Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Pytanie: Czego WPan żądasz?
Odpowiedź: Byłem tak szczęśliwym, że mnie osądzono godnym noszenia munduru korpusowego; stawam teraz z prośbą, żebym był uzbrojony.
Pytanie: Masz WPan szczere przedsięwzięcie tę broń, którą odbierzesz, zażywać zawsze na obronę ojczyzny swojej i swego honoru?
Odpowiedź: Nie inne jest przedsięwzięcie moje.
Korpus prezentuje broń, rozlega się głuche uderzenie w bęben i najstarszy oficer przypasuje nowicyuszowi szablę i podaje mu karabin - wygłaszając przytem krótką przemowę. Nowy zaś kadet w obliczu całego zgromadzenia, wśród ciszy uroczystej, składa publiczne przyrzeczenie: »Przyrzekam braciom moim, zbrojnie zgromadzonym, że postępkami mymi ich nie zawstydzę, ani też nowicyuszom, czekającym na ten zaszczyt, który odbieram, nie dam zgorszenia przez opuszczenie się w aplikacyi lub zaniedbanie powinności moich«.
Z temi słowy bierze broń na ramię. I jeszcze jedno, ostatnie »przyrzeczenie«.
Brygadyer: Obiecujesz mi WPan, że w pamięci będą u niego przyrzeczenia, któreś tu dał? Imieniem Brygady i mojem pytam cię o to.
Odpowiedź: Przyrzekam na honor.
Ceremonia skończona - wieczorem następowała »uciecha kosztem korpusu«, czyli bankiet.
Taki uroczysty moment przeszedł między innymi wychowankami Szkoły Rycerskiej i Kościuszko, a wnosząc z wrażliwego usposobienia, jakiem się odznaczał przez całe życie, moment ten musiał na nim wywrzeć niezatarte wrażenie. Było to jakby urzędowe pasowanie na obywatela kraju, z całem brzemieniem odpowiedzialności i obowiązków, które bierze na siebie każdy dorastający Polak. W dwadzieścia ośm lat później ów ślub uroczysty, dotrzymany tak świetnie, z taką chwałą, z takim pożytkiem dla kraju, miał się powtórzyć na rynku krakowskim, tylko o wiele solenniej, w warunkach odmiennych, w obliczu całego narodu.
Duch panujący w Szkole Rycerskiej sprzyjał rozwinięciu się w Kościuszce tych wszystkich szlachetnych dążeń, z jakiemi przyszedł do Warszawy z konwiktu brzeskiego i z rodzicielskiego domu. Ceremonia opisana wyżej była niejako symbolem patryotycznej i obywatelskiej atmosfery, jaką wszystko oddychało w tym wzorowym polskim zakładzie wychowawczym. Książki, profesorowie, koledzy - wszystko to poczęło na młodego szlachcica litewskiego wywierać wpływ, podniecający w nim wrodzony zapał i tęsknotę do służenia ojczyźnie. Zachował się jeden z podręczników szkolnych Kościuszki - »Historya nauk wyzwolonych« - z przedmową, napisaną przez ks. Adama Czartoryskiego. Z przedmowy tej poznamy najlepiej, jakie zasady wpajano w serce i umysł przyszłego bohatera, jak wszystkie nauki, nawet na pozór oderwane od praktycznego życia, zmierzały w Szkole Rycerskiej do jednego tylko celu: do odrodzenia upadłego narodu.
»Kogo los urodzenia i fortuny - naucza książę-komendant - wytknął do czynnych obywatelstwa obowiązków, ten starać się powinien o wydoskonalenie siebie w tych wiadomościach. Aplikować się będzie do historyi, bo przykłady, wzięte z dziejów starożytności i narodów, uczyć go będą, jak o swoim (narodzie) radzić; do prawa natury i narodów, bo te światła mu dodadzą w tym czasie, w którym mu przyjdzie albo błędne ojczyste poprawiać ustawy, lub nowe wyroczyć; do matematyki, bo ta bystrzy rozsądek; do geometryi, która do służby wojskowej koniecznie potrzebna… Te maksymy przykładam w szczególności do was, młodzi zacna korpusu kadetów. Wy tę, w najopłakańszym, który tylko być może wymyślony, stanie zostającą Ojczyznę waszą powinniście zaludnić obywatelami gorliwymi o jej sławę, o uwiększenie jej mocy wewnętrznej i poważania postronnego, o poprawę rządów jej w gatunku swym najgorszych… Takimi was chce pielęgnować ten wasz Pan, Ojciec i Dobrodziej« (t. j. król).
