Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Raz przyszedł do mnie pewien bardzo mądry góral i pyta: “Panie, powiedźcie mi, jako ja się mam utrzymować, cobym był cłekiem cywilizowanym, a przecie chłopem polskim ostał?”
W pytaniu tem, leży istota kwestyi bytu narodów. Być cywilizowanym, to jest żyć na równi z resztą ludzkości, a nie zatrzeć, nie zatracić swojej własnej odrębności plemiennej, — to znaczy dla narodów — żyć. W ludzkości nurtują stale te dwa prądy: powszechnej, wszechludzkiej cywilizacyi i dążenia do odrębności jednostek plemiennych.
Z pod fali ogólno ludzkiej wyłania się pierwotna indywidualność rasy, gromadzi się jej własny dorobek cywilizacyjny i stopniowo utrwala się typ człowieka, który, żyjąc i tonąc w morzu ludzkości, współczując wszystkiemu, co ludzkie, zachowuje jednak swój własny odrębny i niezależny charakter, własną, szczególną treść ducha i właściwą sobie formę życia.
Między tymi dwoma biegunami ciągle się chwieją kierunki, w których rozwija się życie umysłowe społeczeństw.
W pewnym czasie, dany naród dąży do jak najściślejszego zespolenia się z resztą ludów, najwszechstronniejszego przyswojenia sobie cudzych zdobyczy umysłowych i form bytu; to znowu zwraca się do swego wnętrza, do swoich własnych zasobów cywilizacyjnych i wszelkiemi siłami stara się czuć i myśleć, — żyć po swojemu. Wtedy ten zasadniczy, szczególny pierwiastek rasowy, skrystalizowany w jakimś dodatnim ideale społeczno-narodowym, jak i to wszystko, co nim jest nacechowane, nabiera szczególnego uroku i znaczenia, porywa i opanowuje umysły, i czasami prowadzi do szkodliwego zacieśnienia, wycieńczenia, martwoty i ciemnoty; niekiedy zaś, jest ze wszechmiar zdrowym i pożytecznym fermentem umysłowym, nie tylko dla danego społeczeństwa, ale i dla ludzkości wogóle.
Nie tak dawno, można było u nas obserwować bardzo wyraźnie, kolejne występowanie i zmianę tych dwóch prądów; ogólno-cywilizacyjnego i wyłącznie narodowego kierunku umysłowego.
Reakcya po klęsce, w której się złamało szalone naprężeniu świadomości narodowej, objawiła się jako niemiłosierna samokrytyka, jako gwałtowne dążenie do wyjścia, za kopce swojej wsi, jako najsilniejsze pragnienie przyswojenia sobie tego, co inne społeczeństwa europejskie zdobyły w zakresie cywilizacyi. Ruch ten, pod hasłem: Pozytywizmu, był poddaniem własnej przeszłości i teraźniejszości krytyce surowej, zaciekłej, często ciasnej i niesprawiedliwej, lecz zawsze mającej u podstaw wysokie wszechludzkie ideały, był gwałtowną i niemiłosierną rewizyą wszystkich podstaw, na których spoczywały etyczne i umysłowe pojęcia polskiego społeczeństwa. Był to przejaw tego “stanu katylinarnego”, o którym mówi Nietzsche, — mściwej nienawiści przeciw wszystkiemu, co już było, co jest, co nie może już więcej być w przyszłości. “Na wyłomie” stawali wielkiego talentu i tem peram entu polemiści, zatykając na zdobytych rumowiskach dotychczasowych ideałów, sztandar Wiedzy, — wiedzy takiej, jaka wówczas obowiązywała świat naukowy europejski, i była dla owego pokolenia kryształem ostatecznej prawdy.
Rozpaczliwy zgrzyt Słowackiego: “Choć pióro m oje w twojej krwi zaszargam, sięgnę do wnętrza trzew twych i zatargam”, był zwykłem, przez powołanych i niepowołanych, używanem hasłem, w artykułach społecznych; inni pisali o wszystkiem, zaczynając od słów: “Światła, światła! wołał umierając Goethe…” “Nagi trup Leonidasa”, “bez czerwonego kontusza, bez złotego pasa” porywał wyobraźnię... Czysta i wielka, nadludzka jakaś, niezależna od ras i klimatów zorza wszechwiedzy, miała objąć wszystkie ludy i stopić je w jedną olbrzymią wszechludzką duszę…
Jednocześnie jednak, wystraszone i zanemizowane społeczeństwo przykrywało swoje sobkowstwo i zmateryalizowanie temiż hasłami pozytywistycznemi. Żydowski handel i niemiecki przemysł, i cała ta robota nad zdobywaniem grosza stawały się cnotą społeczną pod znakiem: “Pracy organicznej”. W społeczeństwie tworzyło się pewne zamięszanie pojęć, i występowało wyraźnie obniżanie się ideałów życia.
