Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

1776 - 1792


Walka trzynastu Stanów amerykańskich przeciw Anglii, rozpoczęta hukiem strzałów powstańczych w Bostonie, trwała już rok. Od dwóch lat zaś krążył wśród bohaterskich farmerów wiekopomny Akt Niepodległości, uchwalony w r. 1774 przez kongres w Filadelfii, który ogłaszał narodziny republiki Stanów Zjednoczonych Ameryki północnej i postanawiał:

...»Uważamy za niezbite i oczywiste następujące prawdy: że wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi sobie; że Stwórca udzielił im pewnych praw niezbywalnych, w których rzędzie na pierwszem miejscu postawić należy prawo do życia, do wolności i do poszukiwania szczęścia; że w celu zapewnienia sobie tych praw ludzie ustanowili między sobą rządy, których władza wypływa z woli rządzonych; że ilekroć jakakolwiek forma rządu sprzeciwu się celowi, w jakim była ustanowioną, naród ma prawo zmienić ją zupełnie i ustanowić rząd nowy. Dzieje teraźniejszego panowania Wielkiej Brytanii są jednym ciągiem niesprawiedliwości i przywłaszczeń, dążących jawnie do rozciągnięcia nad temi osadami nieograniczonej tyranii.

...»Wskutek tego my, przedstawiciele Stanów Zjednoczonych Ameryki, zgromadzeni na Ogólny Kongres, biorąc na świadka Najwyższego Sędziego, któremu znana jest prawość naszych zamiarów, ogłaszamy uroczyście w imieniu zbożnego ludu tych osad, że te Zjednoczone Osady są i mają prawo być państwami wolnemi i niepodległemi; że wyzwolone są z pod posłuszeństwa wszelkiego królowi Wielkiej Brytanii; że wszelki węzeł zależności politycznej pomiędzy niemi i państwem Wielkiej Brytanii jest i powinien być ostatecznie zerwany i że, jako państwa wolne i niepodległe, mają one pełne prawo prowadzić wojnę, zawierać pokój i przymierza, ustalać handel oraz przedsiębrać to wszystko, co leży w granicach możności państw niezależnych. Pełni zaś ufności w opiekę Opatrzności Boskiej, zobowiązujemy się do poparcia niniejszego oświadczenia życiem naszem, mieniem i honorem«.

Któż lepiej, goręcej, głębiej mógł przejąć się tym wspaniałym aktem, w którego treści podały sobie ręce dzielność i szlachetność, aniżeli Tadeusz Kościuszko? Jako Polak, przywiązany był namiętnie do wolności, jako człowiek o najwyższych i najczystszych uczuciach zapłonąć musiał pragnieniem rzucenia swych sił i zdolności na szalę sprawy, która budziła zapał wszystkich lepszych umysłów owego czasu. Tej sprawie oddawał bohater polski całą swą wielką i piękną duszę. I jeżeli wychodząc z kraju rodzinnego upokorzony i zadraśnięty w uczuciach osobistych miał jakieś widoki własne, jeżeli romantyczna chęć zdobycia sobie wieńca chwały grała rolę w zamiarach byłego konkurenta do ręki Ludwiki Sosnowskiej, to stanąwszy raz na ziemi amerykańskiej, ogarnięty świeżem, zdrowem powietrzem walki o wyższe cele, musiał strząsnąć z siebie zupełnie wspomnienie nieszczęśliwej miłości i oddać się całkowicie działaniu dla ideałów ogólnych. Było to zresztą zgodne z jego bezinteresowną naturą. Śledząc dzieje siedmioletniego pobytu Kościuszki w Stanach Zjednoczonych, musimy się zdumiewać na widok tej bezprzykładnej skromności, zaparcia się siebie, braku wszelkiej ambicyi osobistej, z jakiemi spełniał przyjętą dobrowolnie służbę u obcego narodu. Oficer, wyposażony znakomitem wykształceniem wojskowem, zdobytem w pierwszorzędnej, głośnej szkole, musiał być pożądanym nabytkiem dla armii powstańczej. Ważnemi usługami, oddanemi sprawie amerykańskiej, dowiódł niebawem, że miał wszelkie warunki, aby sięgnąć po stanowisko pierwszorzędne. Nie uczynił tego nigdy. Każdy czyn świetny uważał za proste spełnienie obowiązku, nigdy nie szukał w nim dla siebie chluby, ani korzyści. I w tem posiadamy niezbity dowód, że w przygodach na ziemi amerykańskiej towarzyszyła mu jedynie myśl poświęcenia się wielkiej, choć obcej sprawie. Odgłosy bólu osobistego, którego następstwem mogło być pragnienie wawrzynów, ustąpiły miejsca uczuciom wyższej wartości moralnej. Ideał bohatera polskiego krystalizował się w nim już w ogniu tej pierwszej walki o wolność. Wśród najemników i poszukiwaczy przygód, od których roiło się na polach tej wojny, Kościuszko ze swoim wysokim nastrojem ducha, lśnił jak gwiazda najpiękniejszego blasku. Cała jego wyprawa amerykańska skupiła na sobie to piętno - a szlify generalskie, zdobyte talentem i dzielnością, pozostały w życiu jego raczej symbolem, niż rangą.

Wiadomości o pierwszych losach Kościuszki po wylądowaniu w Ameryce nie są zbyt obfite. Stanąwszy w Filadelfii, w której urzędował Kongres Stanów Zjednoczonych, zgłosił się do Wydziału Wojny i po przedłożeniu świadectw inżynierskich wszedł od razu w czynną służbę. Polecono mu wypracować plan fortyfikacyi Billingsportu tak, aby zabezpieczył Filadelfię od ataku floty nieprzyjacielskiej. Robota miała zapewne charakter próbny, ale wypadła tak dobrze, że Kongres zamianował Kościuszkę natychmiast »inżynierem w służbie Stanów Zjednoczonych z pensyą po 60 dolarów miesięcznie i rangą pułkownika«.

Pomnik wystawiony Kościuszce przez uczniów szkoły wojskowej w West-Point w Ameryce północnej.
Pomnik wystawiony Kościuszce przez uczniów szkoły wojskowej w West-Point w Ameryce północnej.

Plan polegał na zamknięciu koryta rzeki umiejętnie szeregiem ostrych palisad i na wzniesieniu obszernych szańców na przylądku, u którego rzeka tworzy łuk ostry. Fortyfikacya panowała nad całą okolicą. Spieszne sypanie szańców na linii, nakreślonej śmiałą i wprawną dłonią, forma redut, bateryi, parapetów, rowów i kazamat, wszystko to zyskało poklask komendy i wyrobiło dobrą opinię młodemu inżynierowi.

W marcu r. 1777 spotykamy Kościuszkę na dalszym terenie wojny, w dolinie rzeki Hudson, w szeregach t. zw. armii północnej pod rozkazami generała Gatesa, który prędko poznał się na zdolnościach polskiego oficera. Polecił mu na wstępie zbadać stan twierdzy w Ticonderoga i złożyć sobie raport, jakie rozmiary mogą być nadane jednemu z fortów tamtejszych i czy możliwem jest wprowadzenie dział wielkiego wagomiaru na górę Sugar-loaf-hill. Polecenie to spełnił Kościuszko spiesznie i ku zupełnemu zadowoleniu komendanta, w chwili jednak, gdy składał raport, generał Gates został odwołany z komendy, a następca jego, generał Schuyler, uznał plan Kościuszki za niewykonalny dlatego tylko, że żaden z inżynierów amerykańskich nie uważał za możliwe ustawienie bateryi na szczycie góry. Poprowadzono roboty według innego planu. Wkrótce jednak pokazało się, że słuszność była po stronie polskiego inżyniera. Przysłany na inspekcyę robót adjutant głównego dowódcy zganił je, a przejrzawszy plan poprzedni, pisał w najbliższym rozkazie: »Niech Kościuszko wróci tu, na miłość Boga, i to jak można najprędzej«.

