Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
W Wiedniu
(1855—1858).
29-go grudnia 1854 r. o 7-mej godzinie rano stanął Grottger na bruku wiedeńskim, 22-go grudnia 1866 r. dotknęła się go stopa jego po raz ostatni. Między temi dwiema datami leży pełnych lat dwanaście.
Poza Wiedniem bawił — pomijając krótkie kilko- lub kilkunastodniowe wyjazdy do kraju — w r. 1855 latem i jesienią w Śledziejowicach u Laryszów Niedzielskich, w r. 1856 2—3 tygodni w Trauersdor! pod Guns u lir. Pappenheima, w roku 1858 od kwietnia do lipca w Krakowie, od połowy października zaś do końca grudnia w Monachium i w dwutygodniowej powrotnej podróży, w letniej porze r. 1860 na Węgrzech w Albie (Stuhlweissenburgu) u hr. Pappenheima, w jesieni zaś (do listopada) w Galicyi na wsi, przeważnie u Maszkowskich w Barszczowicach. Przez cały rok następny (1861) Wiednia nie opuszczał, trzymany na uwięzi najpierw chorobą i gorączkową pracą nad »Warszawą«, a i w dwu latach następnych, jeżeli się nie mylę, z wyjątkiem kilku tygodni w lecie 1862, spędzonych znowu na Węgrzech u hr. Pappenheima i w r. 1863-go we Lwowie, prawie że wieży św. Szczepana z oczu nie tracił; zato w letnich miesiącach r. 1864 przebywał z hr. Janoszem Pallfym w Wenecyi, a może i kilka tygodni w Galicyi. Z końcem sty-. cznia r. 1865 bawił kilkanaście dni w Krakowie i opuścił Wiedeń ostatecznie dopiero w lipcu tegoż roku 1865, wybrał się na dłuższy czas do Galicyi i został tam do końca r. 1866, bawiąc naprzemian w Śniatynce, we Lwowie, w Pieniakach, Krynicy, Dyniskach, w Porębie pod Oświęcimem i w Krakowie, skąd wreszcie 22-go grudnia wyruszył do Paryża, zatrzymując się w Wiedniu kilka godzin tylko, dla wysłania telegramu z zapytaniem o zdrowie narzeczonej.
Odliczając na wszystkie te krótsze i dłuższe pobyty poza Wiedniem choćby nawet jakie półtora roku, zostaje się zawsze przeszło lat dziesięć, spędzonych w Wiedniu. Jest to zatem prawie jedna trzecia całego życia, a więcej niż połowa lat jego pracy artystycznej!
Już ten jeden wzgląd wymaga, by się zapoznać z tem milieu artystycznem i życiowem, w którem żyjąc pełne lat dziesięć, co najmniej trzy czwarte dzieł swych stworzył.
Tylko jakaś natura nienormalnie odporna, o fenomenalnej obojętności życiowej Kanta, mogłaby nie reagować na wrażenia zewnętrzne a tak silne, jakiemi są życie, kultura i sztuka wielkiej stolicy.
W życiu Artura Grottgera odbywa się atoli z ogromną szybkością ustawiczna wymiana materyi duchowej, która nigdy ani na chwilę nie ustaje. Wchłania on też wrażenia Wiednia — osobnego nastroju jego sztuki i kultury życia, arcydzieł w zbiorach wiedeńskich — w całej pełni, z całą szybkością młodzieńczego organizmu i przetwarza je najpierw na luźne dzieła, mniejsze czy większe, noszące na sobie, obok piętna jego ręki i duszy, wybitną cechę miasta i środowiska, w których powstają. Do połowy roku 1860 co najmniej jest sztuka jego tem milieu uwarunkowaną. Dopiero od 24-go roku życia staje się organizm, nasycony już wrażeniami i wpływami zewnętrznymi, bardziej odpornym i przestaje być tylko zachwycająco przetwórczym i genialnie odtwórczym, a staje się po prostu — twórczym.
I w rzeczy samej, przeglądając całą spuściznę grottgerowską, natrafimy na szereg dzieł z datami 1857—1862 i to tak dużych, olejnych, jak i małych, akwarel, rysunków i drzeworytów ilustracyjnych, tematów historycznych i religijnych, smętnych i wesołych, których znawca sztuki minionego wieku nigdzie indziej umieścićby nie mógł, jak pod nagłówkiem szkoły wiedeńskiej.
Weźmy »Spotkanie się króla Jana z cesarzem Leopoldem wielki rysunek do poematu Szyllera, »Zygmunta i Barbarę«, niektóre jego poetyczne drzeworyty z Mussestunden, a zwłaszcza »Parki«, portrety kobiece z tej epoki i rysunki humorystyczne lub dramatyczne! Patrząc na nie, zawoła znawca od pierwszej chwili:
»To szkoła wiedeńska! To jest »Alt-Wien«, »vieux- Vienne!«
Po odwrotnej stronie płótna powinienby być wyciśnięty niebieski ul na białem tle, marka porcelany wiedeńskiej. Zaprzeczeniem wiedeńskiego typu tych dzieł oddalibyśmy bardzo złą usługę początkującym zresztą dopiero badaniom nad rozwojem Grottgera. Dzieł tych przecież wyeliminować nie możemy, one są przecież, i są nie tylko interesujące, jako oznaki pracy i daru asymilacyjnego, ale i ważne jako znamiona jego rozwoju; mamy bowiem w jednych z pomiędzy nich rezultaty najlepszych, tu i ówdzie jednak nieco chylonych usiłowań w kierunku mniej odpowiadającym jego duchowi, w drugich znowu wprost niezbędne szczeble dalszego wielkiego rozwoju, etapy z czasu tej wielkiej wyprawy ku wyżynom »Polonii« i »Lituanii«. Bez jednych i bez drugich nie radzibyśmy się obejść.
Co za rozmaitość, różnorodność, wielostronność!
A jak niezmiernie ciekawym jest ten obraz powolnego przejścia od jednego krańca sztuki, do drugiego, od epicznie objektywnego i charakterystycznego przedstawienia masy do wysokiej liryki indywidualnej, do ujawnienia duszy drogą wybranych idealnych postaci!
Pierwsze dzieło o idealnym nastroju a zarazem już o nadzmysłowym pierwiastku ujrzy światło dzienne w późnej jesieni r. 1858. A choć granicę ę niejednokrotnie przekroczyć nam wypadnie, będzie niniejszy ustęp głównie »historyą trzech lat« 1855—1858.
*****
Każdy proces wewnętrzny dokonywuje się pod działaniem czynników zewnętrznych.
Trzy główne czynniki organizują, kształtują i warunkują teraz jego sztukę, stwarzając niejako odrębne rodzaje: pierwszym to naturalnie Akademia i sztuka wiedeńska w ogóle, tak lokalna, jak obca, współczesna i starożytna, drugim teatr, trzecim życie wielkiej stolicy. Większość dzieł będzie naturalnie kombinacyą ich wszystkich trzech, lub choćby dwu tylko, ale znajdziemy i takie, o których będziemy musieli powiedzieć, że mogły się zrodzić tylko w sali modelunkowej, inne znowu w teatrze, trzecie w kawiarni lub w pokoiku studenckim.
Należałoby zatem przystąpić najpierw do określenia jego stosunku do Akademii, do jej profesorów i ich sztuki.