Swojski i popularny ideał, z przed niewielu laty, zanikał, rozlewał się w kosmopolitycznym geszefciarzu, lub “pozytywiście”, nowy dotąd się nie uformował, nie określił; nowe pojęcia tkwiły luźnie w społeczeństwie nienapiętnowane i nieprzesiąknięte jego cechami indywidualnemi. Dla wielu umysłów zdawało się jasnem, że świadomość narodowa się zatraca, że może przyjść chwila, w której ludzie “zapomną na ustach wyrazu”, i, że gdy Bóg z mojżeszowego objawi się krzaka” to “przerazi je wszystkie, spytawszy: A jaka?...”
Ruch pozytywistyczny rozszerzył jednak niesłychanie zakres pojęć umysłowych, rozbudził dusze, otworzył mnóstwo okien na szerokie horyzonty, lecz oczywiście nie mógł odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie mu stawiano, nie mógł rozwiązać ostatecznych, końcowych zagadnień ludzkiej myśli, czego przedewszystkiem od niego żądano i czego z głęboką dobrą wiarą się spodziewano. Posunął on społeczeństwo naprzód za ogólnym prądem europejskiej cywilizacyi, lecz żeby trwać i rozwijać się potrzebował ciągłego i silnego napięcia świadomości, nieustannej i czujnej pracy myślowej i zasobu wiedzy, którego w odpowiednim stopniu nie było. Społeczeństwo, które tak, jak człowiek pojedyńczy, nuży się brakiem określonych i ustalonych pojęć i celów, zaczynało się też męczyć walką zasad i nowością haseł i zagadnień sobie narzucanych…
Jeżeli w jakiemś towarzystwie porusza się idee i sprawy mało znane, lecz budzące wielki interes, wywołujące silną robotę wewnętrzną umysłu, objawiającą się na zewnątrz polemiką, w której ludzie starają się wzajemnie sobie wyjaśnić, przyswoić te świeżo poznane pojęcia, przystosować je do swego ja ustalonego to wkrótce, ludzie, biorący udział w polemice, uczuwają znużenie, bezowocność rozmowy, pewien przymus i przykrość, rozmowa się rwie, lub grozi zejściem na tory osobiste... Nagle, ktoś zaczyna opowiadać, często wszystkim dobrze znaną, historyę swego dziadka, historyę, której treść wewnętrzna, humor, czy objawy uczucia odpowiadają przeciętnemu nastrojowi, zaczepiają o wrażenia i wspomnienia bliskie każdemu ze słuchaczy... Po chwilowej trudności zatamowania rozmowy, z której nie było wyjścia, wszyscy z przyjemnością zaczynają słuchać opowiadania o dzielnym, poczciwym i oryginalnym dziadku i przeżywają dobrą chwilę w sferze bliskich i bezpośrednich wspomnień i wzruszeń.
Taką chwilę przeżyło nasze społeczeństwo, kiedy w nieukołysany jeszcze wir, zatoczony przez ruch pozytywistyczny, Sienkiewicz rzucił swoje Ogniem i Mieczem.
Oprócz tej warstwy społeczeństwa, która w nowym ruchu udziału nie brała, która nie pracowała nad odbudowaniem, z nowego materyału, zdruzgotanego gmachu ducha — wszystko zresztą stanęło zdumione.
Autor Szkiców Węglem, Janka Muzykanta, Bartka Zwycięzcy, autor mnóstwa fejletonów, w których wołał o postęp, o światło, w których przetrzepywał, zdziurawioną przez mole, trądycyę, ten, który nie wierzył, “żeby wóz społeczny tak leciał w przepaść, żeby pod jego koła trzeba było podkładać dokumenta wymagane u kanoniczek”, ten człowiek z Teki Worszyły, zawrócił nagle na miejscu i poszedł, jak się zdawało, na przełaj ruchowi, do rozbudzenia którego w tak znacznej mierze się przyczynił.