Błędy, popełnione przez Schuylera, skłoniły kongres do stawienia go przed sąd wojenny i złożenia z dowództwa nad armią północną, które objął na nowo generał Gates. Kościuszko, który tymczasem dokonał obwarowania obozu na wyspie Van Schaik, znalazł się po raz drugi pod rozkazami tego wodza - tym razem, aby oddać sprawie amerykańskiej jedną z ważniejszych usług strategicznych. Z Van Schaik wyruszył generał Gates na północ w kierunku stanowisk angielskich. Kościuszko, wysłany przodem dla wybrania korzystnego miejsca pod obóz obronny na prawym brzegu rzeki Hudson, otrzymał następnie rozkaz wypracowania i wykonania planu fortyfikacyi wioski Saratoga, którą sam upatrzył, jako punkt najodpowiedniejszy. Tutaj to rozegrały się pomiędzy armią angielską pod dowództwem generała Burgoyne i wojskiem powstańczem, zamkniętem w doskonale obwarowanej i wprost niedostępnej twierdzy, mordercze bitwy w dniach 19 września i 7 października, które dzięki Kościuszce skończyły się zupełną klęską Anglików. Dwa razy przypuścili Anglicy wściekły szturm na Saratogę, widząc jednak bezskuteczność swoich wysiłków, zabrali się ku odwrotowi. W ślad za nimi ruszyli Amerykanie i dnia 17 października zmusili zmęczonego i wyczerpanego przeciwnika do złożenia broni, biorąc w niewolę cały korpus w sile 5.800 głów.

Lwia część zasługi z odniesionego zwycięstwa należała się Kościuszce, którego talent wojskowy i inżynierski odniósł świetny tryumf. Sam fakt okazał się doniosłym dla dalszego losu wojny, nic więc dziwnego, że imię polskiego pułkownika stało się głośnem w szeregach powstańczych. W depeszy urzędowej, przesłanej do kongresu, generał Gates podniósł zaszczytny udział »pułkownika Kościuszki, który wybrał i oszańcował pozycyę« - a zaskoczony, jako wódz, powinszowaniami pewnego doktora z powodu odniesionego zwycięstwa, odpowiedział z pochwały godną szczerością:

- Wstrzymaj się, doktorze, bądźmy rzetelni! Na wojnie tak samo, jak w medycynie, wiele czynią naturalne przyczyny, niezależne od władzy naszej. W obecnym wypadku wielkimi strategikami były pagórki i lasy, które młody inżynier polski umiał zręcznie obrać pod mój obóz.

Równocześnie zainteresował się osobą Kościuszki sam wódz naczelny Waszyngton. Musiano widocznie dużo i korzystnie mówić o »młodym polskim inżynierze« w kwaterze głównej, skoro d. 10 listopada 1777 r. w liście do prezydenta kongresu, Laurensa, pisał Waszyngton: »Kiedy już zaczepiłem o niezbędność biegłych sił inżynierskich, pozwalam sobie nadmienić, że według otrzymanych przezemnie dobrych informacyi, inżynier armii północnej - zdaje mi się, że się nazywa Kościuszko - jest człowiekiem nauki i wyższych zalet. Wedle atestacyi, jakie mam o nim, zasługuje bardzo, aby go mieć w pamięci«. I miano go też w pamięci. Zwycięstwo pod Saratogą, które wedle świadectwa współczesnego »podniosło ducha w narodzie, bo już serca zaczynały mięknąć i ku piętom opadać« i umożliwiło zawarcie korzystnego przymierza z Francyą, rzuciło trwały blask na imię Kościuszki. Uznanie Stanów Zjednoczonych amerykańskich przez Ludwika XVI za niepodległe mocarstwo nastąpiło bezpośrednio po wrażeniu klęski wojsk angielskich pod Saratogą i było w pewnej części dziełem znakomitego Polaka.

Kazimierz Pułaski.
Kazimierz Pułaski.

W tym czasie zawinął na ziemię walczących Stanów amerykańskich inny ochotnik polski, człowiek o głośnem nazwisku wśród swoich i obcych, bohater konfederacyi barskiej i ostatni przedstawiciel fantazyi staroszlacheckiej, Kazimierz Pułaski. Przeznaczone było, ażeby ci dwaj ludzie, z których jeden uosabiał Polskę schodzącą z pola, drugi - rodzącą się do nowego życia, zetknęli się po raz pierwszy na ziemi amerykańskiej. Łączyła ich obu rdzenna, szczera, typowa natura polska, »mająca obrzydzenie do wszelakiej tyranii«, ów świetny węzeł polskiej duszy narodowej, który w imię wyższego ideału zszeregowywał obok siebie jednostki rozmaitego charakteru, kultury, pochodzenia i ludzi w lwy zamieniał. Przed wyjazdem swoim do Ameryki rozmawiał Pułaski z Franklinem, bawiącym we Francyi w misyi dyplomatycznej.

Franklin Benjamin, znakomity mąż stanu i pisarz w północnej Ameryce (ur. 1706, um. 1790), zdobywszy sobie prawością zaufanie współobywateli, brał wybitny udział w walce Stanów Zjednoczonych o niepodległość. I nauce oddał niemałe przysługi. On to pierwszy poznał, że błyskawica i piorun są zjawiskami elektrycznemi, i zbudował pierwszy gromochron.

Rzeki wtedy Franklin: 

- Spodziewam się, że panowie Polacy, którzy mają w święcie sławę dzielnych wojowników, będą wielką pomocą dla biednej ojczyzny mojej.

A rycerz polski odparł: 

- Gdzie tylko na kuli ziemskiej biją się o wolność, to jest jak gdyby nasza własna sprawa!

Ten rys plemienny, zawarty w odpowiedzi Pułaskiego, objawił się z niebywałą dotąd świetnością w obu bohaterach. Poza tem była jednak pomiędzy nimi przepaść wyobrażeń, nawyknień, instynktów. W Pułaskim grała nieokiełzana, burzliwa krew szlachecka, nieznosząca posłuszeństwa, buntująca się już nie przeciw »wszelakiej tyranii«, lecz przeciw wszelakiej karności, uznająca tylko prawo własnej woli. Kościuszko był równie dobrym szlachcicem - ale zarazem Polakiem nowego typu, uzdrowionym już z wad, które przyspieszyły upadek Rzeczypospolitej. W Pułaskim skupiły się wynaturzone cechy narodowego charakteru, w Kościuszce cechy te zabłysły z całą niepokalaną czystością, tworząc z niego ideał nie tylko bohatera, ale obywatela Polaka.

Spotkali się w grudniu 1777 r. w Trentonie.

»Jakoś w końcu Decembra, na święta Bożego Narodzenia, zdarzyła nam się pociecha - opowiada towarzysz Pułaskiego i pamiętnikarz, ekskonfederat barski, Maciej Rogowski - Tadeusz Kościuszko, będący w obowiązkach inżyniera przy północnej armii na granicach Kanady, dowiedziawszy się, że Pułaski konsystuje w Trenton, przyjechał do nas za urlopem w gościnę. Kościuszko nie miał miny zawiesistej, jak pan Kazimierz, ale widać było na jego twarzy poczciwość i otwartość Szlachecką, a przytem był człowiek niezmiernie słodki i pełen wiadomości: kompania więc jego i dyskurs wielką nam przyjemność sprawiły. Choć równego wieku z Pułaskim, nie znali się z sobą w kraju, bo pierwszy jeszcze ślęczał nad książką, kiedy już drugi Rosyanom pensa zadawał; ale tu oto na cudzoziemskiej ziemi pokochali się mocno, przyjaźń dozgonną sobie obiecując. Po dziesięciu dniach zabawy, podczas których, mimo biedy, wysadziliśmy się na traktament staropolski, odjechał Kościuszko do swego korpusu i odtąd go już oczy moje nie spotkały, dopiero w bitwie pod Dubienką 1792 roku«.

Waszyngton.
Waszyngton.

Było to pierwsze i prawdopodobnie ostatnie spotkanie się bohaterów. »Obiecana przyjaźń dozgonna« nie mogła niestety trwać długo. »Generał brygady konnej« Kazimierz Pułaski padł dnia 9 października 1779 roku w szturmie na Savannah, trafiony kulą armatnią, a pamięć jego, uczczona obeliskiem, wzniesionym na tem samem miejscu, na którem ducha wyzionął, przeszła do potomności nietylko w ojczyźnie, lecz i w krajach Rzeczypospolitej amerykańskiej, jako jednego z jej zasłużonych i nieśmiertelną chwałą okrytych twórców.

