Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Maj był najświetniejszym okresem całej sześciomiesięcznej wojny narodowej. Powstanie zdawało się tryumfować. Trzy główne miasta polskie: Warszawa, Kraków, Wilno były oczyszczone od Moskali. Ruch rozlał się szeroką strugą po wszystkich ziemiach Rzeczypospolitej. Uniwersał połaniecki nie wywarł wprawdzie w całości zamierzonego skutku, nie wywołał wśród szlachty zapału, na jaki liczył Kościuszko, a świetny ruch ludu w Krakowskiem nie udzielił się w tej samej sile innym województwom, częścią z powodu nieufności ziemian, częścią zaś wskutek postawy Rosyan, którzy wszelkiemi siłami starali się stłumić groźne dla siebie zarzewie, jednakże poruszyło się wszystko, co można było w Polsce poruszyć w imię ocalenia ojczyzny. Kościuszko znajdował się u szczytu powodzenia. Władza jego sięgała po nad berło królewskie. Stanisław August poddał się niedwuznacznie jego rozkazom; książę Józef Poniatowski, niedawny jego komendant, stawił się 26 maja w obozie, oświadczając z właściwem sobie szlachetnem uniesieniem, iż pragnie służyć jako prosty żołnierz pod jego sztandarem; jeden z marszałków Sejmu czteroletniego i dawny generał artyleryi litewskiej, Kazimierz Sapieha, przybył do Kościuszki z prośbą, aby mógł być przyjęty w randze kapitana. Co więcej: cały naród - z wyjątkiem garstki nieobecnych Targowiczan, pokutujących w więzieniu, lub bawiących za granicami kraju: w Wiedniu, w Berlinie i w Petersburgu - uznał władzę Najwyższego Naczelnika. Przeciw zwierzchnictwu jego nie pojawił się ani jeden protest publiczny. Wówczas dopiero Kościuszko, którego naturze sama myśl uzurpatorstwa była obcą, zdecydował się zrobić użytek z mandatu, jaki mu dawał akt krakowskiego powstania i zamianował Radę Najwyższą Narodową dla całego królestwa - władzę centralną, od której poczyna się istnienie prawidłowego rządu powstańczego. Prosto z obozu Kościuszki przybyli do Warszawy Kołłątaj i Ignacy Potocki i zajęli się utworzeniem Rady. Dzieliła się na ośm wydziałów: porządku, bezpieczeństwa, sprawiedliwości, skarbu, żywności, potrzeb wojskowych, spraw zagranicznych i instrukcyi. Były to ministerya. Na czele ich stanęli: Alojzy Sulistrowski, Tomasz Wawrzecki, Franciszek Myszkowski, Kołłątaj, Ignacy Zakrzewski, generał Wielowiejski, Ignacy Potocki, Jan Jaśkiewicz. Wśród 38 zastępców znaleźli się: Jan Kiliński, Józef Weyssenhoff, Andrzej Kapostas, Józef Wybicki, Tadeusz Mostowski. Był to kwiat obywatelstwa polskiego, powołany do rządów z wyboru Kościuszki. »Spojrzałem - mówił naczelnik w odezwie do narodu - na obywatelów godnych publicznej ufności, uważałem, którzy w prywatnem i publicznem życiu nieskażonej cnoty powinności dochowali, którzy do praw narodu i praw ludu przywiązani byli, którzy w czasie nieszczęść ojczyzny najwięcej ucierpieli«. Zapamiętajmy to, że Kościuszko powoływał do steru władzy nie zdolnych i sprytnych nikczemników, jak się działo w sąsiedztwie Rzeczypospolitej, lecz ludzi »nieskażonej cnoty«. Ministrowie polscy musieli być ludźmi uczciwymi w życiu prywatnem, równie jak w służbie publicznej. To zastrzeżenie jest znamienne. Po raz pierwszy w Polsce znaleźli się w ciele rządzącem obok karmazynów - rzemieślnicy i kupcy. Każdemu bez różnicy rangi i stanu dawano tytuł »obywatela«. Prezydentury były kolejne na zasadzie zupełnej równości. Rada odbyła pierwsze posiedzenie 29 maja, zawiadamiając obce mocarstwa urzędowo o swojem istnieniu, i oświadczenie to przyjęli do wiadomości posłowie Austryi, Anglii i Szwecyi. Z polecenia samego naczelnika Rada miała znosić się z królem i podawać mu do wiadomości ważniejsze uchwały. Stanisław August, jak wiemy już, był pogodzony z nowym stanem rzeczy i płynął z prądem. Kiedy na nabożeństwie za poległych w obronie Warszawy ksiądz, prawiący kazanie, zwrócił się do niego z uwagą, że zapewne »jako łagodny i szlachetny nie odstąpi sprawy narodu«, król, jak w r. 1792, odezwał się: »Nie zawiedziecie się: żyć będę i umrę z narodem!«
Po ustanowieniu w Warszawie rządu, który objął kierownictwo interesami całego kraju, Kościuszko zwinął obóz i rozpoczął kroki wojenne.
Wyruszywszy z Połańca z armią, liczącą 15.000 ludzi i 24 armat, szedł ku wojsku pruskiemu za cofającym się generałem rosyjskim Denisowem i d. 5 czerwca dosięgnął go, rozłożonego obozem pod Szczekocinami. Kościuszko stanął opodal we wsi Rawkach i przygotowywał się do boju. Nie uderzył odrazu. Świeżo zaciężny żołnierz polski wymagał jeszcze ciągle obrotów próbnych, zaprawiających go do wojennego działania. Na dzień przed wyruszeniem z pod Połańca, kiedy naczelnik dał rozkaz do wymarszu, powstało w obozie polskim, wśród ochotników i rekrutów takie zamięszanie, że trzeba ich było przez cały dzień do ładu przywracać. Teraz więc, kiedy Kościuszko postanowił wykonać atak na rozłożonego pod Szczekocinami Denisowa, który od frontu doskonale był obwarowany błotami, uważał za konieczne sprawić należycie szyki, zanim rzuci młodego żołnierza w ogień bojowy. Ta zwłoka okazała się zgubną. Piątego czerwca Denisow zaatakowany przez Polaków byłby uległ - szóstego czerwca otrzymał pomoc tak znakomitą, że o pokonaniu go mowy już prawie nie było. Pomocy dostarczyli - Prusacy.
Raz jeszcze w pełnem świetle miała zabłysnąć przeniewierczość brandenburskiego sąsiada, który cały swój byt państwowy opierał na zdradzie i oszustwie. Na krótko przed stoczeniem bitwy pod Szczekocinami rząd polski rozpoczął układy z królem pruskim w Berlinie w celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa od zachodu wobec toczących się zapasów polsko-rosyjskich. Układy doprowadziły do pożądanego wyniku. Porozumiewający się ze strony polskiej, jako minister spraw zagranicznych, Ignacy Potocki, przesłał Kościuszce z Warszawy pismo posła pruskiego Buchholza, w którym król Fryderyk Wilhelm II zaręczał neutralność w uroczystych wyrazach. Zabezpieczenie to w danych okolicznościach - gdy armia polska gotowała się do rozprawy z Rosyą opodal świeżo wytkniętego kordonu pruskiego - zdawało się mieć decydującą wartość. Kościuszko ufny w poręczoną obojętność Prus i pewny, że Denisow nie może mu się wymknąć, poświęcił dzień 5 czerwca na ostateczne wyćwiczenie wojska przed atakiem. Lecz wypróbowane słowo króla pruskiego zasługiwało tym razem tak samo na wiarę, jak zwykle. Przeniewierczo, wbrew urzędowemu oświadczeniu, Fryderyk Wilhelm II stanął 3 czerwca z synem, następcą tronu i armią w Woli Libertowskiej pod miasteczkiem Żarnowcem o dwie mile od Szczekocin - o czem niestety ludzie wysłani na zwiady Kościuszce nie donieśli - i w nocy z 5 na 6 czerwca, wezwany przez Denisowa, połączył się jako sprzymierzeniec z armią rosyjską.