Zdziwienie, a nieraz i oburzenie, było powszechne. I nietylko obozy literackie, nietylko kółka młodzieży, nietylko pisma pozytywistyczne, nawet ludzie, którzy wiedzieli o zamiarze Sienkiewicza napisania powieści historycznej, mieli chwilę rozterki i ciężkiego z nim nieporozumienia.
Nie mam zamiaru rozbierać tu całego procesu psychologicznego, który się w owej chwili odbył w naszem społeczeństwie — za dalekobym odszedł od mego założenia — dość będzie kilku rysów dla pojęcia doniosłości zmiany pewnych kierunków myślenia, jaka się wówczas u nas dokonała.
Po chwilowem zwątpieniu, w którem zdawało się, że “duszę anielską” chcą napowrót “uwięzić w czerepie rubasznym”; po gwałtownych krytykach z punktu pojmowania zdarzeń historycznych i ze stanowiska nowoczesnych i, trzeba dodać, wyższych od dawniejszych szlacheckich, ideałów etycznych, opowiadania o “Starym dziadku” zaczęto słuchać z przyjemnością, co przyszło tem łatwiej, że brzmiało ono niekiedy z porywającą siłą, życiem i fantazyą. Z tych kart buchnęła nagle żywiołowa siła plemienna; z pod całego samokrytycyzmu, pozytywizmu, pracy organicznej, odezwało się silne i czyste echo tych samych drgnień duszy, tego samego sposobu przejawiania się uczuć, tego samego wyrazu na ból i radość, na rozpacz i szczęście…
Społeczeństwo, które przez kilkanaście lat usiłowało w yjść z siebie, które miało tylko “socyalne” dążenia, które goniło za nowemi pojęciami, hasłami, często poprostu za wyrazami z zachodu, które zdawało się zapominać “na ustach wyrazu”, nagle uświadomiło swoją szczególną odrębność, odnalazło w swojej duszy treść wspólną z tymi, którzy poprzez zmienne losy dziejów, kładli swoje kości “jako sztandary wojsk zatraconych…” I co ważniejsze, ta warstwa społeczeństwa, która była tylko skibą odwróconą pod zasiew przyszłości, którą z tradycyą szlacheckiego wszechwładztwa mogła wiązać tylko tradycya niewoli i wyzucia z praw ludzkich — ta warstwa znalazła w tych książkach również wyraz swojej duszy — lud czyta je i czuje w nich tętno swego serca…
Jeden ze strumieni myśli narodowej, wyparty z łożyska przez zbieg wydarzeń, wracał doń, osadzając muł użyźniający, zebrany po obcych brzegach i grając szumem fal dobrze znanym...
Znaczenie tej chwili było jednak donioślejsze. Naród, jak człowiek pojedyńczy, żeby żyć i działać musi mieć nienaruszoną elementarną energię życia. Tę energię niezależną od wszelkich wpływów zewnętrznych, od szczęścia czy nieszczęścia, nędzy czy bogactwa, ciemnoty czy rozumu, tę energię, przez którą się chce żyć bądź co bądź, przez którą wierzy się w siebie naprzekór złemu losowi, klęskom, poniżeniu, niewoli. Trzeba mieć tę odwagę, która pod kartaczami mówi: “Raz kozie śmierć!” odwagę ryzykownego czynu, niewątpiącej przedsiębiorczości, wiary w swoją moc i wartość, trzeba czuć, przebiegającą po drogach nerwowych pasyę życia, trzeba czuć w duszy poryw ku przyszłości, trzeba być ufnym i nieustraszonym do lekkomyślności i dumnym pomimo szat zdartych na strzępy. Z powieści Sienkiewicza wydobyła się nietylko bierna świadomość narodowej odrębności, buchnęła z nich elementarna siła narodowego życia, z taką mocą suggestyjną, że ludzie wątpiący ocknęli się i kajali się za swoją niewiarę, za poniżenie dusz własnych, które było poniżeniem wielkiej przeszłości i tej przyszłości, w którą nikt żywy nie wątpi. Mniej lub więcej bogactwa, mniej lub więcej nauki, mniej lub więcej gospodarczego ładu nie stanowi istoty narodu, choć oddziaływa na jego losy, naród stanowi tylko ta elementarna siła jego osobowości, ta niepokonana żywotność jego treści plemiennej, która ogarnia całość życia i nadaje wszelkim jego przejawom swoją szczególną cechę. Tę treść plemienną, ten absolutny pierwiastek narodowości, wskrzesiła poezya Sienkiewicza i w tem tkwi ogrom jej znaczenia i przyczyna tej czci, którą naród go otoczył. Literatura nasza od owego czasu nie zatrzymała się ani na chwilę w rozwoju. Poszła dalej i wyżej, głębiej i bezpośredniej sięgnęła w życie, z surowszą powagą ujawniła tragedyę dusz ludzkich, znalazła jeszcze większą potęgę słowa, jeszcze skuteczniejszą moc opanowywania umysłów, — ale tamta chwila odrodzenia absolutnej energii życia nie może być przekreślona przez nikogo.