Kiedy z początkiem stycznia 1778 r. wrócił Kościuszko z Trentonu do głównej kwatery armii północnej, na porządku obrad wojennych była ważna sprawa ubezpieczenia rzeki Hudsonu fortyfikacyami w miejscu, gdzie przepływa ona przez Kraj Wyżyn (Highlands). Wybór padł na miejscowość West Point. I znowu powierzono przeprowadzenie tego dzieła Kościuszce. Są ślady, wskazujące, jak wysoko ceniono już jego zdolności. Wkrótce po rozpoczęciu robót, gdy o dalsze prowadzenie ich ubiegał się francuski inżynier, pułkownik Radière, przyjechał do West Point główny komendant armii północnej, generał Mc Dougal, który zaopiniował: »Pan Kościuszko ma więcej praktyki od pułkownika Radière i sposób obchodzenia się z ludźmi jest przyjemniejszy, niż tego ostatniego; to właśnie skłoniło gen. Parsona i gubernatora Clintona do żądania, ażeby on mógł dalej prowadzić roboty«. Niebawem zaś sam Waszyngton przesłał do komendanta armii północnej rozporządzenie: »Poniewaź pułkownik Radière i pułkownik Kościuszko nigdy nie zgodzą się na jedno, więc sądzę, że lepiej będzie kazać Radière’owi, żeby wracał, tem bardziej, że, jak pan powiadasz, Kościuszko lepiej nadaje się do charakteru i ducha ludu naszego«.

Półtrzecia roku, od kwietnia r. 1778 do jesieni 1781, trwała budowa fortu w West Point pod kierunkiem Kościuszki. Olbrzymie to dzieło, wykonane rękoma 2500 robotników, stało się nową, pierwszorzędnej wartości rękojmią powodzenia działań strategicznych - i zajęło zaszczytne miejsce w dziejach sztuki wojennej Stanów Zjednoczonych. Dziś pozostały tylko nieznaczne ślady fortu. Istnieje natomiast w West Point najstarsza akademia wojskowa w Ameryce, założona w r. 1802. Możnaby ją nie bez pewnej słuszności nazwać Kościuszkowską, nie komu innemu bowiem, tylko Kościuszce zawdzięcza West Point posiadanie tej szkoły. Już w twierdzy, wzniesionej przez naszego bohatera, kształciła się młodzież amerykańska w r. 1800 w sztuce wojskowej w ten sposób, iż studentów przyłączano do załogi dla praktycznego wyćwiczenia się w artyleryi i inżynieryi. Kiedy zaś Kongres po podpisaniu pokoju z Anglią zajął się założeniem akademii wojennej i wyznaczona do tego celu komisya zastanawiała się nad wyborem odpowiedniego miejsca, rozstrzygnęło wówczas zdanie Kościuszki, który na kilka lat przedtem zalecał West Point jako doskonały punkt na podobny zakład naukowy, a nawet wymierzył plac pod jego budowę. Wdzięczne miasto nazwało park gminny »ogrodem Kościuszki«, a młodzież, kształcąca się w akademii, ze składek zebranych między sobą wzniosła żelazny pomnik ku czci bohatera.

Jak wyglądał ów fort Kościuszkowski?

W rozprawie Sygurda Wiśniowskiego »Kościuszko w Ameryce« znajdujemy taki jego opis: »Na miejscu, gdzie dziś akademia, stanęła cytadela z koszarami na 600 ludzi, oparta na skale, która się wznosi 180 stóp ponad rzeką. Wał w kształcie nieregularnego wielokąta miał 21 stóp grubości, a 14 szerokości. Na cześć gubernatora Stanu dano tej cytadeli nazwę Fort Clinton. Panuje nad nią góra, uwieńczona fortem Putnam. Dalej ku południowi na pagórkach skały forty Webbs i Wyllys i siedm mniejszych redut groziły nieprzyjacielowi krzyżowym ogniem. Wreszcie na dole istniała baterya nadwodna wprost fortu Constitution, położonego na drugim brzegu, a przez rzekę pomiędzy dwoma tymi punktami był przeciągnięty dla zatamowania żeglugi olbrzymi łańcuch, którego ogniwa miały po 2 stopy długości, po 2½ cala grubości i ważyły po 140 funtów. Kilka takich ogniw przechowuje się w akademii na pamiątkę«.

W toku tej olbrzymiej budowy szły do Kongresu pochlebne sprawozdania z postępu robót. »Okopy w West Point - pisał pułkownik Robert Trup do Wydziału wojny - rozwijają się pięknie, a Kościuszko jest nadzwyczaj szanowany. Jest to biegły inżynier. Zrobił wiele zmian w fortyfikacyach, które się ogólnem uznaniem cieszą«. Waszyngton, który w początkach robót zwiedził osobiście West Point i po raz pierwszy zetknął się z Kościuszką, w liście do naczelnego inżyniera armii wspomina znowu o »pochlebnej atestacyi co do uzdolnienia Kościuszki«. Goręcej ocenia naszego bohatera generał Gates, pisząc w tym czasie do Jeffersona: »Wchodząc na ten nowy i nader trudny teatr wojny, zwracam pierwszą myśl na wybór naczelnego inżyniera, generalnego adjutanta i generalnego kwatermistrza. Kościuszko, Hay i ty zapełnilibyście wybornie te pozycye, jeśli was nakłonić potrafię do ich przyjęcia. Doskonałe przymioty tego Polaka, które ty znasz najlepiej, są już teraz należycie ocenione w głównej kwaterze i mogą skłonić inne osoby do stawiania przeszkód jego przyłączeniu się do nas; gdyby jednak przyrzekł nam raz, moglibyśmy na nim polegać«. Więc wojska poszczególne ubiegały się o posiadanie Kościuszki. Już Saratoga zjednała mu sławę wśród wodzów powstania - obecnie zaś budowa twierdzy w West Point wysuwała go na pierwszy plan w rachubach wojennych. Wielkie dzieło Kościuszki ocenił wymownemi słowy generał Armstrong: »Ma zasługę, że nadał fortecy taką siłę, iż odstraszyła nieprzyjaciela od wszelkiego pokuszenia się o zdobycie panowania nad Krainą Wyżyn«.

Waszyngton Jerzy (ur. 1732, um. 1799), wódz Amerykanów w wojnie o niepodległość, nie przyjął za dowództwo żadnej zapłaty, ale wywiązał się z zadania znakomicie. Wśród trudów wojennych, bojów i ciężkich przejść wytrwał na zajętem stanowisku przez lat siedm i wywalczył obywatelom upragnioną wolność. Po wojnie wrócił do zagrody rodzinnej i żył z pracy osobistej, a z ofiarowanych mu przez naród majątków utworzył najwyższą szkołę, t. zw. Kollegium Waszyngtona. W r. 1787 powołano go na pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na stanowisku tem położył nieśmiertelne zasługi.

Niepodobna wymienić wszystkich ważniejszych prac, jakie Kościuszko wykonał podczas siedmioletniego pobytu w Ameryce. Poprzestańmy na zaznaczeniu ich pokrótce. Więc w dalszym ciągu z polecenia generała Greene poczynił z zadziwiającą szybkością i dokładnością pomiary nad rzekami Pedee i Catawba, czem wywarł wedle świadectwa współczesnego pisarza amerykańskiego »wielki wpływ na dalszy przebieg kampanii«. Dwukrotnem urządzeniem szybkiej przeprawy na łodziach po wzburzonych i niebezpiecznych rzekach Yadkin i Dan ocalił armię Greena cofającą się przed pościgiem generała Cornvallis. Wreszcie, już nie jako inżynier, lecz jako pułkownik dowodzący żołnierzem na polu bitwy, przyczynił się dzielnie do zdobycia ostatniej pozycyi angielskiej - miasta Charleston, do którego wszedł pierwszy, jako zwycięzca, dnia 14 grudnia 1782 r. Czynami tymi zapisał się chlubnie w pamięci dowódców wojny i całego wojska. Był, zdaniem generała Greena, najużyteczniejszym i najmilszym towarzyszem broni«, »z niczem nie dawała się porównać gorliwość jego do służby publicznej«, a w rozwiązywaniu zadań wojennych »nie mogło być nic pożyteczniejszego nad jego uwagę, czujność, staranność«.