Dnia 6 czerwca położenie było już gruntownie zmienione. Zamiast samego Denisowa, Kościuszko miał przed sobą dwie armie sprzymierzone, przewyższające siły jego tak dalece, że obliczywszy broń palną, siłą polska przedstawiała się w stosunku do nieprzyjacielskiej jak 1 do 3, a w artyleryi jak 1 do 5½. Połączona armia prusko-rosyjska pod dowództwem Denisowa i Fryderyka Wilhelma II wynosiła 27.000 żołnierza regularnego i 124 dział, podczas gdy obóz Kościuszki liczył armat 24 i 15.500 ludzi, w czem było zaledwie 9.000 wyćwiczonego żołnierza, a 5.500 chłopów-kosynierów, którzy »mieli ducha szalonego zapału« wedle świadectwa generała Eustachego Sanguszki, lecz obok tego żadnego doświadczenia wojennego. Wobec liczby tak nierównej żadna siła ludzka zwyciężyć nie mogła. Przekonanie to objawiło się w sztabie polskim. Doradzano Kościuszce zaniechanie bitwy i odwrót - lecz wódz odrzucił tę propozycyę, wychodząc z założenia, że nawet przegrana nie mogłaby tak zniechęcić świeżozaciężnego żołnierza, jak ustąpienie przed przeciwnikiem bez wystrzału.
Więc bitwa była nieunikniona.
Dnia 6 czerwca o godzinie 10 rano zagrały armaty z obu stron. Ogień nieprzyjacielski nie wyrządził Polakom szkody, bo szedł za wysoko - kule polskie raziły celnie i skutecznie. Po dwugodzinnem wytrzymaniu ognia Kościuszko poprowadził sam w bój bataliony swego lewego skrzydła z szalonym pędem, pod którym zaatakowany nieprzyjaciel pierzchnął w rozsypce, opuszczając działa, z których kilka Polacy zagwoździli. Nie zdążyli jednak żadnego uprowadzić, bo w tej samej chwili gwałtowny ogień nieprzyjacielski zmięszał i złamał prawe skrzydło Polaków, które w nieładzie uszło, ścigane przez jazdę pruską. Usiłując naprawić położenie, Kościuszko opuszcza lewe skrzydło, nie mając już czasu na wyciągnięcie korzyści z śmiałego natarcia. Lecz przeważające siły sprzymierzeńców coraz gwałtowniej napierają szczupłą armię polską, rzucając wciąż nowe i nowe wojska w wir walki. Szalone męstwo Polaków rozbija się o przeważającą, nieubłaganą liczbę przeciwnika. Kosynierzy krakowscy ze swym pułkownikiem Krzyckim, którzy trzy razy, jak burza, rzucali się na baterye nieprzyjacielskie, i regiment drugi pod komendą walecznego majora Lukke okryły się chwałą nieśmiertelną. Sierżant Derysarz - wedle raportu samego Kościuszki - »mając obiedwie nogi od kuli armatniej urwane, wołał jeszcze na swoich: Bracia! brońcie ojczyzny! śmiało brońcie! zwyciężycie!« Nie mogli zwyciężyć. Trzy razy silniejszy nieprzyjaciel niweczył wszystkie wysiłki polskie. Męstwo, przytomność umysłu, zimna krew Kościuszki zabłysły w całej pełni w tej szalonej walce. Dwa razy kula armatnia ubiła pod nim konia, raniąc jego samego w nogę. Zdawał się tego niespostrzegać - zajęty losami bitwy, podtrzymujący wszędzie osobiście odwagę żołnierza. Pogłoska, jakoby poległ, rozchodzi się lotem błyskawicy w szeregach, wywołując popłoch i przerażenie. Kościuszko przebiega na nowo walczące oddziały, obecnością swą i przykładem zagrzewa słabnące siły, nie dba o własne bezpieczeństwo, walczy, jak zwykły żołnierz. Kule armatnie, zionące ze stu dział nieprzyjacielskich, szerzą spustoszenie, na które Polacy nie mogą odpowiedzieć tak samo.
Giną dwaj znakomici generałowie: Grochowski i Wodzicki, któremu strzał armatni urywa głowę. Śmierć Wodzickiego, wielkiego patryoty, pierwszego organizatora powstania, świadka przysięgi krakowskiej, oddziaływa najgorzej na wojsko, toczące bój. Z sześciu generałów polskich dwaj tylko są jeszcze nietknięci przez kule. Ku końcowi bitwy kawalerya pruska zachodzi z tyłu i wywołuje rozsypkę, zatrzymywaną przez Adama Ponińskiego i Eustachego Sanguszkę.
Wreszcie stanowisko okazało się straconem stanowczo. Kościuszko daje hasło zaprzestania walki. We wzorowym porządku ustawiają się piesze i konne pułki, poczem zatoczywszy armaty i skierowawszy je ku nieprzyjacielowi, cały korpus, przygotowany do obrony, na komendę do odwrotu wolnym krokiem opuszcza pole bitwy, osłaniany przez generałów Sanguszkę i Kamińskiego. Na placu zostaje 1.000 trupów polskich, w ręku nieprzyjaciela 500 jeńców, przeważnie rannych i 8 dział. Zwycięstwo zostało jednak drogo zapłacone. Przeniewierczy król pruski, odwiedziwszy nazajutrz pole bitwy, miał wyrzec słowa: »Nie chciałbym odnosić dużo równie kosztownych zwycięstw«. Nie spieszył się też nieprzyjaciel z ściganiem armii polskiej, która przez Kielce swobodnie pomaszerowała ku Warszawie.
Przegrana szczekocińska na chwilę zachwiała żelazną duszą Kościuszki. Opowiada Sanguszko, że po skończonej już prawie bitwie ujrzał przejeżdżającego się obojętnie człowieka na koniu, bez dobytego pałasza, gdy huzarzy pruscy harcowali po polu. Wziął go za kapelana wojskowego, ale zbliżywszy się, poznał w nim Kościuszkę. Na pierwsze odezwanie się otrzymał odpowiedź: »Chcę być ubitym«. Wówczas chwycił go za rękaw i pociągnął w stronę polskiego wojska. »Trzymał go silnie, bo mu się wyrywał«. W tej chwili wpadła między nich kula armatnia, która zabiła konia, a Kościuszkę raniła w nogę. To go otrzeźwiło. Prędko odzyskał wrodzoną sobie zimną krew i zapanował nad położeniem. Nie wolno mu było zresztą poddawać się zwątpieniu. Przykład taki byłby zabójczym dla powstania. Przed Kościuszką rozwijał się szereg ważnych zadań, od sformowania nadszarpniętej armii i ułożenia planu dalszego działania, aż do podtrzymania w narodzie ducha, który się mógł zachwiać pod wrażeniem przegranej. Pierwszą rzeczą było zawiadomienie narodu o rzeczywistym stanie rzeczy, ubiegając pogłoski, które mogły go przedstawić w gorszem świetle od istotnego. Więc natychmiast z obozu pod Kielcami ogłosił raport szczegółowy o bitwie, w którym nie tając wielkości strat, wzywał zarazem do wytrwałości słowami: »Narodzie! pierwsza to stałości ducha twojego próba, pierwszy dzień twego powstania, w którym ci się zasmucić, ale nie przerażać wolno... Ci, co w swej odwadze nigdy Cię nie zawiedli, zemścić się pragną momentalnej niepomyślności... Byłżebyś godnym wolności i samowładztwa, gdybyś odmian losu znosić nie umiał?«
Niestety, »niepomyślność« szczekocińska nie była jedyną. Prawie równocześnie, bo d. 8 czerwca, przegrał Zajączek bitwę z generałem rosyjskim Derfeldenem pod Chełmem. Przeciw Derfeldenowi, zamierzającemu przekroczyć Bug, wyprawił Kościuszko cały korpus, przeznaczony do osłaniania granicy w Lubelskiem, a powierzony naczelnej komendzie Zajączka. Były tu nadeszłe z Podola i Wołynia oddziały Wyszkowskiego, Kopcia i Zagórskiego w sile 4.000 ludzi, oddział Wedelsteffa i Kajetana Ożarowskiego (3.000), oddział Działyńczyków Haumana (2.320) z 14 działami, wreszcie zastęp ochotników z Galicyi i Lubelskiego - ogółem blizko 10.000 ludzi. Nie mogąc Derfeldenowi przeszkodzić w przeprawie przez Bug, zajął Zajączek wzgórza panujące nad Chełmem i tam oczekiwał nieprzyjaciela. Dnia 8 czerwca przyszło do bitwy. Jakkolwiek Rosyanie mieli stanowczą przewagę, bo o wiele więcej armat i lepiej wyćwiczonego żołnierza, jednakże położenie nie było bynajmniej najgorszem. Niestety - Zajączek nie potrafił wzbudzić zapału w armii, a straszliwi kosynierzy, którzy pod umiejętną komendą Kościuszki dosięgali wyżyn bohaterstwa, w jego ręku byli tłumem nieużytecznym. Pod Chełmem pokazało się, niestety na ujemnym przykładzie, jak olbrzymią wartość bojową przedstawia węzeł przyjazny pomiędzy dowódcą i wojskiem. Brak jego unieruchomił całą siłę wojenną, zamkniętą w masie chłopskiej. Bitwa była przegrana. Armia polska, osaczona przez przeciwnika, z trudnością utorowała sobie drogę do odwrotu, straciwszy kilkuset ludzi. Od kuli działowej padł zdolny oficer, pułkownik Chomentowski, który miał kosynierów prowadzić do ataku. Jeden tylko Wyszkowski odznaczył się szaloną odwagą w natarciu na nieprzyjaciela, a następnie w osłanianiu odwrotu wojsk.