Z powyższego krótkiego urywku widzimy, jak wzorowym zakładem wychowawczym była Szkoła Rycerska, typem szkoły polskiej, pomyślanej zgodnie z charakterem narodu, który zawsze i wszędzie musiał być zaklęty w imię wyższego, niemateryalnego celu, jeżeli miał z siebie wydać dzieło wiekopomne. Idea takiej szkoły - wychowującej przedewszystkiem obywateli kraju, nakazującej podporządkowywać cele osobiste celom narodowym - przewija się odtąd wszędzie, gdzie Polacy, wkroczywszy raz na szlaki, wiodące do odrodzenia, mieli sposobność wpływać na kierunek swojego szkolnictwa. Spotykamy ją w ustawach i programach Komisyi edukacyjnej w ostatnich latach istnienia Rzeczypospolitej i w Izbie edukacyjnej niepodległego Księstwa Warszawskiego i w pracach polskiego ministerstwa oświaty w epoce Kongresowego Królestwa i w okręgu naukowym wileńskim, który pod rządami ks. Adama Czartoryskiego wydaje pokolenie najszlachetniejszej młodzieży polskiej, i w liceum krzemienieckiem, o którem mówi historya, że nigdzie nie spotykano takiej spójni pomiędzy gronem nauczycielskiem, młodzieżą i społeczeństwem, nigdzie nie szanowano w takim stopniu indywidualności ucznia i nigdzie nie umiano tak, jak tu, wpoić zamiłowania do obowiązku. Ten wzór naszej szkoły narodowej, która nakazywała nauczycielowi, iż »nigdy nie będzie nazywał sztuką rządzenia i bohaterstwem, co jest chytrością, zdradą, podłością, gwałtem, najazdem i cudzego przywłaszczaniem« (Ustawy Komisyi Edukacyi Narodowej z r. 1783), która na sto dwadzieścia lat przed pruskim systemem wychowawczym wykluczyła kary cielesne, zalecając natomiast, aby uciekano się »do umartwień sumienia«, czyli do wyższych moralnych środków poprawy, ten typ szkolny, dla którego nienawistny podziw miał król pruski Fryderyk Wilhelm II, nazywając go »wzorowym« i »przedziwnym« i który usiłowała bez skutku naśladować Rosya na początku XIX wieku, typ, do którego naród polski prędzej lub później będzie musiał nawiązać swój cały system wychowawczy - miał swój pierwowzór już w Szkole Rycerskiej, wychowawczyni Tadeusza Kościuszki.
Ogólne zasady jej poznaliśmy z przedmowy do podręcznika szkolnego, napisanej przez samego komendanta korpusu. Rzecz uderzająca, że w epoce, w której wzmocnienie władzy monarszej było przedmiotem jednego z głównych dążeń polskich mężów stanu - młodzieży, wychowywanej pod bokiem króla, nie starano się narzucić niewolniczego uwielbienia osoby królewskiej. Mądry wychowawca znał naturę swego narodu i wiedział, że »obywateli gorliwych« może stworzyć w Polsce tylko w imię wyższego pojęcia, niż król, w imię ojczyzny. I dlatego sam Stanisław August, »pan, ojciec i dobrodziej« kadeckiego korpusu »chciał mieć« swoich kadetów wolnymi obywatelami, którzyby kiedyś »poprawiali rządy« i dlatego Szkoła starała się wykształcić w młodzieży te czynniki duchowe, któreby ją zrobiły samodzielną, niepodległą, ambitną i miłującą cnoty z własnego popędu, a nie z nakazu, idącego z zewnątrz.
Każdej soboty musieli kadeci wygłaszać przed swoimi brygadyerami zasady »Katechizmu kadeckiego«. »Katechizm« ten, ułożony również przez księcia komendanta, jest dalszym świetnym dokumentem ducha, jaki ożywiał Szkołę Rycerską. Uczniowie umieli go na pamięć. Nakazywał on kochać Boga i ojczyznę nadewszystko, zabraniał pokory i służalczości, zalecał pamięć o godności osobistej. Starszym obowiązany był kadet oddawać cześć bez upodlenia siebie samego, padania do nóg, ściskania za kolana, całowania w ręce, zbyt nizkich ukłonów, podpisywania się w listach »podnóżkiem«. Jedno z charakterystycznych pytań brzmiało: - Czy może być katet bojaźliwym lub tchórzem?
Odpowiedź brzmiała: - Na to nie umiem odpowiedzieć, bo i słowa i rzeczy, które znaczą, są mi nieznajome.