Były to zalety żołnierza, dowódcy, twórcy i kierownika robót wojskowych - i te doczekały się po szczęśliwem zakończeniu wojny nagrody w postaci nominacyi na generała brygady na mocy uchwały Kongresu z dnia 13 października 1783, który był »przejęty wysokiem uznaniem dla długich, wiernych i cennych wielce zasług« Tadeusza Kościuszki.
Lecz obok tamtych zalet jaśniały jeszcze inne, bynajmniej nie pośledniejsze od nich, które zjednały Kościuszce wielu gorących przyjaciół. Były to zalety charakteru osobistego. Niemal wszyscy współcześni, którzy mieli sposobność zetknąć się z Kościuszką podczas jego kampanii za oceanem, uwielbiają jego szlachetny, czysty sposób myślenia, serce dobre i delikatne, słodycz i pogodę duszy, obejście ujmujące i życzliwe wobec ludzi od niego zależnych. Najlepszym był towarzyszem broni, a z prawdziwie subtelnym taktem pamiętał zawsze o tem, że był przybyszem do obcego kraju i chociaż krajowi temu niósł życie w ofierze, zostawiał we wszystkiem pierwszeństwo obywatelom amerykańskim. Pewnego razu wynikł spór strategiczny między Kościuszką i oficerami amerykańskimi. Wtedy pisał do naczelnego komendanta: »Generale, proszę cię nadewszystko, nie każ mi robić czegokolwiek wcześniej, niż tu przybędziesz. Powiem ci przyczynę: jestem cudzoziemcem, wiem, ile względów winienem krajowcom; gdyby upierano się i nie chciano wypełnić mojej idei, musiałbym pozostawić im swobodę wbrew memu przekonaniu«. Zaszczytną cechą Kościuszki była jego ludzkość wobec nieprzyjaciół. Zapewne nie wielu miała armia amerykańska pułkowników, którzyby, jak on, ze swego osobistego żołdu wspierali jeńców angielskich, wziętych w niewolę. Nie możemy sobie też wyobrazić piękniejszego świadectwa nad to, które mu wystawił generał Green, gdy pisał o jego »bezprzykładnej skromności i zupełnej nieświadomości tego, że dokonał czegoś niezwykłego«, gdy stwierdzał, że »nigdy nie objawiał żądań, albo pretensyi dla siebie samego, jak nigdy nie pominął sposobności odznaczenia i zalecenia cudzych zasług«. A jeżeli w dalszym ciągu z tego samego źródła dowiadujemy się, że ten człowiek o sercu gołębiem był jako żołnierz i wódz »nieprzystępny żadnej pokusie przyjemności, niestrudzony żadną pracą, nieustraszony na wszelkie niebezpieczeństwo«, to będziemy mieli już teraz, na długo przed rolą, odegraną w ojczyźnie, pełny obraz tego bohatera bez zmazy, który się stał najwyższem wcieleniem myśli polskiej na przełomie naszych starych i nowych dziejów.

Za te zalety serca i charakteru spotkał Kościuszkę od wdzięcznych Amerykanów zaszczyt nierównie większy, niż stopień generała brygady. Dnia 13 czerwca 1783 r. w obozie pod Newburgiem zawiązało się sławne »Towarzystwo Cyncynnatów«, którego zadania przypominają żywo późniejsze o lat czterdzieści związki filaretów polskich. Ze wszystkich cudzoziemców, jacy walczyli za wolność Stanów, uznano trzech godnymi należenia do Towarzystwa. W ich liczbie znalazł się Kościuszko. Odpływał z Ameryki ozdobiony znakiem, wyobrażającym Cyncynnata, witanego przez senatorów rzymskich i napisem: Omnia reliquit servare Rempublicam (Porzucił wszystko, aby ocalić Rzeczpospolitą). Ten znak dostał się wielu godnym - napewno jednak nikomu godniejszemu od Kościuszki. Bohater polski, któremu w dzieciństwie marzyła się postać Tymoleona »co odzyskawszy narodowi wolność, nic z niej dla siebie nie wziął nad nią«, zbliżył się teraz sam do tego ideału. Wolna Ameryka obdarzyła go zaszczytami i rozległymi obszarami ziemi, zapraszała do pozostania na zawsze, otwierała przed nim nadzieję spokoju i bogactwa. Polak nie mógł jednak uważać misyi swojej za skończoną. Za morzami czekała na niego jego własna ojczyzna, zagrożona rozbiciem, potrzebująca serc i dłoni sobie oddanych. Tadeusz Kościuszko musiał o niej myśleć bez przerwy podczas pobytu na obcej ziemi; - wiemy, jak skwapliwie szukał wiadomości o niej u Pułaskiego, wiemy, że marzył o oddalonym kraju, spędzając długie samotne godziny w ogrodzie West Pointu. Teraz wybiła godzina powrotu. W lipcu 1784 r. odpłynął z Nowego Jorku - jesienią stanął na ziemi polskiej.

Siedm lat spędzonych w Ameryce, wśród społeczeństwa nawskróś demokratycznego, w ogniu walki, prowadzonej pod hasłem, »że wszyscy ludzie stworzeni zostali równymi sobie«, nie mogły pozostać bez silnego wpływu na Kościuszkę. Jego sympatye i pojęcia polityczne, które niezawodnie szły już przedtem w tym samym kierunku, pogłębiły się, utrwaliły, nabrały mocy. Przed oczyma jego rysowała się wyniosła, silna i piękna postać Waszyngtona - »pierwszego obywatela« z woli powszechnej, który doskonale rządził krajem bez korony monarszej. Płynąc po raz drugi Atlantykiem, wiózł Kościuszko nowe, młode, jędrne ideały, które niebawem miał zaszczepić we własnej ojczyźnie.

*****

Wracającego Kościuszkę witały w Polsce stosunki zgoła odmienne od tych, jakie pożegnał. Był już świt ducha patryotycznego po długim okresie bezwładności i upadku. Kraj znajdował się w przededniu Ustawy Trzeciego Maja, bo chociaż całych lat sześć dzieliło Polskę od tego dnia wiekopomnego, to przecież w łonie narodu, niby w ogromnej pracowni, dokonywało się dojrzewanie tych sił, które go miały wydać. Na niebie politycznem Polski pojawili się ludzie, przejęci duchem nowoczesnym, hasło naprawy przebiegało kraj, trafiając łatwo do umysłów młodszego pokolenia, mnożyła się literatura polityczna, która niebawem wybuchnąć miała formalnym potopem broszur, polemik, projektów, a rozpoczęła się znakomitą książką Staszyca o Janie Zamoyskim, przedewszystkiem zaś dojrzewać zaczynała ważna i doniosła w skutkach myśl reformy skarbu i wojska. Siła zbrojna w Rzeczypolitej, w państwie, pomimo uszczuplenia granic pierwszym rozbiorem, zawsze jeszcze zajmującem ogromne przestrzenie, nie istniała prawie. Nie było pola działania dla Kościuszków, Madalińskich, Zajączków, Poniatowskich. Teraz poczęło się zanosić na zmianę stosunków. Dnia 3 listopada 1784 r. na sejmie z ust posła ziemi krakowskiej, Aleksandra Linowskiego, padło pierwsze słowo o 100-tysięcznej armii polskiej… Kościuszko wracał w samą porę do kraju.
Nagrobek Kościuszki w Solurze (z fotografii J. Kriegera w Krakowie).
Nagrobek Kościuszki w Solurze (z fotografii J. Kriegera w Krakowie).
Na razie pochłonęła go wieś rodzinna, Siechnowicze, którą powitał po ośmiu latach nieobecności. »Generał wojsk amerykańskich« z rozrzewnieniem odnowił stare węzły z ukochaną przez siebie Litwą, z »panami bracią« województwa brzeskiego, z ojcowskim dworem i rozpoczął - po raz pierwszy w życiu - żywot ziemianina polskiego z jego rozkoszami, kłopotami i jednostajnością. Nawiązały się serdeczne stosunki sąsiedzkie z siostrą, panią Anną z Kościuszków Estkową, z Wereszczakami, z Niesiołowskimi, z Michałem Zaleskim, słynnym prawnikiem i późniejszym posłem na sejm czteroletni. Nowy ziemianin brzeski okazał się lubiącym towarzystwo. Źródła współczesne przedstawiają go jako człowieka pełnego prostoty i szczerości, grzecznego, uprzejmego. Wawrzyny zamorskie nie zawróciły mu głowy. Wyglądał na niepoczesnego zaściankowego szlachcica. Mieszkanie jego było też skromne, prawie ubogie.