Pominąwszy, że wpływ Akademii z natury rzeczy nie może być bezpośrednim i natychmiastowym, trzeba jeszcze zważyć, że Grottger do niej nie zapisał się zaraz, lecz dopiero 17-go stycznia, po upływie półtrzecia tygodnia. Ale nie stracił ani chwili. Podniecony wrażeniami zewnętrznemi, popęd jego twórczy odezwał się w nim od pierwszej chwili, gdy stanął na bruku obcego miasta, tak silnie, że musiał mu najpierw dać folgę, stwarzając w tych kilkunastu dniach cały szereg rysunków, akwarel i szkiców olejnych.
Nim się więc Akademia w jakikolwiek sposób, dodatni czy ujemny, w twórczości Grottgera zaznaczy — a zaznaczyła się, zdaniem mojem, w obu kierunkach, i to więcej w dodatnim, niż w ujemnym — i nim liryzm, budzący się dopiero w słowach, zdoła z stronniczek dzienniczka przedostać się na karty szkicownika, będzie młodziutki artysta jeszcze czas jakiś spoglądał na świat, na sprawy i dzieje jego jedynie ze strony zewnętrznej i charakterystycznej, jak to było w Krakowie i w ostatnich miesiącach we Lwowie. Stosunek jego osobisty do szkoły będzie wprawdzie odmiennym, niż w Krakowie, będzie blizkim, pełnym udziału i zapału, stosunek zaś jego pozaszkolnej produkcyi artystycznej do sztuki uczonej i praktykowanej w Akademii, będzie w pierwszych miesiącach raczej negatywnym. Jego sztuka będzie od tamtej stroniła, tak, jak w Krakowie, i będzie od niej odmienna treścią i formą i to co najmniej przez pół roku. 0 tern wszystkiem możemy twierdzić z dość wielką pewnością na podstawie małego dzienniczka, prowadzonego ze skrupulatnością zawodowego kronikarza, z drobiazgowością pamiętnikarza XVIII-go wieku. Jest to mała książeczka, kupiona w Krakowie, o 200 przeszło kartkach, z których, niestety, 20 przeszło wyciętych, zapisana mniej więcej w jednej trzeciej. Zapiski idą bez przerwy przez pół roku, a to od Świąt Bożego Narodzenia, spędzonych w przejeździe w Krakowie 1854, aż do 5 lipca 1855. Notatki z tych ostatnich dni krakowskich są nawet przepisane tutaj z wspomnianego kartkowego dzienniczka, będącego również cenną własnością p. Wandy Młodnickiej we Lwowie. Po 5 lipca nagle zapiski się urywają, prowadzi on je zaś dalej od 15 do 20 stycznia 1856; po tym dniu i po półtorarocznej, ponownej przerwie znajdziemy już tylko dwie odległe od siebie daty: jedną, — dziesiątego lipca 1857 _ zaznacza rodzaj roztrząsania sumienia, drugą — znowu o pół roku późniejszą kładzie nad podobnym monologiem, w którym szuka odpowiedzi na tajemnice swojej duszy. Poznamy go później w dosłownem brzmieniu. Otóż w tern pierwszem półroczu wykonał Grottger liczne dzieła, z których drobna część tylko, i to po najskrzętniejszych poszukiwaniach, da się może kiedykolwiek odnaleźć! Znam ich, niestety, ledwie kilka, sądząc jednakże z tematów i wnioskując per analogiam wedle znanych prac, różniły się one wszystkie bardzo mało od prac krakowskich (i lwowskich) z lat 18 5 2 -4 . Oprócz tego wewnętrznego gwałtownego popędu twórczego, działa tu jeszcze konieczność zaspokojenia najniezbędniejszych potrzeb, bo od pierwszego tygodnia cierpiał niedostatek, mówiąc bez ogródki: głodził się. Przybywszy do Wiednia 29 grudnia, kupuje sobie zaraz za 4 fl. większy szkicownik i tego samego dnia jeszcze rysuje w nim nową kompozycyę, której tematu tak, jak przy innych niezliczonych szkicach ołówkowych, niestety nie podaje, 6-go stycznia kończy już akwarelę, »walkę kirasyera Pappenheimowskiego z Turkiem na bujanym koniu pod murami Wiednia«, z widokiem stolicy i z wieżą św. Szczepana w tle, a w tydzień później pokazuje “radcy ministeryalnemu” hr. Thunowi, do którego ma polecenie, dwie nowe prace: »Wallenstein wysyła hr. Pappenheima na zdobycie Morycburgu« i »Szturm na okopy pod Lutzen«, a choć drugi wydaje mu się nazajutrz po rozpoczęciu »dobrym kawałkiem, niema co mówić«, to za kilka dni już do obu się zniechęci, bo spostrzeże się, że »brak w nich skoncentrowanego światła i lekkiego traktowania«. Od 17 stycznia pracuje nad olejnym obrazem, przedstawiającym »giermka, siedzącego na pniu z sokołem«; *dwaj czerkiesi* zaczęci 5-go lutego z punktu »robią się kapitalnie, a koniki udają mu się tu doskonale«, co go zachęca do wykonania w dziewięć dni później, nowych »dwu Czerkiesów, rekognoskujących pozycyę«. Ale bieda doskwiera! Trzeba się spieszyć, bo 4 lutego już musiał sprzedać wymienione obrazki kunsthandlerowi, za 15 fl. Tak żal mu było z nimi się rozstać, tak go serce zabolało, gdy po godzinie ujrzał je wystawione za oknem, każdy ceniony na 25 i 35 fl.! W tym czasie odstąpił także hr. Pappenheimowi wspomniany epizod z oblężenia Wiednia.
Ze się »jak na złość« właśnie ten obrazek z »oblężenia Wiednia« w zbiorach hrabiego, przechowanych z takim pietyzmem przez jego syna Zygfryda, me zachował, trzeba wobec tak szczupłej ilości znanych nam dzieł z r. 1855 tem bardziej żałować.
Od 20/2—25/2 powstaje »Reduta Ordona«, »dobry kawałek głównie dlatego, że wiernie podług Mickiewicza«, wykonany dla panny Bzowskiej czy Brzowskiej, kilkakrotnie w tym dzienniczku wspomnianej, 24/2 zaczyna, zwracając się ku pokupnym tematom z wojny krymskiej, »dobry kawałek, ambiuskadę leklej jazdy fiancuskiej«, studyując w znanym handlu artystycznym Paterna odnośne sztychy kolorowane, ażeby się dowiedzieć, »czy konnica francuska ma czerwone spodnie«, pod koniec czerwca maluje olejno »rajtara niemieckiego przy zwodzonym moście«, zmieniając dwukrotnie architekturę bramy, równocześnie »forpoczty niemieckie, pijące wodę u źródła«, a obok tego powstaje, choć sobie artysta, od kwietnia począwszy, ustawicznie bezgraniczne lenistwo wyrzuca, szereg portretów: panny Rosy Ertl, córki traktyernika, którą przelotnie uwielbia, jakiejś damy, o której bliższe szczegóły zawierała wycięta w tem miejscu kartka pamiętnika, przez kwiecień robi olejny portret śpiewaka Kalischa, oficera z węgierskiej kampanii, z którym razem mieszka, a w pierwszych dniach lipca portret rysunkowy (»na bristolu«) znajomego swego Nowaka, z którym często się styka.
Jedynie w tych portretach może przebiła się Akademia i uwidoczniła nauka profesora Mayera, pod którego kierunkiem różne kostyumowane głowy z takim sukcesem wówczas malował. Kwestyę tę rozstrzygnąć mogłaby tylko autopsya.