Nietylko u nas tak bywa. W życiu wszystkich ludów, objętych pewnym kręgiem jednakiej cywilizacyi, przychodzą takie chwile osłabienia indywidualności narodowej, poddania się wpływom zewnętrznym, po których następuje reakcya i odrodzenie gwałtowne plemiennego ducha.
Tak być musi. U nas już się zaczęła reakcya odwrotna, już są ludzie, którzy całą siłą dusz przejmują się tem, co się tworzy gdzieindziej, lgną do prądów myśli, do form twórczości innych społeczeństw. I taki płodozmian jest konieczny, jeżeli naród ma żyć na równi z innymi ludami.
Myliłby się jednak bardzo ten, ktoby myślał, że znowu nie przyjdzie ktoś opowiadać o “starym dziadku”, lub, że następne pokolenia, nie mając nowych, nie wydobędą z pyłu niepamięci starych ksiąg, w których krystalizuje się ja narodowe i nie będą ich czytać i żyć niemi…
Nietylko ksiąg, cała sztuka we wszystkich swych odłamach, bez względu na ich środki, jest tym najbezpośredniejszym wyrazem ludzkiej duszy, odzwierciedlającym wszystkie jej stany, więc obraz, posąg, muzyka, tak dobrze jak książka, będą raz wyrazem roztapiania się duszy narodowej w morzu ludzkości, to znowu skupiania się jej w sobie, wyłamywania z własnych głębin, swoich szczególnych kryształów myśli i uczucia.
Jednym z tych, w którego dziełach najwszechstronniej, najbezwzględniej, najbezpośredniej odbija się charakter i duch plemienny, rasowe właściwości i kultura długowieczna i świat zewnętrzny, w którym naród żył i działał — jest Juliusz Kossak.
Na całym tym obszarze ziemi, na którym rozegrał się dramat dziejowy polskiego narodu, na którym pozostało życie polskie lub jego wspomnienie, wszędzie się tam spotyka z twórczością Kossaka.
Był on malarzem wsi polskiej, tej wsi, gdzie na miedzy “ciche grusze siedzą”, i z której wyszło to wszystko, co było cnotą i zbrodnią, co było chwałą i hańbą, co żyło w sposób szczególny, różny od reszty świata w treści i formie, to co stanowiło rdzeń i istotę polskiego życia.
Dziś, mogąc zajrzeć w całkowitą działalność Kossaka, dopiero się widzi cały ogrom tego, co on zdziałał, całą mnogość objawów życia, które odtworzyła jego niezmordowana ręka, nigdy niewyczerpana, świeża, jasna i żywa wyobraźnia.
Rzeczywiste życie ludzkie nie rozegrywa się w próżni, lub wśród kartonowych dekoracyi - otacza je i warunkuje świat zewnętrzny również żywy, i jak z jednej strony człowiek od niego zależy, tak z drugiej znowu narzuca mu swoją wolę, nagina lub łamie dla swojej potrzeby, wygody i fantazyi. Wszystko to napełnia obrazy Kossaka. Cokolwiek żyło na obszarze Polski, wszystko to żyje i żyć będzie w jego dziełach.