Pamiętnikarz z tych czasów opisuje dokładnie powierzchowność i wnętrze dworu siechnowickiego. Więc w dużym pokoju stał »stół ordynaryjny, stary«, kilka drewnianych stołków i szafa staroświecka kredensowa; w sypialnym pokoju stało łóżko na środku, obok niewielki stolik, a na nim książki, kałamarz i papier; do podawania kawy porannej służyła taca »ręką pana Kościuszki z jabłoni toczona«. Gospodarstwem domowem zarządzała daleka krewna, służbę przyboczną składali: lokaj i furman. Za domem znajdował się ogródek, który »miał kilka drzew fruktowych« i góra leszczyną porosła, na której sam gospodarz porobił ścieżki, klomby i altany, zużytkowując w ten sposób swoją sztukę inżynierską. Była i sadzawka, zarosła tatarakiem, w niej zaś »płodziły się dzikie kaczki, które, żeby nie były płoszone, troskliwie pielęgnował«. Tak sobie, pogrążony w ciszy wiejskiej, pan generał »gospodarzył rządnie i czule«, »szanowany i lubiony od obywateli«, dla których »równie w rolnictwie, jak we wszystkich szczegółach życia swego był jedynym wzorem«.

Nie ulega też wątpliwości, że lubiany i szanowany był nietylko »od obywateli«, ale i od »poddanych«, którzy jeszcze obywatelskiego tytułu nie posiadali, a mieli go kiedyś otrzymać z rąk nie czyich innych właśnie, tylko siechnowickiego dziedzica. Dziedzic ten różnił się niemało od panów braci szlachty w zapatrywaniach na istoty ludzkie, wywodzące ród swój od mitycznego Chama. Dobre serce i wrodzona szlachetność charakteru nie pozwalały mu w niczem skrzywdzić słabszego; widzieliśmy przecież, że umiał w Ameryce z własnego żołdu żywić nieprzyjaciół, pojmanych w niewolę, kiedy w obozie była bieda. Patryotyzm i serdeczna troska o przyszłość kraju kazały mu szukać jak najwięcej serc i rąk, któreby rade były służyć sprawie publicznej. Z Francyi, z Ameryki przywiózł odgłosy nowych haseł społecznych i widział na własne oczy kraje, w których można było być wielkim, szanowanym, a nawet rządzić, nie posiadając klejnotu szlacheckiego. Więc wytworzył sobie niezależny od panujących przesądów pogląd na świat, iż »w naturze wszyscy równi jesteśmy«, a »bogactwa i wiadomości tylko czynią różnice« i uważał to za obowiązek obywatela »mieć wzgląd na ubogich i oświecać nieświadomość, prowadząc do dobrych obyczajów«. Wyobrażenia te odbiły się w sposób dobroczynny na poddanych dziedzica siechnowickiego. Kobiety uwolnione zostały zupełnie od wszelkiej robocizny, pańszczyzna mężczyzn zmniejszona została do dwóch dni w tygodniu, czyli do połowy, a kij, czy bat, straciły swoje prawa wobec grzbietów ludzkich. Reformy te musiały niewątpliwie wywołać zdziwienie wśród sąsiadów i szczerą radość wśród chłopów. Nie zadowoliły jednak samego Kościuszki, który marzył o tem, aby uczynić całą wieś zupełnie wolną i zrównaną z dworem społecznie tak, jak już była zrównaną »w naturze«. Marzenie to nie było łatwem do urzeczywistnienia. Stosunki majątkowe Kościuszki należały do mniej świetnych, na dobrach ciążyły długi, które trzeba było spłacić, a Siechnowice były przecież tylko kółkiem w wielkiej maszynie gospodarstwa narodowego i nie mogły się bez narażenia na bankructwo wyłamać z żelaznego obręcza praw ogólnych.

Równocześnie zaś z temi ulepszeniami we własnym majątku śledził Kościuszko pilnie, może nawet gorączkowo to, co się działo na wielkiej widowni - w Rzeczypospolitej. Położenie włościan w Polsce zajmowało go żywo. Pisał z goryczą w jednym z listów do Zaleskiego: »Trzeba wieków, aby oświecić ludzi (t. j. lud), a trudniej u nas, gdzie ludzie oddychają niemal z woli swych panów i nie mają żadnego po sobie prawa - nawet odmienić miejsce... uchylić się od okrucieństwa i uciemiężenia, pomijam: od niesprawiedliwości, bo tej zawsze doznawają«. Mówi dalej: »Słowo: poddany, przeklęte powinno być w oświeconych narodach«. Zastanawiając się nad ogólnem duchowem znamieniem narodu, narzeka na brak »wielkiego rozumienia o sobie«, czyli na brak ufności w własną, wewnętrzną wartość - i krótkiem a jędrnem tem spostrzeżeniem ujmuje jedną z głównych wad Polaków, która dziś jeszcze wyrządza sprawie narodowej nieobliczalne szkody. Woła wreszcie: »Jak mało prawdziwych obywatelowi... Zmiłujcie się, oświecajcie drugich!« Siedząc na wsi, spisuje także obszerne »uwagi«, w których zastanawia się nad koniecznością ulepszenia siły zbrojnej i tworzenia oddziałów, złożonych »z mieszczan i chłopów«, zanim wypadki powołają go na szeroką widownię publiczną, gdzie sam wprowadzi w życie tę ważną dla narodu zmianę.

A wypadki poczynały już przeć z coraz większą siłą na siechnowicką rezydencyę. Wielki Sejm 1788 r. na pierwszem posiedzeniu wśród ogólnego zapału uchwalił ustawę o wojsku 100-tysięcznem. Tętno całego kraju uderzyło teraz z dawno niewidzianą mocą. Rzeczpospolita, zbudziwszy się do nowego życia, oglądała się za sternikami tworzącej się armii narodowej. Wówczas, naturalnem następstwem rzeczy, imię Kościuszki wypłynęło na porządek dzienny, przypominając ojczyźnie bohatera, który za oceanem, wśród obcych, zdobył sobie już chwałę nieśmiertelną. Szlachta województwa brzeskiego zaleciła posłom swoim Matuszewiczowi i Sapieże, aby na Sejmie przedstawili Kościuszkę do odpowiedniej szarży wojskowej. Instrukcyi tej stało się zadość, ale jednocześnie polecili go posłowie innych województw: Kublicki z Inflant, Fryderyk Moszyński, Adam Czartoryski. Stwierdzono, że »ma wielkie osobiste przymioty« i że »kiedy się nauczył krew lać za cudzą ojczyznę, zapewne jej oszczędzać nie będzie za własną«. Sam król »chwalił zachowanie się w Ameryce« i mówił o konieczności zapewnienia »stopnia wojskowego« generałowi Waszyngtona.

Stało się to ostatecznie d. 1 października r. 1789. Kościuszko zamianowany został generał-majorem i z kilkutysięcznym oddziałem odkomenderowany najpierw na krótko do Włocławka nad Wisłą, a następnie do Międzyboża na Podolu, gdzie stał kwaterą do końca lipca 1791 r., ćwicząc i przysposabiając świeżozaciężnego żołnierza.

I znowu przewinęła się przez życie bohatera płomienna strofka miłosna, zakończona rozdźwiękiem, jak tamta, z sosnowickich czasów. Kwatera komendanta w Międzybożu spoglądała oknem na dworek, w którym zamieszkał czasowo, dla leczenia się u miejscowego lekarza, chorąży żydaczowskiego powiatu, Żurowski, z żoną i córką »Teklusią«. Szczególne to położenie miało ten skutek, że 39-letni generał i ośmnastoletnia panna porozumieli się rychło - ślubując sobie miłość dozgonną. Generał przypomniał sobie erudycyę brzeską-warszawską, którą mógł olśnić zaściankową szlachciankę, był zgodnie z duchem swojego czasu czuły i pisał listy ozdobne, kończąc je takimi zwrotami: »Niech Opatrzność w płaszcz szczęścia zupełnego owinie Ciebie, a o mojej stateczności, przyjaźni, szacunku, uszanowaniu bądź zawsze przekonaną«. Panna rysowała własnoręcznie winietki na notatnikach, ofiarowywanych kochankowi. Widywali się zresztą osobiście i potrzeba pisywania listów, których doręczycielem bywał porucznik Kniaziewicz, zdarzała się rzadko. Matka sprzyjała szczerze Kościuszce. Inaczej jednak chorąży. Ten mąż spoglądał kwaśno na generała, życząc sobie za zięcia szlachcica ze znakomitego rodu, osiadłego i bogatego. Zrażały go republikańskie przekonania kawalera, wieści o porywaniu niegdyś Sosnowskiej, nie ufał »panu Kościuszkowi«, patrzał z podełba, czynił piekiełko w domu, a wobec gościa zachowywał się zimno i odpychająco. Dochodziło do tego, że bohater nasz »stawał się przyczyną łez wylania« umiłowanej panienki. Napróżno Kościuszko w delikatny sposób uwiadamiał chorążego, że i on także jest szlachcicem osiadłym, że ma »dziedzictwem wieś« na Litwie, że może o tem zaświadczyć p. rotmistrz Potocki z tego samego województwa i p. kasztelan kamieniecki Morski, że łatwo się przecież dowiedzieć o jego »famili, majątku, szacunku, jaki ma«. Szlachcic z pod Żydaczowa był niewzruszony. Nie pomogły nawet łzy chorążanki, która padła do nóg ojcu i prosiła o zmiłowanie. Kościuszko musiał dać za wygraną, pragnął tylko oczyścić się wobec Żurowskiego z niesłusznych podejrzeń, »nie mogąc odebrać szanownego tytułu syna jego, przynajmniej spodziewał się aprobaty uczciwego człowieka«. W długim liście wyrażał swoje uczucia, a potem życzył: »niech bogini szczęścia ludzkiego zdrowie jego utwierdza z całą familią w jak najdłuższe lata przy wszelkich pomyślnościach«. Żurowski odpowiedział na ten list serdeczny i niemal tkliwy - jakąś obelgą, bo w generale »cała krew zlodowaciała na list przeczytany«, dał jednak »odpis najłagodniejszy« ze względu na »Teklusię« i zarazem zamknął korespondencyę.