*****
A teraz przejdźmy do pierwszego z tych trzech czynników, kształtujących jego sztukę w pierwszem trzechleciu wiedeńskiem — do »c. k. Akademii Sztuk pięknych«.
Z jakiemi uczuciami wszedł on po raz pierwszy do ponurego po-iezuickiego gmachu na Annagasse, który, jak opiewał napis na wielkiej czerwonej tablicy marmurowej, poświęcił
IOSEPHUS II AVG, BONIS LITTERIS INGENVIQVE ARTIBUS MDCCLXXXVI.
Czy się nie bał potroszę, że trafi znowu na takiego pustego deklamatora, jak »ten przeklęty Sztattler«? Lub przeciwnie, czy może, z tem szlachetnem i wzniosłem uczuciem, spodziewającem się i pragnącem życzliwości, dobroci, idealnej przyjaźni, nie przypuszczał raczej, że znajdzie tu ludzi i mistrzów, którzy go nie tylko nauczą, ale ducha jego odczują i podniosą, a półświadomie drzemiące w nim zarodki rozwiną do pełnej świadomości?
Chcąc być sprawiedliwym, trzeba przyznać, że w całości się nie zawiódł. Oprócz samej nauki, której wartości dla jego rozwoju niedoceniać nam nie wolno, doznał on wiele względności, uznania, pomocy i życzliwości.
W rozwoju jego Akademia wiedeńska, tak ważna wogóle dla dziejów sztuki polskiej, zaznaczyła się dobrze.
Trzebaby nam zatem poznać ludzi, pod którymi się kształcił, jako też i ich sztukę, którą miał przed oczyma.
Ale przedtem jeszcze jedna uwaga natury ogólniejszej.
Była tu już mowa kilkakrotnie, a będzie jeszcze częściej, w tych najbliższych latach zwłaszcza, o związkach, łączących sztukę Grottgera ze sztuką tego lub owego mistrza, współczesnego lub zmarłego, będzie mowa — trudno to słowo, tak dla wielu niemiłe, ominąć — o wpływach na formę, na barwę, na temat nawet. Radbym w tym ważnym punkcie wejść z czytelnikiem w bliższe porozumienie.
Biografii artystów naszych mamy mało, a nie wszystkie wyszły z pod pióra zawodowych i specyalnych badaczy sztuki. Publiczność nasza wskutek tego mało jest obznajomioną z całym mechanizmem powstawania dzieł artystycznych i rozwoju artystów samych. Bierze ich i ich dzieła jako całość i jedność i nie zdaje sobie sprawy, że dzieła te nie są tylko bezpośredniem ujawnieniem myśli pierwotnej i świadomego mniej lub więcej zamiaru, ale kombinacyą i wynikiem tych momentów głównych z licznymi, różnorodnymi innymi motywami, tak, że czasem nawet pnia głównego z pod bluszczu i pasożytów nie widać. Poznanie tych wpływów, ich początków i granic, jest jednem z głównych zadań obserwacyi form artystycznych. A bez tej obserwacyi wszelka historya sztuki rozpłynie się w konstrukcyach ideologicznych, nieraz nieco mgławych, a, jeśli trafnych, to w każdym razie nie dających się uzasadnić. Nie możemy uważać sztuki jedynie za dopływ do większej rzeki ogólnego życia umysłowego ona ma aż do ujścia swe koryto własne. Ona opiera się na formie, powstaje z pojęć i z wizyi formalnych i poznanie jej formy dopiero toruje drogę do poznania jej ducha.
A ta forma właśnie jest kombinacyą wewnętrznego założenia i zewnętrznych motywów. Stosunek artysty do tych ostatnich zmienia się od wieku do wieku, od indywidualności do indywidualności. W wiekach dawniejszych, w renesansie n. p., gdzie nauka sztuki szła warsztatem i pracownią, zakres tych motywów zewnętrznych był węższym, bardziej jednolitym, niż dziś. Ograniczał się on zwykle do zakresu i kierunku głównego mistrza, »padrona« warsztatu lub pracowni. Nawet wyrobiony już artysta brał gotowy schemat lub decydujący motyw kompozycyjny z obrazu lub rzeźby mistrza swego, nicował go z lewej strony obrazu na prawą, lub przenosił na temat zupełnie odmienny. Te rzeczy zwykłe, wiadome i dozwolone, dziś nie zgadzałyby się zbytnio z etyką estetyczną, chyba w architekturze, gdzie zwykle ślepy wiedzie kulawego.
Dawniej żył młody artysta w kole artystycznych pojęć bardziej zamkniętem, miał zwykle sztukę jednego miasta lub jednej prowincyi stale przed oczyma. Dziś zakres jest bardzo urozmaicony, a muzea i galerye rzucają widzem i artystą, jak piłką, przez wieki i kraje. Dziś włączenie całego schematu kompozycyjnego z obcego dzieła do własnego obrazu, co prawda, nie zdarza się. Ale, jak długo sztuka istniała i istnieć będzie, będzie się ona inspirowała obcymi pomysłami, będzie je świadomie lub bezwiednie wcielała w swe dzieła, będzie je naprzemian przyjmować, włączać i wyłączać. Żaden artysta w żadnym wieku nie stanowi tu wyjątku — nie stanowi go i Grottger.
Te obce dzieła są przecież dla utalentowanego artysty także tylko wrażeniami zewnętrznemi, pełnemi siły żywotniej. Ma artysta na nie nie reagować zupełnie? Ma reagować tylko na wrażenia życiowe, z pominięciem artystycznych? Jest-że to możliwem lub choćby tylko prawdopodobnem? Miarą tego reagowania artysty będzie stopień wrodzonej jego wrażliwości i podatności charakteru. A wiemy, że ten stopień u Grottgera był bardzo wysokim. I rzeczywiście, przejął się on tak techniką, jak i formą nauczycieli swoich, malarzy wiedeńskich i obcych, żyjących i dawno zmarłych.
Komuby wykazanie tej lub owej przemijającej zależności obraz duchowy Grottgera mąciło, niech się trzyma momentów ogólnych, niech się karmi i syci pięknemi myślami — a może i piękne słowa jego głód zaspokoją — ale niech do analizy artysty nie przystępuje. Niejednego zaś, przypuszczam, zainteresuje widok młodzieńca, który pewną ręką a gibkim umysłem zatoczy wielki krąg dokoła tłoczących się wrażeń artystycznych, kolejno je sobie przyswajając,7asymilując lub, gdy mu się staną zbędnemi, od siebie odtrącając — młodzieńca, co przed niejednym, choć w gruncie niższym od siebie, gibko się ugnie, by za chwilę stanąć znowu wyprostowany i sprężysty, jak toledańska klinga.
Grottger wytrzyma wiele różnych wpływów i wrażeń, a obrońców zaiste nie potrzebuje.
Jest on zawsze Grottgerem, zawsze sobą! Jest sobą i w tych dziełach, w których, uczniem będąc, przejmie się świadomie formami swego nauczyciela, lub później z entuzyazmem i intuicyą natchnie się innym pokrewnym a dojrzalszym poetą. Ani »Zjazd pod Szwechatem« ani »Trzy dni«, ani »Parki« nie potrzebują jego podpisu. Nikt ich nie weźmie za dzieła Wurzingera, względnie Schwinda lub Rubena.