W wykładach »filozofii moralnej«, które zachowały się szczęśliwie do dnia dzisiejszego, wszczepiano w młodzież kadecką obywatelskie cnoty i zalecano pokonywanie własnych namiętności »jako największe zwycięstwo«. W wielkiej sali szkolnej, na ścianie, miał być nieco później wyryty złotemi zgłoskami słynny hymn Krasickiego do miłości ojczyzny, profesorowie stawiali wychowankom swoim za wzory do naśladowania postaci Leonidasa, Jana Tarnowskiego, Chodkiewicza, Czarnieckiego - wszystko zdążało do rozwinięcia w młodzieży niezależności charakteru, hartu, dzielności, patryotyzmu, ambicyi szlachetnej.
Cztery lata - od grudnia 1765 do 1769 - kształcił się Kościuszko w Szkole Rycerskiej w Warszawie. Przyjąć można za pewnik, że pobyt w otoczeniu tak korzystnem wpłynął silnie i stanowczo na młody, formujący się i dojrzewający umysł bohatera. Kościuszko, rzucony od razu ze szkoły brzeskiej za granicę, albo przeżywający lata młodzieńcze szlacheckim trybem na wsi, w stosunkach mniej lub więcej zaściankowych, byłby prawdopodobnie poszedł innemi drogami, rozwój jego opóźniłby się, lub wziąłby odmienny kierunek. Warszawa i Szkoła Rycerska, natchniona obywatelskim duchem, uczyniły z 23-letniego młodzieńca to, czem był w wiele lat później, w chwili, gdy po raz pierwszy występował na widownię publiczną.
Obowiązki swoje w szkole pojmował Kościuszko surowo i sumiennie. Kiedy z ust profesorów brał naukę, że najświetniejszem zwycięstwem jest pokonanie samego siebie, to stosował ją zaraz w czynach. Czyn i słowo, podobnie jak w całem życiu późniejszem, już na ławie szkolnej były u niego w ścisłej od siebie zależności. Pilny i sumienny uczeń, na długo przed świtem wstawał do książki i odrabiał lekcye. Jeden z kolegów szkolnych opowiada, że postanowiwszy budzić się o godzinie trzeciej nad ranem, Kościuszko uwiązywał do nogi sznurek i kazał stróżowi nocnemu, przechodzącemu kurytarzem, dawać sobie codziennie sygnał przez pociągnięcie. Ten pomysł studencki charakteryzuje, jak przyszły wódz praktycznie wyrabiał w sobie silną wolę. Toteż już w gronie kolegów szkolnych dał się Kościuszko poznać, jako charakter stanowczy i niezłomny. Dla tych cech upatrywano w nim podobieństwo do Karola XII i obdarzono go nazwą »Szweda«. Kiedy pewnego razu na balu, w którym wzięli udział wychowankowie Szkoły Rycerskiej, wybuchł zatarg pomiędzy wojewodą Gozdzkim i kadetami, Kościuszko stanął na czele »spisku«, mającego na celu upokorzyć wojewodę. Sprawa przybrała ostry charakter i dotarła do króla. Powołany przed oblicze królewskie, młody kadet nie stracił bynajmniej fantazyi i umiał tak wymownie przedstawić krzywdę wyrządzoną korpusowi, że w rezultacie wojewoda był zmuszony przeprosić kadetów.
Przygoda ta wyszła Kościuszce na dobre. Stanisław August zwrócił uwagę na rezolutnego kadeta i odtąd często go do siebie powoływał. Ulubieniec kolegów i faworyt królewski, posuwał się jednak naprzód wyłącznie dzięki własnej zasłudze. Talent, praca i żelazna wytrwałość zapewniały mu szybki awans. Już w rok po wstąpieniu do Szkoły mianowany został chorążym korpusu, następnie oficerem, pełniącym służbę podbrygadyera, a kiedy złożył ostatnie egzaminy i zatrzymany został jako płatny oficer przy korpusie, otrzymał najwyższe możliwe stanowisko komendanta dywizyi w randze kapitana z płacą 200 złp. Trwało to jednak krótko. Kościuszko, rozmiłowawszy się w zawodzie wojskowym, zapragnął uzupełnić wykształcenie zawodowe, odebrane w Warszawie i postanowił wyjechać dla dalszych nauk za granicę. Rada korpusu kadeckiego zaleciła go królowi, jako jednego z czterech kandydatów, zasługujących na stypendyum ze skarbu Rzeczypospolitej.
Na początku r. 1770 opuścił Kościuszko Warszawę i Polskę.