Mimo niespodziewanej inwazyi pruskiej, która znacznie pogorszyła losy wojny, Kościuszko nie stracił nadziei pomyślnego jej zakończenia i gdyby cały naród potrafił był wzbudzić w sobie równą wiarę, zapał i wytrwałość, potęga obca nie zdołałaby go pokonać. Widząc złamane przez króla pruskiego przyrzeczenie, Kościuszko postanowił na ten czyn przeniewierczy odpowiedzieć wezwaniem Wielkopolski, zajętej już przez Prusaków, do wspólnej walki o wolność. Wojna, prowadzona w granicach Rzeczypospolitej z r. 1793 okazała się niewystarczającą. Trzeba było zapalić powstanie na obszarach, przyłączonych do Prus i Rosyi drugim rozbiorem. Z obozu pod Kielcami d. 10 czerwca wydał Naczelnik rozkaz z hasłem: »wolność, równość i niepodległość«, nakazujący armii polskiej wkraczać w granice pruskie i rosyjskie i pobudzać lud do powstania powszechnego, a Rada Najwyższa Narodowa wydała odezwę do obywateli wielkopolskich, wskazującą na wiarołomstwo Fryderyka Wilhelma II i wzywającą do zrzucenia jego jarzma. »Kiedy już widocznie i głośno wojska króla pruskiego łączą się z Moskalami naprzeciw narodowi polskiemu - pisał Kościuszko - zostaje śmiałej determinacyi naszej przedsięwziąć i dać inny sile zbrojnej narodowej obrót. Daję przeto ordynans wszystkim komendantom korpusów wojska liniowego, aby, ile ich pozycya pozwoli, szli w granice pruskie i moskiewskie i tam, głosząc wolność i powstanie Polaków, lud, uciemiężony i jarzmem przyciśniony niewoli, wzywali do łączenia się z nami i uzbrojenia powszechnego przeciwko uzurpatorom i ich przemocy«.
Odezwy te, jak zobaczymy niebawem, nie pozostały bez skutku.
Dnia 27 czerwca późnym wieczorem tłumy podniecone drugą przemową Konopki, wygłoszoną przed ratuszem, przy blasku pochodni rzucają się do stawiania szubienic. Nazajutrz Rada Najwyższa Narodowa poleciła szubienice rozebrać. Napróżno. Nieprzeliczona fala głów ludzkich spłynęła pod ratusz, domagając się od Rady bezzwłocznej kary śmierci na więźniów. Gdy Rada w porozumieniu z prezydentem Zakrzewskim odmówiła temu żądaniu, tłum rzucił się do pałacu Brühlowskiego, gdzie uwięzieni byli Targowiczanie, zdobył go szturmem i powiesił ośm osób, wśród których znajdowali się zdrajcy: kasztelan Antoni Czetwertyński, starzec siedemdziesięcioletni, biskup Massalski, oraz sekretarz królewski i szpieg Lasopolski, ale także dwaj ludzie niewinni. Wywleczono również z więzienia biskupa Skarszewskiego i marszałka w. kor. Moszyńskiego, lecz pierwszy z nich okupił się pieniądzmi wręczonemi siepaczowi, a drugiego ocalił prośbami prezydent Zakrzewski, rozkrzyżowawszy się przed drzwiami więzienia i wołając: »Powieścież mnie pierwszego!« Po tych wyrokach śmierci, wydanych - jak sądzono - za wpływem Kołłątaja, udało się wreszcie uspokoić wzburzoną ludność, do czego głównie przyczynili się Kiliński i Kapostas.
Wypadki te były objawem groźnym dla powagi rządu powstańczego. Zrozumiał to Kościuszko, który nazajutrz z obozu pod Gorzkowem wydał do mieszkańców Warszawy odezwę, pełną goryczy i żalu: »Kiedy wszystkie trudy i starania moje natężone są ku odparciu nieprzyjaciela, wieść mnie dochodzi, iż straszniejszy nad obce wojsko nieprzyjaciel grozi nam i wnętrzności nasze rozdziera. To, co się stało na dniu wczorajszym, napełniło serce moje goryczą i smutkiem. Chęć ukarania winowajców była dobrą, ale czemuż ukarani bez wyroku sądu? Czemu zgwałcona praw powaga i świętość? Wiedzcie, że kto prawom posłusznym być nie chce, ten nie wart wolności. Obywatele! zastanówcie się! skryte i złośliwe duchy w zmowie z nieprzyjacielem obłąkały was, wzburzyły umysły, bo im tego potrzeba, ażeby rządu nie było, ażeby gorącość wasza wyniosła się nad sąd, nad prawo i nad wszelki porządek społeczeństwa, bo wtedy łatwiej im będzie pokonać siłę i dzielność waszą«. Ganiąc w dalszym ciągu »opóźnienie sprawiedliwości dla więźniów krajowych«, zakazywał »jak najsurowiej ludowi dla dobra i zbawienia jego wszelkich nieporządnych rozruchów, gwałcenia więzień, imania osób i karania ich śmiercią«. Kończył: »Kto nie idzie do rządu drogą należytą, jest buntownikiem, burzycielem spokojności publicznej i jako taki karany być powinien«.
Kary nastąpiły też niebawem. Wyrok Sądu Kryminalnego skazał na szubienicę sześciu bezpośrednich sprawców gwałtu, co dokonanem zostało 26 lipca. Konopka poszedł na wygnanie, a drugi namiętny agitator uliczny, ks. Meier, który wraz z Konopką czynny był podczas egzekucyi majowych, został puszczony wolno po krótkim areszcie śledczym. Ten łagodny wyrok i uwolnienie przypisywano wpływom Kołłątaja. Jednocześnie, ulegając naciskowi opinii, Kościuszko wyznaczył w obozie swoim sąd wojenny na Wieniawskiego i Kalka, sprawców haniebnego poddania się Krakowa, którzy zaocznie skazani zostali na szubienicę.
Tymczasem w pierwszych dniach lipca Kościuszko z całą swoją armią stanął pod Warszawą. Od Lublina ciągnął Zajączek. W ślad za nim szła sprzymierzona potęga wojenna Prus i Rosyi, a w obozie jej znajdował się własną osobą dwukrotny wiarołomca, król Fryderyk Wilhelm II. Warszawa stawała się punktem środkowym, w którym miał się rozstrzygnąć byt państwowy Rzeczypospolitej.