*****
Po tym ekskursie, może nie zupełnie zbędnym, wracam do Akademii wiedeńskiej.
Z wyciągów z archiwum tej Akademii, które zawdzięczam wielkiej uprzejmości jej sekretarza, pana radcy Lotha, wynika, że Grottger zapisał się dopiero 17-go stycznia 1855, a to do »Allgemeine Malschule«, w której uczy się pod profesorami Blaasem, Mayerem, Wurzingerem i Geigerem do kwietnia 1857 »z postępem bardzo dobrym«; cieszy się już wówczas, co wiem od sędziwego profesora tej Akademii, a jej byłego ucznia i kolegi Grottgera, Zygmunta L’Allemanda, szczerą sympatyą i wielkiem uznaniem swych kolegów.
Już sam Ruben (1805—1875), dyrektor Akademii, powołany na to stanowisko z Pragi w r. 1852, zyskuje sobie sympatyę młodego człowieka zaraz od tej pierwszej chwili, kiedy mu ten 17-go stycznia z gibkim ukłonem list polecający wręcza. Przyjmuje go bardzo grzecznie i robi na nim wrażenie porządnego człowieka, który za kilka dni, fatalnego ostatniego dnia w miesiącu, za biednego akademika stempel na kwit stypendyalny zapłaci. Ta sympatya przeniesie się wnet i na artystę: przeglądając raz nowe litografie monachijskie, odkryje w nich z radością prześliczne Ave Maria swego poczciwego dyrektora Rubena. Kto nie uprawia estetyki haseł, zgodzi się na sąd Grottgera. Dnia 18-go stycznia zapisuje go profesor Mayer do Vorbereitungsschule, w której teraz oprócz właściwego malarstwa i rysunku będzie studyował jeszcze anatomię i słuchał historyi malarstwa.
Kurs jest czteroletni, ale w wypadkach wyjątkowych posuwano uczniów już wcześniej z tego czteroletniego czyśćca szkoły przygotowawczej do raju »majsterszuli«. Pozostaje też Grottger w tych niższych klasach tylko do kwietnia r. 1857, kończąc kurs w niespełna półtrzecia roku, i przechodzi do »majsterszuh« pod kierunek Rubena. Ale tu już zbliżamy się do jego drugiej epoki i do przełomu w kierunku idealizmu, który, jak wspomniałem, dokonał się u niego w r. 1858.
Z nauczycieli Grottgera w pierwszych trzech latach jego studyów akademickich wymienię Karola Blaasa (1815—1892) na pierwszem miejscu. Należy się mu ono już z tego względu, że był głównym współpracownikiem Józefa Fuhricha przy największem a poniekąd i jedynem dziele monumentalnem, na jakie się sztuka wiedeńska pod tegoż duchowem przewodnictwem zdobyła, przy wielkich freskach kościoła w Altlerchenfeld, do których jeszcze później powrócę. Blaas to prawdziwy Tyrolczyk: natura nawskróś rzetelna, naiwna trochę, życzliwa, uprzejma, talent silny, ale bez polotu i rozmachu, przytem nauczyciel doskonały, dbający bardzo o swych uczniów. W swej autobiografii, wydanej 1876 przez Wolfa, która nam go czyni bliższym i sympatyczniejszym od jego dzieł, a zwłaszcza od wielkich fresków wiedeńskiego arsenału, i tyle interesującego materyału dla tej historyi sztuki wiedeńskiej w tej właśnie epoce gromadzi, wspomina Blaas często i chętnie o swych uczniach, wówczas bardzo licznych, (statystyka Akademii wykazuje podówczas w tej szkole przygotowawczej przeciętnie 75—98 uczniów); wymieniając sześciu najzdolniejszych, wyszczególnia pośród nich znowu naszego Grottgera, obok Zygmunta L’Allemanda, Leopolda Mullera, o którym jeszcze mowa będzie, i — Horowitza.
Mamy nawet ślady bezpośredniego wpływu Blaasa na ucznia, którego tak zaszczytnie wyróżnił.
Potyczki z wojny trzydziestoletniej, malowane przez Grottgera w latach 1855—7, a w szczególności te, w których się już pozbył maniery lat krakowskich, tak n. p. będące w posiadaniu hr. Pappenheim a lub p. Larysza Niedzielskiego w Śledziejowicach (por. nr. 42), wykonane przeważnie akwarellą, noszą wybitny charakter faktury Blaas’a. Kto wątpi, niech powędruje za mną do »Ruhmeshalle« cesarskiego arsenału.
Krótszą jeszcze od fazy tych akwarelowych i olejnych potyczek w twórczości Grottgera była samaż nauka Blaasa. Już w r. 1856 idzie do Wenecyi, powołany na profesora tamtejszej akademii. Kierownikiem Grottgera staje się teraz Karol Wurzinger (1817— 1883). Nauczyciel to troskliwy, niestrudzony, całą duszą oddany akademii i uczniom, pedagog w sensie nieco zdawkowym rzeczywiście wysoce zasłużony, ale artysta średni. Zaliczyć go trzeba do tego gatunku artystów lub uczonych, którzy zdobywają się w życiu na jedno »wielkie« dzieło, na jeden duży obraz, jedną grubą książkę, bez związku z innemi, bez genezy i potomstwa. Ten jeden obraz lub ta jedna książka to rezultat całego ich życia; dziwimy się nawet, skąd i jak im się na nie zebrało. Tern jednem »wielkiem« dziełem Wurzingera, to owa parada historyczna w wiedeńskiej galeryi cesarskiej: »Odprawa, dana przez Ferdynanda II protestantom wiedeńskim. Kłaniamy się i idziemy dalej. To sztuka, która nawet już nie kombinuje, tylko »aranżuje« i zestawia, może to wogóle nie sztuka, tylko raczej popis. Nie dziw też, że Wurzinger nawet takiego Grottgera nie mógł dalej zaprowadzić, niż do »Szwechatu« i do podobnego popisu i podobnej parady, do »Spotkania się króla Jana z cesarzem Leopoldem«. A kostyumy, kryzy, mantyle aksamitne, podszyte szklistym i barwnym atłasem, szarfy wspaniałe atłasowe, przepasujące piersi i wiązane na lewym boku w cudny »fontaź«, sztywne ramiona w obcisłych rękawach, marszczących się jak rurkowana kryza, to wszystko pochodzi od W urzingera i jego garderoby, a ta znowu wprost z desek teatralnych. Teatralną także jest mimika i gestykulacya obu obrazów, a ruch prawie obu cesarzy jest identyczny.
I w całym obrazie Grottgera czuć tę chłodną i oschłą sztywność jego »mistrza«. Nawet konie, zwłaszcza wierzchowce cesarza i jego orszaku, stąpają sztywnie, jakby miały »szpata« na wszystkich czterech nogach. Dziwnem, co też tresura nawet na takim arabie czystej krwi, jak Grottger, wymoże i do jakich sztuczek go nagnie! Ale niech się tylko z pod tresury Wurzingera wydostanie na wolność, pomknie on zaraz lotem Farysa!
Obok Wurzingera uczyli go jeszcze dwaj inni. Jednym jest Karol Mayer (1810— 1876) także współpracownik Fuhricha i Blaasa tak przy freskach w Altlerchenfeld jak i przy miniaturach sławnego mszału, wykonanego 1855 -1858 z zamówienia cesarza jako dar dla papieża Piusa IX, eklektyk, utalentowany wprawdzie, w swej niesamoistnej wielostronności zaś zbyt do innych “podobny”, by mógł w jakimkolwiek sensie silniej wpłynąć na Grottgera.