Pięcioletni okres pobytu naszego bohatera na obczyźnie jest najmniej znany. Prócz luźnych i niedokładnych wiadomości, zapisanych w wiele lat później przez przyjaciół i towarzyszów broni - brak wszelkich dokumentów dla wytworzenia sobie obrazu jego przygód i prac we Francyi. Gdy kształcił się w słynnej w owym czasie szkole inżynierskiej w Mézières, czy w paryskiej Szkole Wojskowej trudno rozstrzygnąć. Wiadomo jednak, że poznawał pilnie sztukę budowania mostów i dróg, sypania szańców wojennych, zdobywania i bronienia fortów, że badał warownię w Brest, że brał lekcye architektury u znakomitego wtedy mistrza Perroneta i że po latach pięciu wrócił do kraju jako doskonały inżynier wojenny, tak dobry, że - jak zaświadcza w swoich pamiętnikach generał Paszkowski - »z niechcenia dwiema pociągniętemi liniami dawał widzieć w jednej chwili cały związek i układ powszechny tej sztuki, napomykając przytem ulepszenia i nowe pomysły, jakie do niej jeszcze zaprowadzone być mogły«.
Więc Rzeczpospolita dobrze rozporządziła swoim szczupłym zapewne wydatkiem stypendyjnym.
*****
Wracającego z obczyzny Kościuszkę czekały w domu wrażenia niewesołe. Kraj - po hańbie pierwszego rozbioru - wyczerpany czteroletnią walką konfederacką, w której stracił dziesiątki tysięcy obrońców, ogłuszony katastrofą podziałową, był w stanie najwyższego przygnębienia. Ogół zapamiętał się w bierności i wyzuciu się z godności narodowej. Wszelka zbiorowa działalność była niemożebna. Dla jednostek, ożywionych dążnościami obywatelskiemi, nie było wprost pola działania. Młody inżynier, który jako dorastający chłopiec marzył o bohaterach »zwracających odzyskaną narodowi wolność«, który jako kadet przysięgał, że będzie broni swej »zażywał zawsze na obronę ojczyzny« i z temi marzeniami i z tą przysięgą w duszy poszedł na obczyznę, aby z niej przynieść wykształcenie i ofiarować je Rzeczypospolitej - znalazł się teraz w trudnem położeniu, bo nie było nikogo, ktoby ten skarb chciał odebrać i użyć go na pożytek ogółu. Bolesne musiało być powitanie ziemi rodzinnej przez Kościuszkę. Polska była uszczuplona podziałem, dokonanym bez jednego wystrzału, bez protestu, bez świadomości i rozumienia nieszczęścia, jakie przeżyła. W Warszawie rządziła zgraja zdrajców, komenderowana przez przedstawicieli obcych mocarstw. Król okazał się karłem, który nie dorósł do zadania, jakie nakładała na niego doniosłość chwili. Społeczeństwo ujęte było snem moralnym, kraj był odarty z czci, z uroku zewnętrznego, pozbawiony wewnętrznej spójni, upokorzony, zepchnięty już do roli »prowincyi«, rządzonej przez Stackelberga w imieniu rosyjskiej imperatorowej. Kościuszko musiał odczuwać hańbę tego upadku tem silniej, że wracał z dalekiego zachodu, z kraju bogatego, silnego, kroczącego na czele postępu, a przez porównanie musiała mu się jeszcze jaskrawszą wydać nędza jego własnej ojczyzny. Historya, którą poznał w Szkole Rycerskiej, przypominała mu równocześnie, że tak jednak zawsze nie było. W pamięci musiały mu się przesuwać obrazy dawnej, potężnej Polski, władnącej od morza do morza, tej, przed którą drżał wschód i z którą liczyły się pierwsze mocarstwa świata, która biła słupy graniczne w rzece Sali i szczerbiła miecze na bramach Kijowa, która starła w proch Krzyżaków, odbierała hołdy wiernopoddańcze pradziadów króla pruskiego, brała w niewolę carów moskiewskich, zatykała sztandary na murach Kremla, broniła Wiednia, równocześnie zaś tworzyła świetną kulturę moralną i umysłową, dokonywując nią jeszcze wspanialszych, nieznanych w dziejach Europy pokojowych zdobyczy całych narodów. To wszystko jak sen przesuwało się w wyobraźni Kościuszki - a rzeczywistość pokazywała mu tylko gruzy przebrzmiałej wielkości. Krwawiło się więc to najszlachetniejsze serce polskie ręce wyciągały się do czynu, dla którego nie było miejsca, głowa roiła może plany, dla których nie było wykonawców.