Ustąpili z niej już nawet posłowie mocarstw, dławiących Polskę żelaznym pierścieniem swej przewagi. Zastępca imperatorowej rosyjskiej, Igelström, uciekł podczas pamiętnego wybuchu ludu warszawskiego. Ambasador Buchholz, któremu Ignacy Potocki, zdeptawszy swoje długoletnie złudzenie o uczciwości pruskiej, wprost rzucił w twarz zarzut »chciwości i przewrotności gabinetu berlińskiego«, wyjechał w ostatnich dniach czerwca, a d. 3 lipca w ślady jego poszedł poseł austryacki - i Warszawa stanęła urzędownie na stopie wojennej wobec trzech dworów. Niebawem miało nastąpić rozwianie się złudzeń o możliwości współdziałania państw czy ludów europejskich na korzyść Polski. Zwycięska, rewolucyjna Francya, ta Francya, która nieco później miała się dowiedzieć, że jedynie polskiej wojnie zawdzięcza swój świetny tryumf, odniesiony nad złączonemi na jej zgubę mocarstwami na polu bitwy pod Fleurus, Francya, która głosiła hasło powszechnego wyzwolenia ludów, na którą liczono, jak na naturalnego sprzymierzeńca i która tak niedawno zachęcała Kościuszkę do ujęcia za oręż, przyrzekając pomoc wojenną i dyplomatyczną, odpowiedziała na zabiegi narodowego rządu polskięgo krótkiem i brutalnem: nie. Dyplomatyczny agent polski Barss na płomienne przemówienie swoje dnia 13 lipca usłyszał od rządu francuskiego, t. j. od komitetu ocalenia publicznego w Paryżu takie słowa: »Francya nie wypuści ani najmniejszej cząsteczki złota, nie narazi życia ani jednego człowieka gwoli ugruntowania rewolucyi w Polsce, jeżeli ta dąży do rządu arystokratycznego lub królewskiego, lub zmiany dynastyi (!) panującej, lub do zmiany formy rządu na inną, niemniej złą«. W imię martwej doktryny, w imię »doskonałej formy rządu« rzucono budzący się do nowego życia, pełen najwznioślejszych dążeń lud polski na pastwę najczarniejszej reakcyi.
Lecz zagrzana przykładem wodza Warszawa liczyła z pełną ufnością na swoje własne siły. Po wypędzeniu załogi rosyjskiej ludność z zapałem oddała się pracy obronnej. Prezydent miasta wydał odezwę, która wzywała »starców i młodzież, matki i dzieci, panów i sługi, klasztory i zgromadzenia i to wszystko, cokolwiek od Opatrzności ma siły i zdrowie, do stawienia się przy okopach miasta z rydlami, łopatami, taczkami, koszami i tem wszystkiem, co może być potrzebne«. »Bogaty - brzmi dalszy ciąg odezwy - zapomnij o wygodach! Wysoko urodzony, zapomnij o twem dostojeństwie! Stańcie obok ubogich i pracowitych obywateli, abyście na jednej ziemi powziąwszy życie, na jednejże ziemi mogli kosztować owoców bezpieczeństwa, swobód i własności waszych«. Więc »zapominał bogaty o wygodach«, a wysoko urodzony o swojem pochodzeniu. Tłumy rzuciły się do sypania okopów. W jednym szeregu stanęli szlachta i mieszczanie, dorośli mężczyźni, starcy i dzieci, przekupki warszawskie i panie wytworne, przebrane teraz w suknie z szarego płótna i czarne fartuszki. A turkotowi taczek towarzyszyła pieśń ochotników krakowskich, pieśń śpiewana na obszarze całej Polski: »Pókiż Polaku zgnuśniały, rozłączony z bracią twymi, bez sił, bez rządu, bez chwały, będziesz więźniem w własnej ziemi?«
Z okopami wzrastał zastęp sił zbrojnych Warszawy. Liczba żołnierza w mieście doszła z 3000 do 9000. Młodzież tłumnie garnęła się do szeregów. Kiliński, mianowany pułkownikiem i dowodzący 20 oficerami, wykształconymi wojskowo, zwerbował sam jeden 742 mieszczan, którzy stanowili »pułk dzieci warszawskich«, a pod komendę bohaterskiego szewca zaciągnęła się dobrowolnie garść młodzieży szlacheckiej: Konarski, Markowski, Sosnowski i inni. Ten wybór dowódzcy przynosi zaszczyt młodym karmazynom. Było to już nowe, niestety spóźnione pokolenie, które umiało wyżej cenić szlachectwo duszy, niż klejnot herbowy.
Dnia 13 lipca wojska nieprzyjacielskie otoczyły Warszawę, nie zdoławszy przedtem przeszkodzić przybyciu korpusu polskiego do stolicy. Dla obrony miasta założył Kościuszko na lewym brzegu Wisły trzy obozy: własny z główną kwaterą w Mokotowie, Zajączka pod Wolą i księcia Józefa Poniatowskiego pod Marymontem. Na prawym brzegu Wisły stał pod Pragą obóz złożony z 3000 ludzi. Siły polskie wynosiły oprócz 10.000 zbrojnego mieszczaństwa 26.000 żołnierzy, w czem 16.000 wojska regularnego, a 10.000 chłopów, zaopatrzonych w kosy i piki, oraz dział 200. Połączona potęga nieprzyjaciela wynosiła 41.000 doskonale uzbrojonego i wyćwiczonego żołnierza (25.000 Prusaków i 16.000 Rosyan) oraz 253 dział (179 pruskich i 74 rosyjskich). Tę liczebną przewagę podnosiła znacznie wyższość broni nieprzyjacielskiej. Pod względem wagomiaru artylerya polska była o wiele słabszą od pruskiej, nie posiadała np. ani jednego działa 50-funtowego, jakich mieli Prusacy 23. Słabe także, niewykończone były jeszcze fortyfikacye polskie w chwili, gdy nieprzyjaciel nadciągnął. Jak w całej wojnie zatem, tak samo i tutaj przeciwnicy Polaków, przystępując do zaczepnego działania, przewyższali ich liczbą i doskonałością uzbrojenia. Jeżeli jednak mimo tak rażącej różnicy wartości materyału wojennego, jaką przedstawiał atakowany obóz polski w porównaniu z atakującym prusko-rosyjskim (różnicy 25.000, względnie 35.000 żołnierzy i 53 armat przy równoczesnej wyższości kalibru!) Warszawa wytrzymała dwumiesięczne oblężenie i dnia 6 września mogła oglądać z zadowoleniem sromotne ustąpienie upokorzonego Fryderyka Wilhelma II, to wynik ten mówi nam wiele o tajemniczych a cudownych własnościach, jakie posiada w wojnie zapał patryotyczny, a zarazem rzuca wspaniałe światło na zdolności wojskowe Naczelnika wojsk narodowych.
W istocie też niepospolite zalety Kościuszki, jako wodza, organizatora i kierownika całego wojska narodowego, w pełnym blasku zabłysły podczas oblężenia Warszawy. Zdumiewać się należy nad tym niesłychanym zasobem spokoju żelaznego, umiejętności godzenia sprzecznych żywiołów, jakie wykazywał wódz polski. Niepodejrzane świadectwo pruskiego oficera z czasu oblężenia powiada o nim: »Ze wszech miar wielki człowiek i wielki wódz; twórcza jego siła godna podziwu, sam bowiem, tworząc wojsko, wśród tworzenia walczył niem z dwoma najlepszemi wojskami Europy, nie mając ani ich zasobów, ani karności. Czegóżby nie był dokazał na czele dobrego wojska, kiedy tyle uczynił z chłopami, co nic nie umieli? Równie wielki z charakteru, z poświęcenia, z miłości ojczyzny - żył wyłącznie dla jej wolności i niepodległości«.