Ale wytrawny rutynista-pedagog wpływa korzystnie na jego stylistykę artystyczną. Grottger, zaczynając zaraz pod jego kierunkiem jakąś główkę, spostrzeże za tydzień, że jest ona “niczego, efektowna i podobna, ale jeszcze ciężko trochę robiona”. Już w tych pierwszych dniach nauki akademickiej widzi, ze trzeba zarzucić dotychczasową, dyletancką trochę manierę, tę robotę, jak to artyści mówią, »na mamkę«, i szukać sobie także dla swoich prac prywatnych modela, według którego teraz zawsze w akademii pracuje. W lutym kopiuje dłuższy czas anatomiczną figurę i maluje równocześnie starca w stroju weneckim, w marcu głowę w zbroi staroniemieckiej. Podobny niezdecydowany charakter pośredni między typem rodzajowym, studyum akademickiem a portretem musiały mieć dwie prace, wspomniane w dzienniku obszerniej: »Druciarz« i »Góral«, obaj malowani według żywego modelu, pierwszy w kwietniu, razem z przyjacielem Ostrowskim, drugi w lipcu. Pierwsze półrocze kończy 7-go lipca prawdziwym sukcesem, głową »najlepszą ze wszystkich, które robili inni uczniowie, i najlepszą z moich«, a pomiędzy tymi »innymi uczniami« był też »pewien poczciwy chłopak, Horowitz«, w którego pomieszkaniu na Leopoldstacie widział »tymi dniami kilka dobrych głów«. Tyle co do nauki, pobieranej pod kierunkiem Mayera.
Zupełnie inną głową, i to głową nielada, był Piotr Jan Nepomucen Geiger (1805 — 1880). Umysł to jasny i rzutki, artysta pomysłowy, bardzo płodny i łatwy, obdarzony nader trafnym i bystrym wzrokiem dla rzeczywistości; przeradza mu się ona w okamgnieniu w szkic artystyczny, scena płynnego życia tężeje w sekundzie, pozbywa się przypadkowości i staje się tworem sztuki, co prawda lekkiej i samorzutnej, czasem nieco dyletanckiej prawie, ale pełnej życia, oryginalności i swobody. Wszelki akademizm jest mu obcym, i trzeba było istotnie umysłu o wyższym i w ówczesnym sensie nowożytnym zakroju, jakim był Leo Thun, reformator Akademii w r. 1850, żeby w tym snycerzu, w tym popularnym rzeźbiarzu ogromnych fajek, fajeczek i najróżnorodniejszych drobnostek z pianki morskiej odkryć odpowiednią siłę artystyczną i pedagogiczną i wprowadzić Geigera w r. 1852 jako profesora do »historycznej elementarnej szkoły rysunkowej«. Niemniej jak 343 prac wylicza autor jego biografii, C. L. Wiesbock, w Archiwum Naumanna i to już w roku 1867, uwzględniając w tym spisie tylko dzieła skończone i wystawione. A zostają jeszcze jego nieprzebrane ilustracye, z tych najbardziej znane i najlepsze do dzieł Dickensa, karty tytułowe i najrozmaitsze, niezliczone winiety. Grottger jako ilustrator korzysta i uczy się od Geigera zaprawdę niemało: cały sposób traktowania mas, tak odmienny w ilustracyach wiedeńskich od szkiców iluminowanych z pierwszej epoki, rozmieszczanie licznych drobnych figurek na karcie średniej wielkości, urozmaicenie ataku, bitwy, marszu, zbiegowiska, motywami rodzajowymi, ornamentykę winiety, zestawienie kilku scen w tak zwane »tableau«, łączenie i dzielenie momentów alegorycznych i realnych zapomocą liścia winnego, bluszczu lub balasek, poetyzowanie przedmiotu ilustracyi małymi symbolicznymi motywami, umieszczonymi po rogach półkolistego lub owalnego obrazka, rozmaitość i bogactwo kostyumowych motywów, sposób odróżniania w rysunku rodzajów i barw materyi — te i liczne inne tak charakterystyczne cechy drobnej, a zwłaszcza ilustracyjnej sztuki Grottgera z lat 1855— 1862 odnajdujemy już w obrazkach, litografiach, winietach, emblematach, kartach, programach i najróżnorodniejszych »tableau« mistrza Geigera. W prost nieocenionym przewodnikiem w traktowaniu stroju historycznego a zwłaszcza współczesnego był mu profesor Geiger, poruszający się we wszystkich strojach i ubiorach z niezwykłą pewnością i swobodą. A dość myślą wspomnieć wielkie cykle Grottgera, »Warszawę« zwłaszcza »Polonię«, żeby się przekonać, jak wielkim i ważnym momentem kompozycyjnym i bodźcem estetycznym staje się tutaj strój, ten strój współczesny, będący dla tylu i tylu niewygodną tylko zaporą, nie do pokonania prawie. I z tego względu jest dla rozwoju Grottgera jego praca rysownicza w różnych czasopismach ilustrowanych tak ważną, że na niej, właśnie na tych przeszło stu obrazkach do różnych nowel i romansów współczesnych nauczy się poddać strój współczesny swym artystycznym celom i estetycznie go opanować. Do tej kwestyi powrócę obszerniej, tu podkreślam tylko fakt, jak niepoślednią i niedrugorzędną rolę w rozwoju tej tak ważnej, choć przemijającej fazy grottgerowskiego artyzmu ten Piotr Jan Nepomucen Geiger odegrał.
Był mu wzorem, zachętą i bodźcem do pracy. Był i pośrednikiem, bo w ilustracyach powieści, w kompozycyach i obrazach większych, a przedewszystkiem w rysunkach, rozpowszechnionych w przeróżnych formatach i w przeróżnych rodzajach ówczesnej, we Wiedniu bardzo wysoko stojącej, techniki reprodukcyjnej, znajdujemy cały »orbis pictus« ówczesnej sztuki, a więc głębokość nieco ociężałą i flegmatyczną Overbecka, ostrokonturową a natchnioną stylowość Corneliusa, wiedeński liryzm Fuhricha, pełnego głębokich, niezłomnych przekonań katolickich, komponowany zatem »suaviter in modo«, a »fortiter in re«, dusseldorfską płaczliwą smętność Bendemanna, drezdeńską romantycznie nastrojoną poezyę Schnorra i podobną do niej powierzchownie, bardzo sławioną wówczas i aż do Krakowa importowaną, a w gruncie zupełnie bezwartościową ckliwość pseudokatolicką płytkiego Hubnera; znajdziemy rodzajowy sztych angielski, wielkolinijną prawdziwą wzniosłość Delacroix, historyczny obraz belgijski z nieuniknionym pergaminem i kostyumową wiernością, »przeduchowiony w zrok« i czystość myśli późnego romantyka Ary Scheffera, a wreszcie romantykę Delaroche’a, kokietującą po paryskich »Salonach«, arystokratycznych i wystawowych, swą szlachetną draperyą, wyszła świeżo z pod żelazka, bo poprzednio zroszoną łzami niby to czułego Lamartine’a — znajdziemy to wszystko, co prawda, ale nie w sensie eklektyzmu, lecz w jakiemś zupełnie osobistem i własnem ujęciu, w redukcyi do ogromnie szczerego i uprzejmego, czasem wprost zachwycającego wiedeńskiego typu rodzajowego.