Niewesołe były też stosunki rodzinne, jakie Kościuszko zastał po powrocie. Majątek familijny, zarządzany przez brata, marnotrawcę i człowieka pozbawionego wyższych uczuć, był silnie nadwerężony. Kolebka rodu Kościuszków - Siechnowicze - znajdowała się w ruinie. Wyzuty chwilowo z ojcowizny Tadeusz, nie mogąc znaleźć służby publicznej, ani pracować na zagonie własnym, tułał się u krewnych, usiłując napróżno uporządkować zawikłane i smutne stosunki majątkowe. W wędrówce tej po dworach i dworkach litewskich - zawinął do domu dawnego sąsiada Kościuszków, wojewody smoleńskiego, Józefa Sosnowskiego w Sosnowicy. Sosnowski, świeżo upieczony senator, dorobkiewicz i człowiek nienajlepszej wartości jako obywatel, przyjął gościnnie młodego oficera, który przybywał z modnego już naówczas Paryża i przywoził ze sobą tak ponętny dla magnata polskiego posmak »europejskości«, polegającej na zewnętrznym blasku, towarzyskiej ogładzie i dobrej wymowie francuskiej. Różnicy społecznej - mimo, iż Kościuszko był chudopachołkiem, a Sosnowski właścicielem rozległego majątku - w gruncie rzeczy nie było pomiędzy gościem i gospodarzem. Obaj byli szlachcicami równego rzędu, nie tylko na zasadzie przystawionej równości szlachcica zagrodowego z wojewodą. Sosnowscy nie grali przedtem nigdy wybitnej roli w Rzeczypospolitej, tak samo jak Kościuszkowie. Oba domy łączyły się w przeszłości węzłami małżeńskimi, żyły w tem samem województwie, sąsiadowały ze sobą prawie o miedzę. Józef Sosnowski był pierwszym w swojej rodzinie, który z powiatowszczyzny dźwignął się od razu na senatorskie krzesło i - dodajmy - dźwignął się nie zasługą, lub talentem, ale giętkością karku i sumienia. Co mogło w progi tego człowieka pociągnąć Tadeusza? Oczywiście nie wątpliwy blask senatorski. Może sąsiedzkie wspomnienia z lat dziecinnych, może osobista wdzięczność z czasów, kiedy Sosnowski, uproszony przez panią Kościuszkową, protegował młodego wychowanka Jezuitów brzeskich do Szkoły Rycerskiej w Warszawie. Wracając do kraju po pięcioletniej nieobecności, nie mógł Tadeusz wiedzieć, jakiemi drogami chadzał w tym czasie wojewoda z łaski rosyjskiej i pokorny służka Repnina i Stackelberga. Wiódł go tu popęd dobrego serca, pragnącego podziękować za doświadczone niegdyś dobrodziejstwa, odnowić dawne węzły znajomości rodzicielskiej. Przyjęty chętnie - rozbił namioty w gościnnej Sosnowicy.
Wojewoda smoleński miał dwie córki dorosłe. Pomiędzy jedną z nich, Ludwiką, a młodym oficerem inżynieryi wywiązało się obustronne uczucie sympatyi, które się niebawem zamieniło w miłość.
Jaką była kobieta, ukochana przez Tadeusza Kościuszkę? Pozostawiając na boku wszelkie wątpliwej wartości »dokumenty« o wiele późniejszej daty, a opierając się tylko na tem, co pewne i bezwzględnie wiarygodne, możemy sobie wytworzyć obraz Ludwiki, jako panny dobrego serca, wrażliwej i biernej. W duszy jej musiały znajdować oddźwięk rzeczy piękne, wysokie i szlachetne, skoro pokochała Kościuszkę, który był wcieleniem szlachetności, a żadną »partyą« dla bogatej wojewodzianki. Młody bohater, chociaż nie odznaczał się urodą, mógł wywrzeć na pannie silne wrażenie; był ujmujący, delikatny, wykształcony, miał zapał i wysokie dążenia, nakoniec przywoził ze sobą pewien urok jako pięcioletni mieszkaniec Francyi. Dzieje sielanki musiały się toczyć wedle odwiecznego, a zawsze ponętnego szablonu. Więc park sosnowicki był zapewne świadkiem długich rozmów, w których panna Ludwika była stroną słuchającą chętnie i z upodobaniem opowiadań oficera-bywalca, a potem krótszych poufnych wynurzeń, kradzionych czujnemu otoczeniu i wreszcie wzajemnego wyznania miłości, które padło pomiędzy nimi na wiosnę, w maju, przy wtórze rozśpiewanej, bujnej przyrody. Tych dziejów, utkanych z wiosennego upojenia, z radosnych i tajemniczych drżeń serca, z nieśmiałych pragnień i nieokreślonych nadziei, dziejów miłości czystej, niewinnej, idealnej, oddychającej szczęściem i ufnością wzajemną, nie mógł spisać żaden historyk. Echa ich odnajdujemy w jedynym dokumencie, jaki się przechował z owego czasu, a dokumentem tym jest list Ludwiki z Sosnowskich Lubomirskiej, pisany do Tadeusza Kościuszki w dwanaście lat po sielance sosnowickiej i datowany z tego samego miejsca, na którem rozegrała się ich miłość.