Sielanka była skończona.

Pozostawałoby dowiedzieć się nieco o samej »Teklusi«, która tak romantyczny i bolesny ton wniosła w jednostajne życie generała, stojącego kwaterą w Międzybożu, że musiało to być serce dobre i charakter prawy, to pewna. Inaczej nie umiłowałby jej ten, który sam był wcieloną dobrocią i prawością. Ale ponadto w duszy ośmnastoletniej szlachcianki było niewątpliwie wiele przenikliwości i głębszy sposób patrzenia na ludzi, skoro w niepozornym i wcale nieprzystojnym oficerze, wyglądającym jak chudopachołek, przeczuła ogromne skarby rozumu i uczucia i przywiązała się do nich całą potęgą wiosennej, dziewczęcej miłości. Wiemy też ze świadectwa Kościuszki, że »umysł jej dalekim był od rządzenia się powierzchownością« i wierzymy temu chętnie, skoro tak trafnie umiała wybrać wśród konkurentów, których jej prawdopodobnie nie brakło. Nieco gorzej zdał egzamin ze znajomości ludzi pan chorąży żydaczowski, oglądając się za familią wysoką i włościami licznemi. Los czuwał jednak nad Teklusią Żurowską i nie pozwolił jej zmarnieć, jak Ludwice Sosnowskiej, dla której dozgonny towarzysz życia pozostał na zawsze tylko »istotą, nazywaną mężem«. W pięć lat po scenach w Międzyboźu wyszła za mąż za porucznika Kniaziewicza, późniejszego bohatera wojen Napoleońskich, tego samego, który jej służył niegdyś za pocztyliona pierwszej miłości.

Kościuszko pocieszył się prędko, bo go czekały rzeczy ważniejsze, niż uścielenie sobie gniazdka z piękną chorążanką. Romansem nie przejął się zresztą tak bardzo, ażeby sprawa publiczna miała przed nim ustąpić na plan dalszy. Przeciwnie - pochłania go teraz więcej, niż kiedykolwiek, skoro jako wódz kilkutysięcznej armii narodowej wziął na siebie część odpowiedzialności za losy kraju. W tym czasie właśnie pisał do Michała Zaleskiego te piękne i gorące słowa: »Do celu jednego wszyscy powinniśmy się zjednoczyć: wydobyć Ojczyznę naszą z pod przemocy obcych, z upodlenia i zniszczenia nawet nazwy Polaków. Zawsze jednako myślę, zawsze oddycham duchem wolnego obywatela-republikanta i gdy rząd nasz zrówna się z rządem angielskim, dopiero dzwonić zacznę na baczność każdemu współobywatelowi. Od nas samych zależy poprawa rządu, od obyczajów naszych. A gdy podli będziemy, chciwi, interesowani, niedbający o kraj swój: słusznie, abyśmy potem mieli kajdany na szyjach i tego warci będziemy«.

Te rozmyślania przerwał nagle głos trąbki bojowej.

*****

Dla obrony »zagrożonych swobód stanu szlacheckiego«, dla zbawienia »wolności Rzeczypospolitej«, wkraczały w granice Polski w maju 1792 r. dwie armie moskiewskie: jedna pod komendą generała Kochowskiego w sile 64.000 ludzi na Ukrainę, druga, pod wodzą Kreczetnikowa w sile 32.000 ludzi na Litwę. Na tyłach armii »ukraińskiej«, dobrze osłonięci przed objawami wdzięczności rodaków jechali: Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i Franciszek Ksawery Branicki, wioząc w kieszeni »akt konfederacyi generalnej wolnej koronnej«, spisanej w Petersburgu przy współudziale generała Popowa, a datowany fałszywie 14 maja r. 1792 w Targowicy. Sto tysięcy bagnetów rosyjskich, wyproszonych z łatwością u stóp »wielkiej monarchini, podobnej bogom«, miało dopomódz trzem ukraińskim królikom do obalenia ustawy trzeciego maja, »do wyrwania Rzeczypospolitej z rąk ciemiężycieli« i przywrócenia złotej anarchii szlacheckiej, która chciała mieć »rząd repubikański jak najwolniejszy«, i wszystkie stare, dobre przywileje stanowe. Zamach bratobójczy, ohydny i głupi, podszyty nikczemnością i obłąkaniem, szedł na Polskę, ażeby zgładzić z jej powierzchni najpiękniejszy akt ducha narodowego, dla którego obcy nie mieli dość słów podziwu.

Konfederacya targowicka, zrodzona pod wpływem Rosyi, wywarła przygniatające wrażenie w Warszawie.

»Znieważono - mówił król w izbie sejmowej d. 21 maja - nie tylko dzieło wasze, ale i czyny wasze, toż dzieło poprzedzające. Widzicie czyny do zniżenia powagi i istności sejmu teraźniejszego i całej independencyi (niezawisłości) naszej przywrócenia. Widzicie otwarte wspieranie tych rodaków, którzy się targają przeciwko dobru i woli ojczyzny. Widzicie więc nieodbitą potrzebę, abyśmy się przybrali jak tylko możemy we wszystkie sposoby obrony i ratowania ojczyzny naszej. Cokolwiek wy, zacne stany, udeterminować (postawić) zechcecie, do tego ja się nietylko przychylę, ale oświadczam, że osobiście tam się stawię, gdziekolwiek przytomność moja przydatną będzie…«

Książę Józef Poniatowski według współczesnego portretu Bacciarellego. Obraz przechowany dotąd w Jabłonnie pod Warszawą (z fotografii J. Kriegera w Krakowie).
Książę Józef Poniatowski według współczesnego portretu Bacciarellego. Obraz przechowany dotąd w Jabłonnie pod Warszawą (z fotografii J. Kriegera w Krakowie).


Więc sejm »udeterminowrał« szereg zarządzeń wojennych, a w kilka dni potem uniwersał królewski ogłosił Rzeczpospolitą w stanie wojny z Moskwą i wezwał do walki o całość urządzeń konstytucyjnych.

Dowództwo armii koronnej, przeznaczonej na obronę Ukrainy, objął 28-letni książę Józef Poniatowski, mający pod rozkazami swymi 17.000 żołnierza. Była to garstka w porównaniu z 64-tysięczną armią Kochowskiego, pocieszano się jednak blizką pomocą ze strony króla pruskiego, do której był obowiązany na mocy traktatu z r. 1790. Żołnierz polski nie był najlepiej uzbrojony i wyćwiczony, ale pełen zapału patryotycznego. Założywszy kwaterę główną w Tulczynie, Poniatowski rozdzielił swój szczupły stosunkowo zastęp na pięć korpusów. Książę Michał Lubomirski stał z rezerwą i magazynami w Dubnie, Michał Wielhorski pod Czeczelnikiem, pułkownik Grochowski w Mohylewie nad Dniestrem, sam Poniatowski pod Bracławiem, Kościuszko nakoniec w Chwastowie, mając przeciwko sobie pułki rosyjskie, nadciągające z głębi Rosyi przez Kijów.