Bezpośrednia zachęta dla Grottgera, by się zwrócił ku ilustracyi, drzeworytnictwu, litografii i t. d., wyszła wprawdzie, jak to z wszelką pewnością wiemy, od przyjaciół jego i kolegów, Laufbergera i Leopolda Mullera, ale był to tylko impuls zewnętrzny. W rodzona jego zdolność objawienia siebie nie manifestem wielkiego obrazu olejnego, ale listem prywatnym lub bilecikiem rysunku łub szkicu, predysponowała go już wprawdzie do tej techniki, ale niewątpliwie sztuka i nauka Geigera znacznie przyspieszyły rozwój tej inklinacyi zwierzania się cichymi szeptami sztuki poufnej.
Ważności roli, odegranej przez Geigera w rozwoju naszego artysty, nie przeceniam temi słowy bynajmniej. Słuszność tego poglądu, wyniku rozważania wzajemnego ich stosunku życiowego i artystycznego, stwierdziły mi — podnoszę to z pewnem zadowoleniem — ustępy wspomnianego dzienniczka. I tak pisze Grottger 2-go lutego 1855 r.: »W bibliotece w Akademii oglądałem »i rozpadałem się nad prześlicznemi robotami Geigera. Gdybym miał pieniądze, »kupiłbym sobie album i kopiowałbym wszystko, co on zrobił, bo to jest prze- »śliczne«. A następnego dnia idzie znów oglądać prace »swego ubóstwianego Geigera«. Żadna ofiara nie jest mu za wielką: odejmując sobie od ust, kupuje 25-go lutego jego »Św. Szczepana w koronie«, a w 3 dni później — w ostatnich dniach miesiąca, tych czarnych dniach życia studenckiego — nabywa dwa dalsze »śliczne rysunki« i uszczęśliwiony tym nabytkiem woła: »Jakież to piękne!« Nigdy też nie ma sobie do wyrzucenia żeby od 5— 6-ej nie był »na Geigerze«. Inie jest to wszystko tylko wybuchem chwilowym. Pod sam koniec letniego półrocza, 26-go czerwca, kopiuje »Munchener-Bilderbogen« do swego »kostyumowego albumu«. Założenie sobie takiego repertoryum kostyumowego, jakie Geiger — wiem to od jego uczniów — za niezbędny podręcznik każdego artysty uważał, należy więc niewątpliwie odnieść również do inicyatywy »ubóstwianego mistrza«.
Pod jego też wpływem głównie stał się Grottger z czasem poszukiwanym rysownikiem i znajdziemy nazwisko jego na karcie tytułowej Aleks. Patuzziego »Geschichte Ósterreichs« (1862) obok nazwisk C. Geigera, Greila, Kollarza i Wincentego Katzlera (ur. 1832), niestrudzonego, co prawda, pracownika, ale ostatecznie przecież zawsze tylko średnio utalentowanego totumfackiego. Pod koniec drugiego tomu (str. 346), w przeglądzie współczesnego ruchu umysłowego i artystycznego, wymienia to dzieło także nazwisko naszego mistrza obok obu Geigerów i Katzlera, (pomijając najniesłuszniej Leopolda Mullera), jako najlepszych rysowników stolicy Austryi, przyczem dostaje się Grottgerowi epitet “znakomitego karykaturzysty i anatomicznego rysownika”.
Uczył w tych kursach niższych także, choć, w ścisłem tego słowa znaczeniu, nauczycielem Grottgera nie był, sławny Józef Fuhrich (1800 — 1876), postać górująca nad całym ówczesnym artyzmem wiedeńskim, wybijająca swe piętno i na sztuce młodego Polaka.
Na kilka miesięcy przed przybyciem Grottgera do Wiednia zaczął był bowiem Fuhrich, z pomocą głównie Blaasa, Dobiaschofskyego i kilku innych, wielkie freski w nowo wybudowanym kościele na przedmieściu wiedeńskiem Altlerchenfeld. Ideą ich jest — freski te mają bowiem ideę; jak nimi nasi naturaliści muszą pogardzać! — apoteoza misyi Kościoła jako instytucyi, niosącej ludzkości zbawienie. Nawę środkową i obie boczne pokrywają sceny ze starego i nowego testamentu, ściany chóru zaś wielkie kompozycye alegoryczne. W dziełach tych ileż jest postaci wysoce poważnych, zachwyconych i zachwycających, pełnych wielkiej, dojmującej charakterystyki, prawdy wewnętrznej, przekonania i wiary!
To, co powyżej o stosunku nowożytnego malarza do dzieł i mistrzów społczesnych powiedziałem, objawia się zaraz w stanowisku, zajętem przez Grottgera wobec sztuki Fuhricha. Oglądałem teraz ponownie te freski poważne, miejscami potężne prawie, przerzuciłem znowu znane jego cykle drzeworytnicze, ale ani w jednych, ni w drugich nie udało mi się znaleźć dowodu bezpośredniego wpływu. A przecież ile Fuhricha jest w jego sposobie ujęcia sceny religijnej, ile analogii w draperyi! Że dla Grottgera traktowanie idealnej lub symbolicznej postaci w sensie figury drapowanej jest a priori koniecznością, że nieraz tą zarzuconą draperyą podnosi postaci realne do wyżyny symbolu (tak n. p. staruszkę w »Grzebaniu zmarłych« z »Polonii« lub w »Komecie « z »Wojny«), należy odnieść nie tylko do wpływów sztuki klasycznej i klasycystycznej, o której jeszcze zaraz będzie mowa, ale i do fresków Fuhricha. Motywy trzymania draperyi lub płaszcza, zarzuconego na postać Matki Boskiej, osłaniającego całą jej postać od skroni aż po stopy, pochodzą również od tych fresków Fuhricha— pytanie tylko, czy bezpośrednio, czy za pośrednictwem Geigera.
Od tego mistrza też, którego lekceważenie pozostawię chętnie doktrynerom, utwierdzonym w swych niezłomnych przekonaniach przez dość znaczną nieznajomość rzeczy, wywodzi się ta drobina nazarenizmu, której bądź co bądź w całokształcie artystycznym Grottgera przeoczyć niepodobna. Po myśli niemieckiej sztuki nazareńskiej, zainicyowanej przez Overbecka i Corneliusa w Rzymie od roku 1810 począwszy, a przetwarzającej się w Wiedniu w odrębną specyalność, w sztukę religijno-rodzajową, komponuje Grottger tematy religijne; w rodzajowym sensie a zarazem w szczerem odczuciu naiwnej prostoty i czystej rzewności tej szkoły nazareńsko-wiedeńskiej klęka n. p. Madonna Grottgera przed dzieciątkiem, siedzącem na podwyższeniu; a św. Józef zwłaszcza, zadumany, z obrączką nimbową, cieniutką jak drucik, to typ Fuhricha zupełnie niewątpliwy! A ten szkic ostatni powstaje w latach późnych, w r. 1866 nawet, a więc już po pobycie w Wenecyi. Rysunek jego do statuy Matki Boskiej, robiony w Krynicy latem tegoż roku 1866, wykazuje również typ pokrewny. Co więcej, postać Boga Ojca w ostatnim kartonie »Wojny« jest reminiscencyą, naturalnie bezwiedną, fresków Fuhricha i Kuppelwiesera, reminiscencyą, przewyższającą — czyż trzeba to dodać? — tak bardzo ich odnośne kreacye.