List, pisany po francusku, czyta się jak poemat.
»Rzuć okiem, drogi przyjacielu - pisała księżna Lubomirska - na datę tego listu, a ujrzysz, że jestem w miejscu wspomnień. Nie mogę go też opuścić bez dania Ci wiadomości o sobie i nie wyraziwszy życzenia, abym je otrzymała od Ciebie także. Od trzech tygodni bawię tutaj. Wbrew oczekiwaniu nie zastałam mojej matki i przepędziłam tu sześć dni sama, oczekując jej z dwojgiem mych dzieci. Pomyślisz, żem się nudziła... Przeciwnie. Oddana myślom swoim, wśród obrazów rozkwitającej wiosny, przebiegłam miejsca, nastręczające mi wspomnienia to przykre, to przyjemne. Pierwszych więcej daleko, jak wiesz to dobrze, drogi przyjacielu. Dość, że pobyt mój tutaj rozrzewnia mnie zawsze i przepędzam całe godziny na rozpamiętywaniu przeszłości. Podczas nieobecności mojej matki chciałam pojechać do Wisznic dlatego - wyznaję otwarcie - aby być w Twojem sąsiedztwie, liczyłam bowiem na to, że przypadek nastręczy mi przyjemność spotkania się z Tobą. Ale musiałam zmienić zamiar«…
Więc uczucie dla Tadeusza musiało być silne i głębokie, skoro w tyle lat ekswojewodzianka »przepędza całe godziny na rozpamiętywaniu przeszłości«, skoro ją każdorazowy przyjazd do Sosnowic rozrzewnia, skoro szuka skwapliwie wspomnień, których jest »więcej przykrych, niż przyjemnych«. Nie rażą nas te echa młodzieńczej miłości w ustach obcej żony i matki dwojga dzieci, tak dziwnie szlachetny ton brzmi w tej dyskretnej poufałości Ludwiki wobec dawnego kochanka. I tak samo szlachetne, dyskretne, delikatne, jak owe echa, musiało być samo uczucie, rodzące po latach dwunastu już tylko blade, bezcielesne wspomnienie o woni przekwitłych kwiatów.
Miejscem schadzek kochanków była jakaś »kolebka« (le Berceau), zapewne oddalona, lub dobrze osłonięta część parku sosnowickiego. Domyślamy się, że to był wynalazek Ludwiki, która musiała użyć całego swego sprytu niewieściego, ażeby stworzyć jak najkorzystniejsze warunki dla rozmów poufnych. A trzeba było zachować ostrożność i wytężyć czujność przed nieżyczliwymi, do których należała w pierwszym rzędzie wojewodzina. Pani Sosnowska była kobietą zupełnie innego pokroju, niż sama Ludwika. Olśniona urzędem męża i rosnącą fortuną, pragnęła dla córki świetnego małżeństwa, któreby zaspokoiło jej własną małoduszną ambicyę. Stąd pomiędzy pojęciami matki, marzącej o wpleceniu mitry książęcej do rodowego drzewa Sosnowskich i pojęciami córki, zakochanej w ubogim oficerze, istniała przepaść, stąd mimo gorącego przywiązania, jakie Ludwika żywiła do matki, przywiązania tak głębokiego, że byłaby »chętnie oddała za jej szczęście całe lata życia«, w dwanaście lat później w liście do Kościuszki uskarża się Ludwika, że między nią i matką »nie ma zupełnego zaufania z powodu odmiennego widzenia rzeczy«. Nie było tego zaufania zwłaszcza wtedy, gdy serce Ludwiki zapłonęło miłością do Kościuszki. Kochankowie musieli się kryć przed chłodnem okiem wojewodziny ze wszystkiem, co przekraczało ramy zwykłego stosunku towarzyskiego. Romans zyskiwał wprawdzie na uroku poetyckim, ale tajemniczość jego musiała być przykrą szczerej i wrażliwej naturze Tadeusza. Ślady trwożliwości przed matką przetrwały długo, skoro niezależna już od jej upodobań i dojrzała Ludwika Lubomirska w r. 1789 kryje się z listem do Kościuszki, jak pensyonarka, obawiająca się strofowania. »Piszę Ci to wszystko, drogi przyjacielu, w kolebce, którą znasz; dotychczas bowiem lękam się, aby mnie matka moja nie podpatrzyła«.
