z życiem, z tem, co mu było pomimo wszystko drogiem, choćby, jako najgłębszy, najserdeczniejszy ból; ale nie mógł utonąć w czemś płaskiem i marnem, - w jakiemś pospolitem bagnie ludzkich stosunków .

Ich weiss es wohl, die Eiche muss erligen, 
Derweil das Rohr am Bach durch schwankes Biegen, 
In Wind und Wetter stehn bleibt, nach wie vor, 
Doch sprich, wie weit bringt’s wohl am End solch Rohr. 
Welch Glück! als ein Spacierstock dienst’s dem Sfutzer, 
Als Kleiderklopfer dienst’s dem Stiefelputzer. 

Heine. 

Gierymski też się złamał.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new