Charakter nazareński w swej wiedeńskiej rodzajowej formie zarył się zatem tak głęboko w wyobraźnię Grottgera, że ani Tycyan ani Bellini wykorzenić go nie mogą. Malarstwem tych mistrzów zachwycał się, ale charakter reprezentacyjny i świąteczny tej wielkiej sztuki pozostał jego umysłowi na zawsze obcym. Sztuka Fuhricha była mu natomiast w wielu punktach pokrewną i blizką. Choć artysta nasz, jak wspomniałem, nie był jego bezpośrednim uczniem, niepodobna, żeby i on nie był wędrował od czasu do czasu do Altleichenfełdu, leżącego tuż za »Glacis«, po których prawie codziennie wieczorem się przechadzał, i by nie był w tych latach oglądał tych wielkich fresków, poruszających wówczas właśnie cały wiedeński świat artystyczny. Był przecież głównym współpracownikiem Fuhricha, jak wspomniałem, Karol Blaas, profesor Grottgera przez pierwsze półtora roku, interesujący się tak żywo jego artystycznym rozwojem.
A gdyby nawet nie był miał przystępu do powstających dopiero fresków kościoła w Altlerchenfeldzie, to znał niewątpliwie freski gotowe już wówczas w kościele św. Jana, tem bardziej, że tam Fuhrich pracował do spółki z Kupelwieserem (1796— 1862), z którym-to nazareńskim epigonem łączyła naszego artystę, jak to wiemy z listu do matki ze stycznia 1859, bliższa zażyłość. Przytem me mógł me znać tak rozpowszechnionych seryi drzeworytniczych Fuhricha, jak jego »Ojcze nasz« (1826) i »Tryumf Chrystusa« (1839), z którą to ostatnią znany obraz galeryi Raczyńskiego w Poznaniu bezpośrednio się łączy.
Najpoetyczniejsze jego serye, jak »Rosa mistica« i inne, powstają co prawda dopiero 1867 lub później, a więc w ostatnim roku życia lub po śmierci naszego artysty. Ale wystarczy przypomnieć capolavoro Fuhricha w galeryi cesarskiej »Pochód Maryi przez wzgórza«, pochodzący jeszcze z r. 1841, by wykazać, że utwory religijno-rodzajowe naszego artysty z ostatnich dwu lat jego życia tchną tą samą cichą, poufną rodzajową poezyą, co najlepsze dzieła Fuhricha. (Por. nr. 53).
Fuhrich jest zarazem jednym z głównych łączników między sztuką Grottgera a sztuką klasyczną. Może to bowiem jedyny z wiedeńskich artystów ówczesnych, który się wzniósł do wyższej harmonii duchowej. On jest jednolitym i samoistnym, ale duchowo tylko — nie jest nim z punktu formalnego. Forma jego to uproszczony klasycyzm. We freskach w Altlerchenfeld wżył się zupełnie w klasyczną draperyę. Tą drogą dostaje szata artystycznej Vindobony już drugą podszewkę klasyczną. Odtąd można, zwłaszcza w kobiecych postaciach alegorycznych i symbolicznych, spodziewać się typu klasycznego poniekąd z matematyczną pewnością. Sztuka Grottgera nie będzie stanowiła wyjątku ani teraz — ani nawet dziesięć lat później, w roku 1866 w Krakowie.
Zaledwie poweźmie on wówczas myśl łączenia cyklu “Wojny” postaciami twórcy i wiodącej go muzy, pospieszy, rozgorączkowany pomysłem, do — Kremera po radę co do wyboru typu starożytnego lub statuy dla postaci muzy! Ta droga do Kanossy starożytnego klasycyzmu, przedsięwzięta w chwili koncepcyi najwyższej, najidealniejszej może, mówi nam wiele. Nie sposób dobitniej i wyraźniej zaznaczyć, że w szkole, z której wyszedł, forma klasyczna jest naturalnym i koniecznym azylem dla artystów, szukających idealnych kształtów, że w rozumieniu tej szkoły forma idealna i forma klasyczna są pojęciami identycznemi.
Ale ta wizyta u Kremera mówi nam równocześnie, jak mało Grottger tę starożytność przetrawił, jak w gruncie rzeczy świat ten prawie aż do końca obcym mu pozostawał. Bo obcym był on i dla tych, którzy go w tajemnice tego świata wprowadzić mieli. Umieli go na pamięć, ale go nie czuli, pamiętali go mózgiem, nie sercem. W zupełnej analogii do wielkiej pomyłki w nauce klasycznej, i tu stawiano dzieło starożytne przed ucznia nie jako ideał, lecz jako — wzór. Wszyscy ci, co go uczyli — z wyjątkiem może Geigera - nie różnią się na tym punkcie niczem od setnych innych profesorów akademii artystycznych minionego wieku aż w jego ostatnie dziesiątki. Kierunek nauki, przez nich udzielanej, stoi w luźnym tylko związku z ich artystyczną praktyką. Przypominają oni księdza prałata z »Fraszek« Kochanowskiego: zrzekliby się i oni może zaszczytów i godności, gdyby »mieli tako żyć, jako nauczają w kościele«. Inaczej uczą, a inaczej malują. Uczą niejako z poza parawanu naukowego systemu, nie dając w nauce siebie, ale tylko — przepis. Co prawda drobniutki ich odłamek tylko miałby był coś ze siebie do podania, bo rzadko który wywalczył sobie własny, samorzutny pogląd na sztukę. Brak im po większej części wewnętrznej jedności, wyższej duchowej treści, której emanacyą byłaby właśnie ich sztuka.