Więc pani Sosnowska »podpatrywała« i śledziła córkę. Nie mogła jednak szanowna ta dama podpatrzyć, ani podsłuchać nic, coby zgorszyło najbardziej purytańską naturę. Charakter wojewodzianki, wychowanej w nieszczególnej atmosferze moralnej, zyskiwał tylko pod dobroczynnym wpływem, jaki wywarł na nią Kościuszko; wiemy, że młody oficer uzupełniał braki wykształcenia swojej ukochanej, rozwijał jej staroszlacheckie pojęcia, opowiadał o przemianach i prądach umysłowych na szerokim świecie, pouczał o obywatelskich obowiązkach, kształcił rozum i uczucie. Oceniała to »wdzięcznem sercem« Ludwika, która w Kościuszce musiała widzieć szczyt doskonałości i w pierwszym rzędzie uwielbiać jego piękną, przeczystą, anielską duszę. Jeszcze raz posłużymy się przytoczonym już drogocennym listem dla zmierzenia głębi tego czaru moralnego, jakiemu uległa wojewodzianka, obcując z Tadeuszem.
»Radabym - pisze w roku 1789 - abyś był przekonany, że w nikim pod słońcem los Twój nie budzi żywszego i prawdziwszego zajęcia, niż we mnie. Nie myślę też nigdy o Tobie bez pewnego wzruszenia serca i duszy. I rzecz to bardzo naturalna: dusza moja nie jest niewdzięczną, a Tyś w niej rozwinął pierwsze uczucie tkliwości. Nieszczęścia Twoje zawsze mnie żywo obchodziły i chciałabym własnem szczęściem okupić szczęście Twoje i zadowolenie. Mów mi dużo o sobie, drogi przyjacielu, co robisz, z kim żyjesz, czy się myślisz żenić. Niechaj żaden z dni Twoich, które jako filozof tak dobrze umiesz zapełniać, nie upłynie bez wspomnień o najlepszej Twojej przyjaciółce«.
Widzimy, że się z biegiem lat romans sosnowicki zamienił w serdeczne, siostrzane uczucie Ludwiki dla dawnego kochanka, skoro możliwem stało się pomiędzy nimi pytanie, czy się Tadeusz »nie myśli żenić«, pytanie postawione z całą prostotą i naturalnością. Musiało więc być w tym romansie dużo duchowego pierwiastku. Szkoda, że natura wojewodziny smoleńskiej była zupełnie niewrażliwą na tego rodzaju zjawiska. Kościuszko przedstawiał się w oczach pani Sosnowskiej jako »partya« z najbardziej poziomego, majątkowego stanowiska - i to rozstrzygało sprawę. Nie była pani wojewodzina naturą dość rozwiniętą moralnie, aby ocenić niezmierzoną wartość kryształowego charakteru Tadeusza. O to może mieć historya do tej damy żal słuszny, tak samo, jak mieli go zapewne kochankowie. Nie można mieć natomiast pretensyi o to, że nie była jasnowidzącą i nie umiała przeczuć, iż na całej przestrzeni Rzeczypospolitej nie istniała partya dość wysoka dla tego kawalera i nie było panny, któraby posiadała dość zalet na to, aby się stać godną zaszczytu zostania żoną Tadeusza Kościuszki.
Wiemy, że pani Sosnowska patrzyła na Kościuszkę niechętnem okiem od chwili, gdy stanowisko jego w domu wojewody zaczęło być dwuznacznem, więcej nawet - niechęć ta graniczyła z niewytłómaczoną niczem nienawiścią, skoro i później, kiedy stosunek rozchwiał się i Ludwika została żoną księcia Lubomirskiego, spełniając najgorętsze pragnienia rodziców, imię Kościuszki »nie przechodziło nigdy przez usta« wojewodziny, zostało »wymazane z jej alfabetu«, chociaż »przechowało się doskonale« w alfabecie Ludwiki. Nie na wiele więc przydała się szczera przychylność, jaką zakochani znaleźli w dobrej i pięknej kuzynce wojewodzianki, pannie Tekli Sosnowskiej i w innej kuzynce, Karolinie Zenowiczównej. Wyraźna niechęć matki i ambitne rachuby ojca rozstrzygały z góry o losach beznadziejnego romansu.
Po krótkiej pieśni miłosnej, Kościuszko oświadczył się formalnie o rękę Ludwiki Sosnowskiej - i został odpalony z miejsca. Dumny panek nie oszczędził mu nawet formy upokarzającej, podkreślając wątpliwą wysokość swoich progów. Sielanka miała się ku zmierzchowi. Zakochani nie dali jeszcze wprawdzie za wygraną, ułożyli ucieczkę i ślub bez zgody rodziców, plan jednak nie powiódł się. Ostrzeżony wojewoda kazał żonie wyjechać z córkami ze Sosnowicy - a niedługo potem Ludwika została żoną Józefa Lubomirskiego na podstawie układów pomiędzy ojcem i rodziną przyszłego męża.