Od traw i kwiatów łąkowych, od badyli burzanów, do dębów zgruchotanych gromami; od szarego wróbla, grzebiącego na podwórku Wojtkowej chałupy, do potężnych żubrów, beczących w ciemnych ostępach puszczy; od wydm piasczystych i grzęskich topielisk, do szczytów skalnych, od biednych chłopskich szkapek, do bohaterskich koni bojowych: od opłotków cichego zaścianka, do huraganów bitew, — gdzie tylko się przejawiło życie polskie, wszędzie szedł za niem talent Kossaka, skupiał jego promienie i odtwarzał w swoich dziełach z niesłychaną prawdą i siłą.
Całkowity zbiór jego prac robi wrażenie, jak żeby się nagle otwarło jakieś okno, z którego zawiało powietrze, przepojone zapachem łąk skoszonych, wód świeżych, żywicą sośniny, jesiennym wiatrem i dymem prochowym, okno, z którego widać daleko w przeszłość, gdzieś na pobojowiska Płowieć i Grunwaldu, a jednocześnie widać chwilę, która tylko co przeszła i łączy się bezpośrednio z tem, co tętni życiem dokoła.
Odtwarzając przeszłość Kossak bezwiednie, czy z samowiedzą, trzymał się sposobu, którego czasem używa nauka, wyjaśniając dawne formy bytu tem, co w życiu dzisiejszem jest najpierwotniejszem, najprostszem, najdalszem od poziomu nowoczesnej kultury. Brał on dzisiejsze formy życia tam, gdzie one zdają się najbliższe tego, co mówią naoczni świadkowie przeszłości i przenosił je w dalekie okresy history i; znajdował w świecie go otaczającym żywą, dającą się bezpośrednio obserwować formę dla objawów życia, którego ducha poznawał z dziejów. Młodością swoją zresztą sięgał Kossak w czasy, w których było jeszcze mnóstwo i ludzi żywych i stosunków i sposobów życia i obyczajów nacechowanych archaizmem dawnych wieków.
Z tą samą samorzutnością i szybkością obserwacyi i świadomości, z jaką poznawał życie współczesne, Kossak odrazu zrozumiał, co z niego daje się przenieść w dawne czasy, bez pozbawienia ich właściwego charakteru.
Jeżeli podróżnicy arabscy, opisujący lud Mieszka I-go, widzą w nim cechy, przymioty lub wady, w których my, ludzie dzisiejsi, możemy się przejrzeć, z wszelką pewnością można przypuszczać, że w naszych oczach połyskuje ten sam ogień, że w naszych ruchach powtarza się ten sam, z przed wieków, rytm życia. Jeżeli czytając Paska, spotykamy się ze sposobem bycia i czucia, który dziś jeszcze ma te same cechy, jeżeli odnajdujemy zwroty mowy, wyrazy, żarty lub klątwy, które dziś brzmią tak samo, z zupełną słusznością można twierdzić, że treść i duch owych czasów da się wyrazić formami, w jakich się objawia życie dzisiejsze. Lecz ponad tą względną prawdą odtworzenia różnych czasów musi się unosić bezwzględna prawda życia, która jedynie przekonywa, która dziełu sztuki nadaje trwałą wartość, niezależną od czasu, miejsca, okoliczności, w jakich się ono ludzkiemu umysłowi ukazuje. Tak też tworzył Kossak i w jego ręku ożyła przeszłość tak, jak żeby w tej chwili jeszcze była zjawiskiem niezgasłem.
Był on tak dalece malarzem życia, że do czego się dotknął, wszystko zaczynało się skrzyć, mienić i ruszać, jak drgająca woda górskiego potoku.
Całości życia żaden pojedynczy talent objąć nie może, Kossak jednak przedstawia taką mnogość zjawisk, taką ich różnorodność, taką wielostronność charakteru, iż zdumiewać się trzeba, że to wszystko, co zrobił, wyszło z pod jednej ręki, że jedne i te same oczy mogły widzieć tak krańcowo różne zjawiska.
Wartość dzieła sztuki jest wieloraką — bezwzględna mierzy się tylko cechami artystycznemi. Lecz dzieło sztuki jest wyrazem ludzkiej duszy, czasem tylko duszy tego człowieka, który je stworzył, czasem zaś żyje w niem zbiorowa dusza pewnego narodu. Kossak, obok bezwzględnej wartości, jaką sztuce nadaje wielki talent i silna indywidualność, ma dla nas szczególną wartość jako malarz najwybitniejszych cech naszego życia i naszej ziemi.