Więc najpierw nie odwracając ani na chwilę uwagi od poruszeń armii oblężniczej, przeżyć musiał ów smutny epizod z posądzonym o zdradzieckie porozumiewanie się z Prusakami prymasem Michałem Poniatowskim, który na widok szubienicy, wznoszonej przed oknami swego mieszkania rękami ludu, wypił truciznę. W kilka dni potem nowy wypadek wstrząsnął Warszawą, gdy Gazeta rządowa, wydawana przez ks. Dmochowskiego, ogłosiła znaleziony w poselstwie rosyjskiem wykaz płatnych przez Rosyę zdrajców, wśród których z odpowiednią swojej godności pensyą znajdował się sam Stanisław August. Ścierające się z sobą stronnictwa: jedno krwi chciwe, którego przyjaciół ochrzczono nazwą Hugonistów od imienia skrajnie usposobionego Kołłątaja, i umiarkowane, którego zwolenników szyderczo nazywano rojalistami (t. j. zwolennikami królewskiej władzy) znalazły wyraz nawet w wojsku. Generałowie Zajączek i Madaliński uchodzili za przedstawicieli pierwszego odcienia, Mokronowski, Wielhorski, ks. Józef Poniatowski - drugiego. Ludność, znajdująca się w stanie ciągłego wrzenia, domagała się natarczywie kar na uczestników Targowicy i sejmu grodzieńskiego, który zatwierdził drugi rozbiór. Żądaniu temu uczynił Kościuszko zadość. Sąd kryminalny Księstwa Mazowieckiego zaocznym wyrokiem skazał na szubienicę wszystkich czternastu twórców aktu targowickiego, odsądziwszy ich poprzednio od czci, urzędów i majątku, poczem nieobecni w kraju Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i Klemens Branicki ręką kata powieszeni zostali in effigie (zaocznie) obok Suchorzewskiego i reszty Targowiczan. Na chwilę uspokoiły się umysły. Trwało to krótko. Nowy wybuch niezadowolenia skierował się przeciw Sądowi kryminalnemu, któremu nie zapomniano jeszcze surowych wyroków na sprawców zaburzeń dnia 28 czerwca, a zarzucano rozmyślne przewlekanie kar na zdrajców. Sąd ten zwinięto i powołano do życia Sąd kryminalny wyższy, którego prezesem został »Hugonista« Zajączek. Niebawem przed trybunałem tym stanął jeszcze jeden zwolennik Rosyi, biskup chełmski Skarszewski, na którego sumieniu ciążyła plama udziału w sejmie rozbiorowym. Skazano go na śmierć. Na prośbę króla, prezydenta Zakrzewskiego i nuncyusza papieskiego - który świeżo pozwolił na wydanie sreber kościelnych rządowi narodowemu na cele wojenne - Kościuszko zamienił szubienicę na więzienie dożywotnie. Nowe niezadowolenie: cały sąd wojskowy prosił o zwolnienie od obowiązków. W tak trudnych warunkach znalazł się wódz w chwili, gdy nieprzyjaciel natężał wszystkie siły dla zdobycia miasta.
Na Warszawę leciał tymczasem deszcz bomb i kul ognistych. Ogień działowy prawie nie milknął. Szturmy nieustające przez siedm z górą tygodni były zaciekłe, lecz nie mniej dzielną była obrona i zaufanie w Naczelnika. Talent inżynierski Kościuszki znalazł teraz pole świetnego popisu. Pod kierunkiem jego kipiała praca około wznoszenia szańców, sypania okopów i urządzania pułapek na nieprzyjaciela. On sam był wszędzie. »Ubrany ze sztabem swoim w szarą kapotę nakształt siermięgi chłopskiej - pisze Niemcewicz - objeżdżał na koniu wszystkie stanowiska wojska, odpisywał na wszystkie raporta, dawał rozkazy, przyjmował posłuchania i prośby«. Warszawa, silna wiarą w świętość bronionej sprawy, dyszała bohaterstwem. Ludność dawała znakomitą pomoc wojsku. Pierwszego dnia oblężenia na odgłos strzału alarmowego mieszczanie wybiegli tysiącami na okopy z taką sprawnością i uszykowali się w tak wzorowym porządku, że Kościuszko, stary żołnierz i pierwszorzędny wódz, przyznać musiał swoje »najwyższe ukontentowanie«, patrząc na te zastępy. Niemniejszą radością napawali Naczelnika chłopi, wśród których błyszczał tysiąc głowy batalion grenadyerów krakowskich, dowodzony przez pułkownika Krzyckiego i okryty chwałą walecznego natarcia na baterye rosyjskie pod Szczekocinami, a teraz przydzielony do boku samego Kościuszki i zaszczycony sławnym sztandarem Polek litewskich, na którym jaśniał wyhaftowany snop zboża, przeszyty kosą i piką, wieniec laurowy i napis: »Żywią i bronią«. Warszawa broniła się dzielnie i wesoło. Pod gradem kul nieprzyjacielskich krążyły kielichy biesiadne. Zapał ogarnął wszystkie warstwy ludności. Prosty woźnica otrzymuje za bohaterstwo nagrodę z rąk Kościuszki; siedemnastoletni ulicznik warszawski ocala życie majorowi; pewien mieszczanin, ranny śmiertelnie, obok żołnierza, któremu kula armatnia nogę urwała, woła z uniesieniem: »Znieśmy choćby śmierć dla ojczyzny!« »Cywilni mieszkańcy Warszawy - pisze Niemcewicz - tak się ośmielili, że jak na polowanie wychodzili z fuzyjkami strzelać do piechoty pruskiej«. Wojsku zaś wystawia takie świadectwo: »Jak w czasie pokoju majętny człowiek wyjeżdża na przejażdżkę, tak my codzień wyjeżdżaliśmy na małe z nieprzyjacielem utarczki. Szliśmy w cichości aż pod same nieprzyjaciół działobitnie, wtenczas przy przeraźliwym, raptownym krzyku biegli kosynierzy na wały. Czasem udało im się posiekać artylerzystów moskiewskich i zagwoździć działa. Czasem byli odparci, nie dokazawszy zamiaru; lecz w czarnej nocy błysk tylko ogni od dział i strzelb, krzyk przeraźliwy walczących i rannych okropnością przerażał«. W wojsku niespożytą chwałę zdobył sławny pułk Działyńskiego, tylekrotnie już zapisany bohatersko w wojnie o niepodległość, niemniej regiment Wodzickiego, strzelcy Dembowskiego, kawalerya Kopcia, Wyszkowskiego i Kołyski niezrównane w podjazdach nocnych, a przedewszystkiem znakomita artylerya Kościuszki. Wsławili się celnymi strzałami kapitanowie Wroński, głośny później filozof, i Laskowski. Oni to strącili kulami armatniemi wieżę na kościele we Woli, z której oficerowie pruscy śledzili poruszenia wojsk naszych, zapalali kulami ognistemi budynki we wsiach, gdzie Moskale chcieli się rozłożyć i trafnymi strzałami spędzali nieprzyjaciela z miejsc dogodnych. Inny oficer, nazwiskiem Zefiryn, wpadł nocą do Woli, zagwoździł dziewięć dział pruskich i zabrał kilkunastu jeńców. Artylerya polska zdobyła sobie chlubne wspomnienie w dziele ocalenia Warszawy. Niemałą podnietą do wytrwania i waleczności były nagrody rozdawane przez uwielbianego Naczelnika w postaci pierścieni z napisem: »Ojczyzna swemu obrońcy« i rozmaitych drobiazgów, składanych przez kobiety. Zaszczytne takie pamiątki otrzymali: Henryk Dąbrowski, Zajączek, Kopeć, Hauman, Zakrzewski i wielu innych.
Armia polska, nie ograniczając się do obrony obwarowanych stanowisk, stoczyła szereg potyczek z szczęśliwym wynikiem. Pomyślnie walczył Zajączek pod Wolą, Adam Poniński koło Rakowca, Dąbrowski, późniejszy twórca legionów, koło Czerniakowa, Poniatowski koło Młocin i Wawrzyszewa. Jedynym tryumfem nieprzyjaciela było zajęcie Woli i tak zwanych Szwedzkich okopów, na których zdobyto ośm dział polskich. Butny Fryderyk Wilhelm II wzywał oporne miasto do poddania się. W jego imieniu pisał generał pruski Szwerin do kokomendanta Warszawy Orłowskiego, przedstawiając niemożliwość obrony i grożąc, że w razie dalszego oporu »nic nie zdoła osłonić miasta od słusznej zemsty dwóch armii«. Odpowiedziano mu: »Warszawa nie jest w przypadku potrzeby poddania się«. Nie pomogły także odezwy do mieszczan i wojska. Dnia 28 sierpnia król pruski rozdrażniony niepowodzeniem, zarządził atak powszechny, który trwał od godziny czwartej rano do dziewiątej wieczorem. I ta ostatnia próba skończyła się niepowodzeniem. Warszawa oparła się, a wojska sprzymierzone poniosły duże straty.