To rozbicie sił było, wedle Kościuszki, fatalnym błędem. Próbował temu przeciwdziałać, śląc raport do Poniatowskiego, że »trzebaby nam jedną naprzód zbić kolumnę nieprzyjacielską, nim się wszystkie złączą«. Nie wskórał jednak nic. I potem, po ukończeniu już kampanii, pisał o niedorzeczności podziału na dywizye, »aby każda z osobna czyniła operacye naprzeciw dywizyom wojska rosyjskiego, z których każda tak znaczna była, jak wojsko polskie całe«. Plan Kościuszki, polegający na rzuceniu całej armii polskiej na jedną kolumnę nieprzyjacielska, zbiciu jej, a następnie atakowaniu dalszych, nie został przyjęty. Rozdrobnione oddziały polskie utrzymały się przy dotychczasowej instrukcyi odpierania czterech przeważających dywizyi rosyjskich, które szły pod komendą Kutuzowa (23.000 ludzi), Dunina (17.400), Derfeldena (11.200) i Lewanidowa (11.800). Wojna musiała się w takim stanie rzeczy ograniczyć do zajęcia ze strony polskiej stanowiska obronnego. Niebawem pod grozą przemocy rosyjskiej szczupła armia Rzeczypospolitej poczęła cofać się i dążyć do połączenia się wtedy, gdy korzystny moment, jaki chciał Kościuszko wyzyskać, był już zmarnowany.

Dnia 30 maja korpusy Poniatowskiego, Kościuszki, Wielhorskiego i Grochowskiego połączyły się w jeden zastęp i cofnęły się do Lubaru wobec zagrażających złączonych kolumn rosyjskich Kutuzowa i Dunina. Zaledwie jednak armia polska zdążyła wypocząć z forsownego marszu, posunął się pod Lubar Kochowski i gotował się do ataku, poleciwszy Lewanidowowi przeciąć drogę do Połonnego, gdzie znajdowały się magazyny polskie. Szybko spostrzegł się w trudnem położeniu Poniatowski i wysłał przeciw Lewanidowowi Kościuszkę, sam zaś 14 czerwca pośpiesznie opuścił Lubar i posunął się ku Połonnemu. Plan Kochowskiego spalił więc na panewce. Moskale, ścigając Polaków, dosięgnęli tylko tylnej straży, dowodzonej przez Wielhorskiego, na grobli w Boruszkowcach, oślizłej po niedawnym deszczu. Tu przyszło do krwawego starcia, w którem wskutek niekorzystnego położenia Polacy stracili 375 ludzi, siedm dział i kasę z 12.113 złp. - kładąc jednak trupem znaczną ilość Moskali. Tymczasem Poniatowski dotarł do Połonnego, zabrał stąd zapasy magazynowe i ruszył do Zastawia, gdzie stał ks. Lubomirski z 10.000 żołnierzy. Połączył się z nim po drodze Kościuszko, który wybornie spełnił poleconą sobie misyę zmylenia i unieszkodliwienia Lewanidowa w okolicy Lubaru. Około Zastawia pod wsią Zieleńcami przyszło do nowej morderczej walki pomiędzy ośmiotysięczną kolumną generała Markowa, a oddziałem polskim (2.200 piechoty i 800 konnicy) pod komendą generała Zajączka i Trochima, zasilonym następnie przez Poniatowskiego. Bój był z obu stron zacięty i skończył się zupełnem zwycięstwem polskiego oręża, niewyzyskanem jednak jak należało. Ze strony rosyjskiej padło 800 ludzi.

Rozłączywszy się z Lubomirskim, pociągnął Poniatowski z całą resztą armii do Ostroga, ufortyfikował go naprędce, lecz skoro tylko śpieszący w ślad za nim Kochowski rozpoczął bombardowanie, wódz polski opuścił Ostróg i wykonał dalszy odwrót. Zatrzymał się niedaleko granicy galicyjskiej, gdzie też nadciągnął ze swoją armią Kochowski. Trzy polskie dywizye ustawiły się do obrony pod komendą Poniatowskiego, Wielhorskiego i Kościuszki, który nie mogąc z 6000 żołnierza i 10 armatami bronić przeprawy Bugu, podjętej przez 18000 Moskali z 60 armatami, poprzestał na oszańcowaniu się na wzgórzu, panującem nad rzeką. Kochowski zajął d. 17 lipca wieś Dubienkę i nazajutrz rozpoczął szturm na obóz Kościuszki. Atak, wykonany z ogromną zaciętością, trwał dzień cały - Polacy jednak, dzięki wybornej fortyfikacyi, oparli się skutecznie. Wówczas zniecierpliwiony wódz rosyjski chwycił się sposobu, którego niepodobna było przewidzieć. Przekroczył granicę galicyjską i od strony neutralnej, której Kościuszko nie widział potrzeby zabezpieczać, uderzył na obóz polski. Sześciotysięczna garść Polaków musiała wobec przeważających sił nieprzyjacielskich cofnąć się w kierunku Krasnego Stawu, nie mogąc otrzymać pomocy od dwóch pozostałych dywizyi polskich, zagrożonych przez Tormasowa i Lewanidowa. Sława bitwy, wawrzyny ataku pod Dubienką spadły jednak na czoło Kościuszki. Rosyanie mieli ludzi zabitych 4000 - Polacy 900.

Bitwa ta była zakończeniem kampanii ukraińskiej. Kiedy armia polska, wykonywując dalszy odwrót, stanęła w Kurowie pod Lublinem, spadła na nią, jak grom, wiadomość, że król przeszedł do Targowicy.

Zapał bohaterski ominął już Stanisława Augusta. Trwał on zresztą krótko, a topniał jak śnieg wiosenny. W chwili zapału przyrzekał »stawić się osobiście« na polu walki i na każdem miejscu, gdzieby »przytomność jego przydatną była«. »Ufajcie - mówił na Sejmie 22 maja - gdy będzie potrzeba ofiary życia mojego, nie będę go szczędził«. Nie było jeszcze potrzeba »ofiary życia«, tylko wytrwania w rozpoczętem dziele obrony sprawy narodowej. Stanisław August nie zdobył się na to, ponieważ zawiodła go przyrzeczona pomoc pruska. I kiedy niedawno jeszcze wołał o konieczności »obrony i ratowania ojczyzny«, teraz, »ustępując żądaniu imperatorowej i potrzebie kraju«, nazywał robotę Sejmu czteroletniego »zgubną nowością, zaprowadzającą rząd monarchiczno-konstytucyjny«, a w Targowicy widział rękojmię, »zabezpieczającą Polsce trwałość i bezpieczeństwo«. Miara hańby dopełniała się ostatecznie. Generał Kochowski wszedł z częścią armii rosyjskiej, jako tryumfator, do Warszawy i zaciągnął warty na zamku królewskim, armia polska otrzymała rozkaz zaniechania dalszych kroków wojennych, a w kraju rozpoczęła się orgia rządów Targowicy.

Cios był tem silniejszy, że w obozie Poniatowskiego panował duch jak najlepszy, a zapał narodu dla sprawy wolności podniósł się po świetnych czynach oręża polskiego pod Zieleńcami i Dubienką. »Były jeszcze sposoby zbicia wojska rosyjskiego - pisał Kościuszko w rok później. - Zgromadziwszy wojsko całe za Wisłą z wolontaryuszami (ochotnikami) i mieszczanami z miast Warszawy i Krakowa, wynosiłoby 60.000, a na czele króla mając, bijąc się za swój kraj i dependencyę (niepodległość), jaka moc by go zwyciężyła?« Gdy po przymusowem zawieszeniu broni zetknął się osobiście z Kochowskim i oficerami rosyjskimi, »zacisnął ręce, pomyślawszy: jak łatwo ich można zbić, gdyby kraj miał energię, był czułym o wolność swoją, miał zapał prawdziwego obywatelstwa!« Zapału tego było za mało - a przedewszystkiem nie było go u góry, na tronie.