Marzenia miłosne rozwiały się tym razem bezpowrotnie.
*****
Napojony goryczą Kościuszko znalazł się na zupełnem bezdrożu. Szesnastomiesięczny pobyt w kraju, od powrotu z Francyi, dostarczył mu samych bolesnych zawodów i rozczarowań. Zawiodły go nadzieje zużytkowania nabytej za granicą wiedzy wojskowej w służbie Rzeczypospolitej, której cała siła zbrojna wynosiła śmiesznie drobny zastęp 11.000 żołnierzy. Zawiodły go czyste i gorące marzenia o szczęściu osobistem, które podeptała duma magnacka i samolubstwo dawnego sąsiada i protektora. Wyzuty z majątku, pozbawiony możności służenia ojczyźnie, zraniony w najserdeczniejszem uczuciu, napełniony żalem i buntem przeciw brutalnej rzeczywistości, postanowił raz jeszcze kraj opuścić. W duszy trzydziestoletniego oficera wrzała przecież pełnia młodych, niestarganych, bujnych sił żywotnych, które szukały dla siebie ujścia. Pod wpływem świeżego zawodu miłosnego zakipiała w nim, być może, tem silniej żądza czynów, tęsknota przygód, głód sławy. Byłoby ludzkiem i naturalnem, gdyby młody bohater w poczuciu swej niepoznanej wartości moralnej i umysłowej, zapragnął pokazać dumnemu magnatowi, w którego domu spotkała go odmowa, że nie był pierwszym lepszym, że rola jego nie skończyła się u progów sosnowickiego dworu, że ma dość siły woli, talentu, ambicyi, ażeby swoje skromne, lecz czyste nazwisko opromienić blaskiem osobistej zasługi. Wiemy z listu Ludwiki z Sosnowskich Lubomirskiej, pisanego do króla w r. 1788, że »stosunki między nią i p. Kościuszką na długi czas oddaliły go z kraju i były źródłem jego nieszczęść« - więc grały istotnie rolę wśród pobudek, które kazały Tadeuszowi po raz drugi w życiu kraj opuścić. Nie były to zapewne najsilniejsze pobudki. Gdyby Rzeczpospolita dostarczyła mu już wtedy pola do działania, odpowiadającego jego usposobieniu i zdolnościom, byłby niewątpliwie pozostał. Ale pola tego nie było - a równocześnie za oceanem, na ziemi amerykańskiej, rozlegał się grzechot strzałów powstańczych, zrywała się burza wojenna w imię wolności, w imię hasła, że »wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi sobie«, w imię tych świtających prawd, które Kościuszko już poznał i przylgnął do nich podczas pobytu we Francyi. Postanowienie więc zapadło prędko. Pożyczka pieniężna, zaciągnięta u dawnego komendanta w Szkole Rycerskiej, ks. Adama Czartoryskiego, umożliwiła mu opędzenie kosztów długiej podróży, trwającej na samym tylko oceanie przeszło dwa miesiące.
Pożegnawszy się z rodziną, w październiku r. 1775 galarem odjechał Kościuszko do Gdańska, a stamtąd do Francyi. Z jak odmiennem uczuciem wstępował po raz drugi na ziemię, którą tak niedawno dopiero opuścił! I kraj ojczysty żegnał teraz z uczuciem innem, niż wówczas, kiedy jako dwudziestoletni kapitan korpusu kadetów warszawskich szedł na obczyznę dla zdobycia ostatecznego wykształcenia wojskowego. Wtedy wychodził z Polski, aby do arsenału jej przywieźć drogocenną broń w postaci wiedzy nowożytnej, której tak bardzo brakowało ojczyźnie. Teraz niósł tę broń na użytek obcych, ponieważ w domu nie umiano jej jeszcze użyć. Kto inny mógłby odjeżdżać z goryczą niespełnionych dążeń osobistych. My, którzy wiemy, jak bezinteresownie umiało oddawać się to wielkie i piękne serce, jak w niem nie było żadnej prywaty, tylko niepokalanie czysta i święta miłość ziemi rodzinnej, wierzymy, że dusza bohatera w chwili, gdy kraj opuszczał, była przepełniona tylko ogromnym bólem patryotycznym i gotowością powrotu na każde zawołanie ojczyzny.
W czerwcu r. 1776 odpłynął Kościuszko z portu francuskiego w Hawrze, a w sierpniu stanął na ziemi amerykańskiej w Filadelfii, aby ofiarować swoje usługi ludowi, wybijającemu się na wolność.