Nakoniec - wyczerpawszy cały zapas wytrwałości, strawiwszy pod okopami miasta dwa miesiące, rzuciwszy przeszło tysiąc bomb na nieugiętą stolicę - w nocy z dnia 5 na 6 września król pruski ze wstydem opuścił wraz z Fersenem stanowiska oblężnicze i pociągnął w stronę Częstochowy, zapaliwszy przedtem pięćdziesiąt wsi polskich w promieniu czteromilowym. Była to zemsta, godna Prusaka. Armia pruska straciła w walkach pod Warszawą około 10.000, rosyjska około 3.000 żołnierza. Więc straty były bardzo poważne. Kościuszko, który przez cały czas oblężenia ani razu się nie rozebrał, przygotowany każdej chwili na sygnał alarmowy, a obozował w małym namiocie mokotowskim, mając do rozporządzenia pałac Lubomirskich, mógł teraz odetchnąć swobodnie. Rada Narodowa na posiedzeniu dnia 6 września uroczyście wyraziła mu »najwyższą wdzięczność i szacunek« i oświadczyła chęć uczczenia go obchodem uroczystym. Ale Kościuszko nie żywił w swojej skromnej i prostej duszy ambicyi osobistych, wymówił się więc uprzejmie, lecz stanowczo od kadzideł i hołdów publicznych, napomykając, że »kiedy Bóg, który stolicę uwolnił, uwolni i ojczyznę«, wtedy »już jako obywatel, nie jako urzędnik«, dzielić będzie ze wszystkimi radość powszechną. Dzień zwycięski zakończył się w ten sposób, że obrońca Warszawy po raz pierwszy od ośmiu tygodni położył się spać rozebrany.
W kilka dni później Rada Najwyższa Narodowa doręczyła mu szablę honorową z wymownym napisem: »Ojczyzna - Obrońcy Swemu«.
*****
Fryderyk Wilhelm II przeżył w początkach września 1794 r. chwile, które rozstroić mogły nawet jego wytrzymały organizm. Jego armaty okazały się za mało groźne, aby przestraszyć Polaków. Jego odezwy pełne obłudnych obietnic wydrwiono. Warszawa szydziła z 41.000 bohaterów pruskich i rosyjskich i 253 dział, które miały sławę najlepszych w Europie. Szturm generalny, na który Fryderyk Wilhelm II wysilił cały swój dowcip wojskowy - spudłował. Mogło to przecież nadwerężyć równowagę pruskiego monarchy, który raczył trudzić się osobiście z Berlina po spodziewany łup polski. Na dobitek, kiedy sytuacya pod Warszawą poczęła się robić coraz mniej przyjemną - wpadł do obozu goniec z wiadomością, że Wielkopolska chwyciła za broń. Paliło się na własnym, a raczej zrabowanym gruncie jego królewskiej mości. Odwrót był konieczny. W kierunku zbuntowanej prowincyi oddalił się naprzód niefortunny przepowiadacz »słusznej zemsty dwóch armii« hr. Szwerin, a za nim jego zdetonowany pan i władca. Wielkopolska ocaliła Warszawę. Dokładniej mówiąc, ocalił ją jeden bohaterski człowiek, który zasłużył na to, aby imię jego z wdzięcznością i uszanowaniem wymawiały usta polskie. Był nim kasztelan brzesko-kujawski, Dyonizy Mniewski. Ten silnego ducha człowiek wziął do niewoli małe załogi pruskie w Brześciu i Włocławku, poczem dnia 20 sierpnia na czele stu ludzi uderzył na jedenaście holowanych Wisłą statków pruskich z amunicyą pod strażą oficera i 30 żołnierzy i zgładziwszy połowę załogi, opanował cały ładunek, zawierający świeży zapas kul i 100 beczek prochu. Wypadek ten wpłynął stanowczo na losy Warszawy. Fryderyk, pozbawiony amunicyi i zagrożony we własnem państwie, odstąpił od oblężenia. Przykład dzielnego Mniewskiego oddziałał korzystnie na resztę Wielkopolski i powstanie rozlało się szerokim strumieniem. Wypędzają załogi pruskie miasta Sieradz i Rawicz. Pod sztandary narodowe napływa 10.000 chłopów wielkopolskich - ruch przybierać zaczyna cechy poważne. Oswobodzony Kościuszko wysyła na pomoc Wielkopolanom generał-majora Jana Henryka Dąbrowskiego z 1000 jazdy, 1000 piechoty, 100 strzelcami i 12 działami. Pod rozkazy jego oddaje się ze szlachetną skromnością starszy rangą i wiekiem generał-leitnant Madaliński z oddziałem 600 jazdy, przyznając mu wyższy talent wojskowy.
Dąbrowski bije po drodze drobne oddziały pruskie, łączy się z Mniewskim i z 600 kosynierami Niemojewskiego, jednoczy oddziały kujawskie, kaliskie, poznańskie i gnieźnieńskie i tak wzmocniony zdobywa miasta: Koło, Gniezno, Żnin, Gąsowę i Konin, wypędzając z nich Prusaków. Pod Łabiszynem d. 29 września naciera na maszerujące wojska polskie pułkownik Szekeli, słynny ze zwierzęcego okrucieństwa. Wywiązuje się krwawa walka, w której Szekeli zostaje na głowę pobity i cofa się do Bydgoszczy. W ślad za nim puszcza się Dąbrowski, przedziera się nocą przez las przy świetle latarń, uderza na Bydgoszcz i d. 2 października bierze ją szturmem wraz z całą załogą pruską i Szekelim, ciężko zranionym kulą armatnią. Z nazwiskiem tego człowieka złączyło się wspomnienie jednego z najpiękniejszych przykładów polskiej wspaniałomyślności i rycerskości. Szekely, okrutnik i łupieżca, był osobistym nieprzyjacielem kasztelana Mniewskiego i po wybuchu powstania w Wielkopolsce najpierw dom jego zrabował i cały majątek zniszczył. Po wzięciu Bydgoszczy znaleziono go rannego w pobliżu mostu. Jakiś kosynier poznał go i zawołał: »To Szekely, który nas plądrował i palił!« Szekely drżał, aby się na nim nie mszczono i błagał o życie. Lecz zwycięzcy Polacy dalecy byli od znęcania się nad pokonanym wrogiem. Umieszczono go w pobliskim domu, gdzie w troskliwej opiece lekarskiej żył jeszcze trzy dni, odwiedzany przez oficerów polskich, wśród których znalazł się także niepamiętny swych krzywd osobistych - Mniewski. Tego ludzkiego usposobienia Polaków doświadczyła na sobie także zdobyta zniemczona Bydgoszcz. W raporcie swym o wzięciu miasta podnosił Dąbrowski rycerskie zachowanie się żołnierzy polskich, którzy będąc panami położenia »mało tej naturalnej naruszali mocy«. Nie trzeba było wcale wstrzymywać ich od tak zwykłych w czasie wojennym ekscesów. Starzy żołnierze zabraniali kosynierom wchodzić nawet do mieszkań, aby nie mówiono, że chcą rabować. Wzięcie Bydgoszczy, w którem »najszczególniej odznaczyli się« właśnie waleczni kosynierzy polscy, rzuciło popłoch na Prusaków i odbiło się echem trwogi w Berlinie, gdzie poczęto obawiać się nawet o Gdańsk. Świetna wyprawa na Bydgoszcz była zarazem ostatnim czynem Wielkopolskiego powstania. Podniesiony przez Kościuszkę do godności generał-leitnanta i obdarzony szablą honorową Dąbrowski posunął się na czele swojej armii, liczącej 3.000 regularnego żołnierza i 4.000 chłopów, pod Toruń. Znalazł tu jednak załogę wzmocnioną, więc cofnął się do Bydgoszczy, czekając na armaty z Warszawy. Zamiast armat - przyszła wiadomość o klęsce maciejowickiej.