W obozie księcia Józefa na wiadomość o przystąpieniu króla do Targowicy zerwała się burza. Nie chciano wierzyć przygnębiającej nowinie. Oficerowie »marszczyli brew i okazywali rozpacz dziką«, wódz zaś, dotknięty nieszczęsną pogłoską podwójnie, jako Polak i jako synowiec królewski, pisał w raporcie z d. 25 lipca: »Chodzą tu wieści po obozie, które zapewne puszczane są przez ludzi niechętnych i niedobrze życzących W. Królewskiej Mości, jakoby W. Kr. Mość miał traktować ze zdrajcami ojczyzny... Podłość zniżenia się aż do nich byłaby grobem naszym. Te są uczucia, Najjaśniejszy Panie, które mam honor donieść«…

Lecz wieści były prawdziwe. Król był już w objęciach »Najjaśniejszej konfederacyi obojga narodów«, która upojona tryumfem, zuchwała poparciem wojsk »alianckich«, dysząca nienawiścią do wszystkiego, co sprzeczne było z duchem bezrządu, urządzała kraj na nowo po swojemu. Padły więc ofiarą urządzenia publiczne i władze, zaprowadzone w myśl ustawy Trzeciego Maja, przekreślono jednem pociągnięciem pióra prawa, przyznane mieszczaństwu i włościanom, skrępowano policyjnymi nakazami opinię publiczną, wojsko narodowe ubezwładniono rozbiciem na drobne oddziały i odebraniem armat, które odesłano do Warszawy pod opiekę Moskali. Kraj cały legł u stóp potężnej protektorki Targowiczan. Nie mogli upokorzenia tego przyjąć bez głośnego protestu ci, którzy świeżo dopiero przelewali krew za niepodległość kraju. Łudząc się, że uda mu się jeszcze powstrzymać stryja od »podłości zniżenia się aż do zdrajców ojczyzny«, wysłał ks. Józef Poniatowski generałów Mokronowskiego i Wielhorskiego do Warszawy z przedstawieniami od »całego dotąd wiernego J. Kr. Mości żołnierza«. Nie zdało się to już na nic. Król płakał, załamywał ręce, klękał nawet, ale prosił generałów jedynie o to, aby się starali uśmierzyć wojsko. Z takiemi tylko wiadomościami wrócili wysłańcy do obozu. Wówczas Józef Poniatowski zażądał uwolnienia ze wszystkich swoich godności publicznych, a żądaniu temu towarzyszyły prośby o uwolnienie ze służby około dwustu oficerów.

W gronie ich znalazł się oczywiście Kościuszko. Prośba jego, napisana na wspólnym arkuszu z Poniatowskim, brzmiała:

»Nota do Najjaśniejszego Pana.

»Gdy zmiana okoliczności krajowych byłaby przeciwną pierwiastkowej mojej przysiędze i wewnętrznemu przekonaniu, mam honor przeto upraszać W. Kr. Mość o łaskawe podpisanie mi Dymissyi. Dan w obozie pod Sieciechowem d. 30 Julij 1792.

Tadeusz Kościuszko G. M.«

Niebawem znalazł się Kościuszko w Warszawie, gdzie czekał na niego patent na generał-lejtnanta. Powołano go do króla. Przebieg audyencyi był gwałtowny. Stanisław August »nalegał, perswadował, przekonywał«, nasyłał nawet kobiety, ażeby odwrócić dymisyę. Kościuszko zbijał jednak wszelkie wywody, tak, że chwilami Stanisław August nie umiał mu nic odpowiedzieć. Biegłym w rozprawach nie był Kościuszko nigdy - gdy więc w szermierce słownej z tak wyćwiczonym mówcą, jak Poniatowski, odniósł zupełne zwycięstwo, musiał przez usta jego przemówić cały gorący, obrażony patryotyzm, cały ból, jaki nim wstrząsał na widok hańby kraju, cała słuszność i czystość bronionej przez niego sprawy. Zastrzegł się, że nie może uczynić nic »przeciwko przekonaniu i honorowi«, poczem wybuchnął, nazywając twórców aktu targowickiego wręcz »infamisami, zdrajcami i łotrami«. Audyencya była skończona; bohater z pod Dubienki nie miał nic więcej do roboty na pokojach królewskich.

Mało go to musiało boleć. Nie wiele też żałował generał-lejtnantostwa, odebranego z rąk splamionych zaprzedaniem kraju w niewolę rosyjską. Cierpiał jednak z innego powodu. Przed oczyma jego rysowała się coraz wyraźniej konieczność ponownego opuszczenia ojczyzny, dla której wedle własnych słów »sto razy śmierćby poświęcił«, którą ukochał całą mocą swojej płomiennej i czystej duszy. Nie widząc przed sobą nic, »coby nadzieję czyniło uszczęśliwienia kraju«, zapragnął iść na tułaczkę, byle nie uginać głowy przed zwycięską przemocą. »Zlawszy łzami ziemię rodzinną, pójdę do Nowego Świata, do innej ojczyzny, do której nabyłem prawa, walcząc za jej niepodległość. Tam stanąwszy, prosić będę Opatrzności o stały, dobry i wolny rząd w Polsce, o niepodległość naszego narodu, o cnotliwych, oświeconych i wolnych jej mieszkańców«.

Lecz zanim się oddalił, zostawił w Polsce jeszcze jeden dokument swojej promienistej i szlachetnej duszy, dokument, za który za życia nie dostała mu się żadna ranga ani pochwała, lecz który potomność postawić musi w jednym rzędzie obok najlepszych zasług jego dla kraju. Był to akt częściowego zniesienia pańszczyzny w Siechnowicach. Wznosi się w nim Kościuszko wysoko po nad pojęcia współczesnych i pozwala oglądać w całym blasku swój nastrój obywatelski. W programie Kościuszkowskim, który najlepsza część Polaków po upadku ojczyzny przyjęła za jedyny zbawienny program odrodzenia narodowego, ten akt zajmuje miejsce zaszczytne i pierwszorzędne. Spisał go bohater w formie listu pożegnalnego do siostry. Oto słowa jego:

»Pozwól mnie, moja Siostro, uściskać Ciebie, a że może będzie to ostatni raz, który mi daje to ukontentowanie, życzyłbym, abyś wiedziała moją wolę, że zapisuję tobie dziedzictwem Siechnowicze, a ty albo jednemu z synów swoich, albo wszystkim zapisać masz prawo, pod warunkiem jednak: ażeby gospodarze w całej wsi z każdego domu nie robili, jak tylko dwa dni męskiej pańszczyzny, zaś kobiecej wcale nie. Żeby w inszym kraju, gdzieby mógł rząd zabezpieczyć wolę moją, zapewniebym wolnymi ich uczynił; ale w tym (w Polsce) potrzeba to uczynić, co można pewnie, aby ulżyć ludzkości cokolwiek i pamiętać zawsze, że w naturze wszyscy równi jesteśmy, że bogactwa i wiadomość tylko czynią różnicę; że powinniśmy mieć wzgląd na ubogich i oświecać niewiadomość, prowadząc do dobrych obyczajów. Posyłam ci przeto podpis mój, abyś w tej myśli mojej chciała prawnie zrobić, aby na potem, albo ciebie, albo twoich synów nie kłócono. Bywaj zdrowa! Ściskam ciebie z najczulszem sercem. 

T. Kościuszko.

»Zuzannę uściskaj odemnie; dziękuję jej za oświadczoną dla mnie przyjaźń. Faustynowi (Kościuszce) się kłaniam i Stanisławowi twemu synowu. Niech dzieciom dobrą da edukacyę republikancką z cnotami: sprawiedliwości, uczciwości i honoru«.

Zobaczymy jeszcze Kościuszkę przy dalszem rozwijaniu tych samych szczytnych zasad, które na razie zamknął na jedynie dostępnej dla siebie arenie: wioski dziedzicznej. Tymczasem jednak, »zlewając łzami ziemię rodzinną«, szedł największy z Polaków rozbiorowego okresu na obczyznę z sercem rozdartem i duszą zbolałą, która nie umiała się wypowiedzieć w pięknie brzmiących słowach, niemniej jednak cierpiała gorąco i głęboko. Szedł otoczony chwałą wojenną i uznaniem w narodzie i armii.

Autograf Kościuszki.
Autograf Kościuszki.

Autograf Kościuszki.
Autograf Kościuszki.

Oddali mu hołd nawet obcy. Zgromadzenie Narodowe prawodawcze w Paryżu uchwałą z dnia 26 sierpnia 1792, ogłaszając braterstwo ludów, na wniosek Guadeta nadało Kościuszce tytuł »obywatela Francyi«; prócz niego dostąpili tego zaszczytu tylko czterej znakomici mężowie współcześni, a w ich liczbie Waszyngton. W pierwszych dniach października po ośmioletnim pobycie wśród swoich opuszczał Kościuszko granice uszczuplonej Rzeczypospolitej, wkraczając w »kordon cesarski« do Galicyi. Przedtem jednak - zrzuciwszy mundur generalski i odpasawszy pałasz, ujął go po raz ostatni w ręce, wzniósł oburącz ku górze i z oczyma, utkwionemi w niebo, wyrzekł te modlitewne i bohaterskie słowa:

- Boże! Pozwól raz jeszcze bić się za ojczyznę!

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new