Nieszczęsny zwrot rozpoczął się od Litwy. Wodzem naczelnym wojsk litewskich zamianował Kościuszko byłego generała w służbie austryackiej, Michała Wielhorskiego, gdyż w Jasińskim podniesionym zresztą także do stopnia generalskiego, nie widział odpowiednich zdolności wojskowych. Wielhorski - nie żywiący wielkiej wiary w powodzenie powstania i niezadowolony ze stanu wojska tak dalece, że chciał złożyć komendę - zdołał obronić szczęśliwie Wilno od szturmu wojsk rosyjskich dnia 19 lipca, przychodząc w samą porę z odsieczą miastu, które przez 36 godzin opierało się walecznie pod wodzą Jerzego Grabowskiego. Wkrótce jednak złożył dowództwo, skarżąc się na cierpienia z ran, odniesionych dawniej w służbie austryackiej. Na jego miejsce wysłał Kościuszko generała Stanisława Mokronowskiego, który się chlubnie odznaczył w kwietniu podczas powstania w Warszawie. Zanim jednak Mokronowski zdążył na Litwę, dnia 11 sierpnia Moskale zdobyli Wilno, bronione niedołężnie przez generała Antoniego Chlewińskiego. Upadek Wilna otworzył wojskom rosyjskim wolny przemarsz przez Litwę i wskutek tego wpłynął fatalnie na losy powstania w Koronie.
Wypadki te nastąpiły po sobie bardzo szybko i uczyniły położenie Polaków już prawie rozpaczliwem. Powiedzmy odrazu: stało się to z winy dowódców. Brak ludzi zdolnych, dzielnych, rozważnych, przytomnych, zaciążył nieszczęśliwie na przebiegu całego powstania. Klęska pod Terespolem, w której sprawa narodowa straciła więcej, niż armię, złożoną z kilku tysięcy ludzi, bo jedyną zaporę, mogącą wstrzymać pospieszny pochód Suwarowa, nie była nieuchronną. Generał Sierakowski został rozbity dzięki lekkomyślnej nieopatrzności, nie troszczył się prawie o nieprzyjaciela, spoczął po szczęśliwem cofnięciu się z Krupczyc i pozwolił armii rosyjskiej bez żadnych przeszkód posunąć się pod sam obóz polski. Kościuszko, który spieszył do obozu Sierakowskiego dla objęcia komendy nad jego dywizyą i stoczenia stanowczej walki z Suwarowem, w drodze został zaskoczony straszną wieścią i wrócił natychmiast do Warszawy dla wysłania stąd świeżych oddziałów i wzmocnienia nimi rozbitego korpusu. W tej ciężkiej chwili rozwinął zadziwiający zasób stanowczości. Zdawało się, że niepowodzenia istnieją tylko po to, aby potrajać jego żelazną wytrwałość. »Jak wąż, przyciśniony nogą wędrownika, jeszcze się na wszystkie strony wije i tłoczącą go nogę ranić usiłuje - pisze nieodstępujący go od bitwy szczekocińskiej Niemcewicz - tak Kościuszko na wszystkie strony rzucał się i bronił«. Pomknął na Litwę, odbył w Grodnie przegląd wojska, stojącego pod komendą Mokronowskiego, zostawił rozkazy, zalecił karność, zbudził czarem swej osoby przygasły zapał i równie spiesznie, przekradając się wśród licznych straży kozackich, wrócił do swego obozu pod Mokotowem. Teraz właśnie na głowę jego spadł drugi grom: przejście Fersena przez Wisłę. Przeciwko Fersenowi, który z 16-tysięcznym korpusem i 60 armatami przekroczył Pilicę i szedł ku Warszawie, wysłał Kościuszko 5-tysięczny korpus generała Ponińskiego z rozkazem, aby bronił przejścia Wisły. I znowu niedołęstwo jednego człowieka o krok dalej posunęło sprawę powstania nad brzeg przepaści. Zachowanie się Ponińskiego - który w wojnie narodowej pragnął zmazać plamę, jaka do nazwiska jego przylgnęła dzięki haniebnym czynom ojca, a oddał sprawie tylko najgorsze usługi - było wręcz niewytłómaczone.
Nie zdobył się ani na jeden strzał armatni, mimo, że przeprawa Fersena trwała dni kilka. Dzięki temu niedołęstwu, czy lekkomyślności, czy złej woli wodza polskiego, Fersen znalazł się na prawym brzegu Wisły.
Wiemy już, że Kościuszko postanowił zaatakować go i zbić, zanimby się połączył z Suwarowem. Wypadało zjednoczyć siły polskie pod Maciejowicami - o 12 godzin drogi od Warszawy - a działać trzeba było pospiesznie, gdyż zwycięski Suwarow mógł lada dzień nadciągnąć Fersenowi na pomoc. Więc zostawiwszy w Warszawie Zajączka, któremu zdał komendę, podążył Kościuszko do głównej kwatery Sierakowskiego w Okrzei, a stamtąd ruszył pod Maciejowice na spotkanie nieprzyjaciela. Korpus polski po ostatecznem sformowaniu się liczył 7.000 ludzi i 20 armat. Na pomoc miał jednak nadciągnąć Adam Poniński, który z 3.500 żołnierzy znajdował się o pięć mil od Maciejowic. Kościuszko wysłał do niego kuryera z rozkazem, aby wyruszył natychmiast w pochód i z tyłu uderzył na nieprzyjaciela. W obozie, który rozłożył się niedaleko zamku maciejowickiego, należącego do Zamoyskich, panował duch jak najlepszy, »Żołnierz polski był wesoły i śpiewający«, naczelnik był dobrej myśli i nie wątpił o rozgromieniu Fersena, licząc na to, że jego korpusowi, wynoszącemu 12.000 żołnierzy, będzie mógł, po nadejściu Ponińskiego przeciwstawić 11.500 ludzi, więc zastęp niemal równy - pominąwszy słabszą artyleryę polską. Radosna wieść o zdobyciu Bydgoszczy przez Dąbrowskiego, przyniesiona przez umyślnego gońca, pokrzepiła jeszcze bardziej ducha w obozie. Niestety! Był to ostatni błysk światła, po którym noc żałoby miała nastąpić.
Krótki dzień jesienny zapadł nad Maciejowicami. Za Wisłą obozował już korpus Fersena, przygotowany do boju, a »rżenie koni i gwar tego mnóstwa zbrojnego napełniały powietrze głuchym, pomięszanym szmerem i nabawiały jakiejś okropności« - pisze Niemcewicz. Kościuszko uszykował wojsko swoje na wzgórzu między rzeczką Okrzejką i laskiem. Dowództwo prawego skrzydła otrzymał generał Ignacy Kamiński, środka Sierakowski, lewego Karol Kniaziewicz. Pospiesznie kazał Kościuszko sypać okopy, lecz grube ciemności udaremniły pracę. Wojsko znużone marszem czuwało przez całą noc z bronią w ręku. O godzinie 2-giej po północy z kwatery Naczelnika odjechał drugi kuryer z rozkazem do Ponińskiego, aby spieszył na pomoc.
Świt dał hasło do walki.
Czterdzieści ośm armat ciężkiego kalibru zagrzmiało po stronie rosyjskiej. Pod straszliwą osłoną kul działowych nieprzyjaciel ławą żelazną zbliża się do dwakroć słabszych szeregów polskich. Podsuwa się ku prawemu skrzydłu. Kościuszko komenderuje »ognia!« i sam kieruje strzałami. Artylerya polska nie może się jednak mierzyć z moskiewską. Piechota Sierakowskiego bohatersko wstrzymuje pierwsze natarcie nieprzyjaciela. Naczelnik przebiega szeregi polskie, zagrzewa do męstwa i zapewnia, że lada chwila przybędzie Poniński ze świeżemi siłami. Bataliony Czapskiego pod komendą walecznego pułkownika Krzyckiego rzucają się z szaloną furyą na Rosyan. Napróżno. Krzycki pada przeszyty kulą. Śmiertelna obręcz zacieśnia się, grzmoty dział rosyjskich targają powietrzem, sieją zniszczenie, szyki polskie chwieją się i łamią, a nieprzyjaciel uderza od razu całą swą przewagą liczebną na oba skrzydła i front Polaków.
Zwierają się ze sobą bagnety, walka osiąga swój punkt szczytowy. Żołnierze polscy walczą jak lwy, męstwo zamienia się w rozpaczliwą gotowość na wszystko, która każe szukać śmierci w nierównym boju. Nieśmiertelny batalion Działyńskich ginie do ostatniego żołnierza. Pięciuset bohaterów o różowych rabatach, które w tylu bitwach były postrachem nieprzyjaciela, zaściela swojemi ciałami równo linię bojową. Jazda rosyjska, przeszedłszy Okrzejkę, zjawia się na tyłach armii polskiej i zamyka ją beznadziejną obręczą. Kościuszko usiłuje raz jeszcze sformować front. Napróźno. Trzeci z rzędu koń pada pod nim. Okrytego ranami Naczelnika dopada żołnierz rosyjski i cięciem w głowę pozbawia zmysłów.
O godzinie 1 w południe bitwa była skończona. Poniński nie przybył. Straszliwa data 9 października 1794 r. była już czarnemi głoskami wypisana na karcie dziejów. Do zamku maciejowickiego, pełnego generałów rosyjskich, wprowadzono, jako jeńców Fersena, cały sztab polski. Byli tam: Kniaziewicz, Sierakowski, Kamiński, Kopeć, Niemcewicz. Armia była rozbita doszczętnie. Ocalało zaledwie 1000 ludzi, reszta poległa, lub dostała się do niewoli. Około godziny piątej nad wieczorem kozacy przynieśli na lancach krwią zbroczonego, nieprzytomnego i śmiertelną bladością okrytego człowieka. Był to Kościuszko.
*****
Prędko zbliżało się tragiczne rozwiązanie.
Na wieść o klęsce maciejowickiej 20.000 mieszczan warszawskich, wiedzionych rozpaczą, rzuciło się ku obozowi Fersena w celu odbicia pojmanego Kościuszki. Kołłątaj z wysiłkiem powstrzymał lud od wykonania szalonego zamiaru. Warszawa okryła się żałobą. »We wszystkich kołach towarzyskich, we wszystkich zgromadzeniach familijnych - pisze w pamiętnikach swych Ogiński - nie przestawano powtarzać: już nie ma Kościuszki! a łkania towarzyszyły temu wykrzyknikowi, powtarzanemu w całej Polsce. Kilku chorych uległo pożerającej febrze, kilku popadło w szaleństwo, które ich już nie opuściło, a spotykano na ulicach mężczyzn i kobiety, którzy załamywali ręce, uderzali głową o mur, powtarzając z wyrazem rozpaczy: nie ma Kościuszki!«
Wodzowie byli w niewoli. Sześć tysięcy najdzielniejszego wojska padło na polu bitwy. Armaty stały się łupem Moskali. Zupełna klęska była tym razem nieunikniona: pozostawało tylko umrzeć śmiercią bohaterów.
W dwa dni po klęsce maciejowickiej Rada Najwyższa Narodowa ogłosiła naczelnikiem Siły Zbrojnej Tomasza Wawrzeckiego, który wydał natychmiast odezwę, wzywającą wojsko do pomszczenia wodza. General ten był człowiekiem najlepszych chęci i niezłomnego męstwa, imię swe zapisał pięknie w pracach Sejmu czteroletniego i w dziejach samego powstania, jako organizator sił narodowych na Żmudzi i zdobywca Libawy.
Ale położenie było zbyt rozpaczliwe, aby mu mógł podołać. Wymagało ono olbrzymów - gdy na stanowisku stali ludzie wyczerpani, zmęczeni wysiłkami, oszołomieni zwycięstwami nieprzyjaciela. Utrata Kościuszki, który się stał w narodzie świętością, jedynem źródłem otuchy, jedyną rękojmią szczęśliwego rozwiązania sprawy, ogłuszyła naród. Dzielność ustąpiła miejsca rozpaczy.
Zawrzał jeszcze ruch obronny w wolnej dotychczas Warszawie. Ludność sypała bez przerwy okopy na Pradze, huczały warstaty wojenne, robotnicy pracowali bez zapłaty, tworzono na prędce nowe oddziały, nad którymi Zajączek objął komendę. Tymczasem Suwarów, połączywszy się z Derfeldenem i Fersenem, na czele 40.000 wojska zmierzał ku Pradze. Usiłowała go powstrzymać armia litewska, dowodzona przez Mokronowskiego, lecz poniosła nową, wielką klęskę, straciła 1.500 żołnierzy i wszystkie armaty. Zwycięzca podstąpił pod miasto i dnia 4 listopada o świcie przypuścił szturm do Pragi. Lud i wojsko w sile 17.000 broniło szańców z rozpaczliwym uporem. Ośm tysięcy bohaterów padło z orężem w dłoni, między nimi dzielni generałowie Jasiński i Grabowski, którym powstanie wileńskie najpiękniejsze swoje zawdzięczało chwile. Szlachetny Tomasz Wawrzecki i niezłamany do ostatniej chwili Zajączek z resztą wojska cofnęli się do Warszawy, paląc za sobą most na Wiśle. Pijany zwycięstwem Suwarow wtargnął po opuszczonych okopach polskich na Pragę i rozpoczęła się krwawa, przerażająca rzeź, która wieczną hańbą okryła wojsko rosyjskie w oczach świata całego. Sam wódz dał do niej hasło, zachęcał do mordu i okrucieństwa. Żołdactwo rzuciło się na bezbronną ludność i wśród zwierzęcych znęcań się wymordowano dwadzieścia tysięcy osób wszelkiego wieku. Kozacy nadziewali dzieci na piki. Naokół drgał w powietrzu rozdzierający krzyk mordowanych. Praga płonęła jak olbrzymia pochodnia, zapalona na czterech rogach. Wielka liczba ofiar spaliła się w ogniu, więcej jeszcze utonęło w Wiśle, której woda spiętrzyła się, nie mogąc zerwać tamy z trupów ludzkich. W tak bohaterski sposób Rosya święciła tryumf swój nad pokonaną Polską. A na czternaście dni przedtem, po pogromie maciejowickim, Najwyższa Rada Narodowa tłómaczyła ludowi warszawskiemu, że »kiedy o zemście na nieprzyjacielu mówi, nie rozumie przez nią zachęcać do zemsty na ludziach kraju moskiewskiego w pojmaniu zostających, których los szanować należy« - chociaż ci ludzie byli najezdcami i rabusiami cudzej własności. W tem zestawieniu zarysowuje się cała jaskrawa różnica charakteru dwóch plemion, z których jedno wychowała historya na wcielenie rycerskiej wspaniałomyślności, drugie - na ślepo posłuszne, niewolnicze, spodlone narzędzie ucisku.
Nastąpiła kapitulacya Warszawy. Dnia 9 listopada wjechał Suwarów do miasta, z którego na dzień przedtem wyszły niedobitki armii polskiej pod komendą Wawrzeckiego. Wódz naczelny, który nie mógł już ocalić ojczyzny tonącej w nurtach klęsk, zamknął z honorem dzieje powstania. Nie poddał się. Pod Kielcami dostał się do niewoli rosyjskiej. Los ten podzielili inni przywódcy. W głąb Rosyi zesłani zostali pierwsi organizatorowie ruchu: Ignacy Potocki, Mostowski, Zakrzewski, Kapostas, Kiliński, do Szpilbergu wywiezieni Kołłątaj i Zajączek, w rękach pruskich ugrzązł Madaliński. A równocześnie, gdy ta garść bohaterów przelaną krwią, utraconą wolnością, niezłomnym hartem ocalała cześć dziejową narodu, ostatni król polski w wiernopoddańczym liście oddawał los swój i całego kraju w ręce »wspaniałomyślnej tryumfatorki« Katarzyny II.