Wielostronność w praktyce a objektywizm w nauczaniu są często tylko inną formą bierności i słabości umysłu. I rzeczywiście, zjawi się tu niejeden talent, czasem faktycznie niepośledni, co chwila w odmiennej szacie: dzisiaj jako cięty batalista, nazajutrz jako anemiczny nazareniec, trzeciego dnia jako humorystyczny rodzajowiec, a pracuje na przemian w cesarskim arsenale, w kościele lub na ścianach winiarni, i to zawsze w innym stylu, z obojętnością ramki od skioptykonu, przez którą co chwila inne szkła się przesuwają. Przypominając sobie te stosunki, wita się faktycznie z radością mimo wszystkich wybryków dokonaną od lat dwudziestu reakcyę, która, nie pytając się bardzo o zdanie i zamiłowanie publiczności, z dumą, czasem co prawda z pyszałkowatością, swoje myśli, swoje kształty i rojenia jej narzuca, żadnych ustępstw nie czyni, lecz przeciwnie, poniekąd ją zmusza, by tej nowej sztuce uległa i do niej posłusznie się zbliżyła. Praktyka ówczesnych malarzy — mówię tu głównie o grupie ówczesnych profesorów Akademii wiedeńskiej — nie szła też w parze, jak to już powiedziałem, z ich teoryą; uczyli n. p. rysunku według klasycznych aktów, ale w nie nie wierzyli. W Krakowie już, jak wiemy, rysował Grottger »z gipsów«, to znaczy ze starożytnych odlewów. Widział ich teraz o wiele więcej w Akademii wiedeńskiej, której zbiory, od r. 1797 począwszy, temi martwemi kopiami kolosalnych rzeźb starożytnych, sprowadzanemi z Rzymu, Florencyi, Portici i Medyolanu, bardzo się wzbogacały. I nie można zaprzeczyć, że, po części może i bezwiednie, bezpośrednio przez te odlewy, a pośrednio przez sztukę wiedeńską, starożytność, zwłaszcza typ kobiecy sztuki klasycznej na twórczość grottgerowską wpływały. W niejednej z jego twarzy kobiecych widać ową skłonność ku nadobnej i nieco nieosobistej piękności, którą Justi tak trafnie nazywa idyosynkrazyą Winckelmanna w pojęciu starożytności. Tak rozumiano starożytność wówczas powszechnie, zwłaszcza we Wiedniu, posiadającym liczne dzieła »klasyczne«, w tym Winckelmanowskim sensie właśnie zrodzone. W traktowaniu draperyi i nagiego ciała, n. p. w karcie tytułowej »Polonii«, przypomina też Grottger sławne dzieło Canovy, grobowiec księżnej Sasko-Cieszyńskiej, ustawiony w kościele Augustynów w r. 1805, a w motywach gwałtownego boju, w postawie walczących, w ich fizyonomice i rozwianym włosie można wynaleźć ogólne reminiscencye przesławnego wówczas »Tezeusza« Canovy, walczącego z Minotaurem, którego posiadaniem Wiedeń od r. 1823 tak niepomiernie się szczycił. Co więcej! Na jednę z najpoetyczniejszych kreacyj jego: »Zmierzch, Zorza, Noc«, powstałą w r. 1866 odruchowo prawie podczas wieczornej rozmowy, a traktowaną w samych konturach prawie, niby szkic do płaskorzeźby, pada biały refleks od sławnych pendants Thorwaldsena »Noc i dzień« — rozpowszechnionych wszędzie w setnych, tysiącznych odlewach. Te formy i tradycye staro- i neoklasyczne, raz zaszczepione na początku wieku, wiedeńska akademia długo przechowywała, przekazując je, niby dziedzictwo rodzinne, z pokolenia na pokolenie. A uczeń, wstępujący w r. 1855, zastał jeszcze dużo trądycyi po dawnych sławach, po Fugerze i papie Lampim, i zobaczył niejedno, co żywo przypominało dawne stosunki, przedstawione w r 1790 przez M. F. Ouadala z tak niezamierzoną ironią a niepoślednim pendzlem na owym znanym, sławnym prawie obrazie galeryi Akademii, dziś rozpowszechnionym prócz tego jeszcze świetną akwafortą mistrza Ungera.
Przedstawia on salę modelów, w której toutes les gloires ówczesnej Akademii wiedeńskiej dla wspólnych studyów według żywego modelu się zebrały. Jest tam Quadal, sławny sztycharz Schmutzer i dyrektor Fuger, jest Zauner, twórca chudego pomnika konnego Józefa II, i sędziwy Hohenberg, potomek naszego Altomontego. Nagi, męski model siedzi na wysokiem podyum przy silnym refleksie wieczornej lampy, z nogami rozkraczonemi, niby królik na desce preparatora, rywalizując tą nieprawdopodobną i teatralną pozą z powyciąganym na wszystkie strony manekinem. Dokoła niego w półkolu rozsiedli się wymienieni powyżej ginekolodzy tej sztuki, martwo na świat przychodzącej. Otóż jeden i ten sam model w tej samej pozie będzie przedmiotem skończonego obrazu i skończonej rzeźby: po prawej maluje go Fuger, po lewej rzeźbi go Zauner, a w środku rysuje go w dodatku Quadal: oto przedstawienie grzechu pierworodnego nowożytnej sztuki.
A to nie są uczniowie i nie »byle jacy«, to skończeni artyści, którzy w ten sposób »tworzą«, to kolejno dyrektorowie Akademii, sławnej wówczas na całą Europę, po paryskiej — najsławniejszej; jeden, to światowego rozgłosu portrecista i historyk, drugi nader wybitny rzeźbiarz. To, co oni uprawiają, nie jest ani malarstwem, ani rzeźbą, ale czemś trzeciem, naturze obu sztuk przeciwnem. Sztuka ówczesna posiada, tak jak ówczesna polityka i administracya, wszelkie zalety i przymioty potrzebne, a brak jej tylko — rdzenia. Brak jej wewnętrznej, realnej prawdy, a, w dalszym rozwoju, i ideału, brak prozie szczerości, brak poezyi polotu. Samym rozumem stworzyć można tylko rzeczy — rozumne. To nie wystarcza ni w sztuce, ni w życiu. Ale czy uwierzymy? Uczniami kolegów Quadala są późniejsze sławy rodzajowej sztuki wiedeńskiej, do niedawna tak niesłusznie niedocenianej: to Kriehuber i Waldmuller, Fendi i Hauslab, artyści, których dzieła Grottger latami miał przed oczyma. Co więcej, kształcą się pod Fugerem i Lampim — co prawda, nie bez opozycyi — liczni i sławni później neo-romantycy: Schnorr, Pforr, Overbeck, Kupelwieser, Filip Veit, a przedewszystkiem ważniejszy od nich dla Grottgera Karol Russ (1779 — 1843).
Russ, zanim usiłował stworzyć malarstwo historyczne austryackie, silił się, jak na dobrego ucznia Fugera przystało, na kompozycye mitologiczne i starożytne. Z tych najbardziej znaną jest »Hekuba«, obraz znaczniejszych rozmiarów, w galeryi cesarskiej. Zdaje mi się, że obraz ten niejednokrotnie przesunął się przez pamięć artysty, tworzącego kartę tytułową »Polonii«. Zakwefioną »Polonię«, otuloną płaszczem, można zestawić w pozie, kierunku i ogólnym typie z bohaterką tytułową, a w motywie ciężkiej draperyi, osłaniającej całą jej twarz i postać, porównać z płaczką w głębi tego obrazu — ołtarz i grobowiec na obrazie Russa wykazują już te same formy nizkie, szerokie, ciężkie, czysto geometryczne i pozbawione wszelkiej ornamentyki, jak postumenty, ław a i kostkowe ciosy na kompozycyi Grottgera — typ i struktura nagiego ciała młodzieńczego są w obu obrazach prawie identyczne, bo oba stoją pod pośredniem lub bezpośredniem wrażeniem dzieła Canovy. Prócz tego odnajdziemy układ nagiego ciała zabitego syna, leżącego w profilu, z nogami nagiemi, z przepaską przez biodra, z tułowiem na podwyższeniu i z głową nieco w tył zwisającą w trupie mężczyzny na »Grzebaniu zmarłych«, końcowym obrazku sławnego cyklu z r. 1863.
*****
Wyczerpałem, zdaje się, wszystkie łączniki między sztuką Grottgera a sztuką jego profesorów, względnie wiedeńską sztuką klasyczną, klasycystyczną i historyczną. Ale już nieliczne jego dzieła czy szkice, historyczne i religijne zwłaszcza, wykazują, jak to już wspomniałem, tyle charakterystyczną dla sztuki wiedeńskiej tendencyę zredukowania obu tych zakresów do obrazu rodzajowego, do tak zwanego genre’u. Rodzajowość to typ ogólny sztuki wiedeńskiej, ważny tak dla malarzy historycznych, jak i dla artystów, przedstawiających życie codzienne lub krajobrazy, tak dla idealistów jak i naturalistów. Że ci ostatni stali się właściwymi reprezentantami sztuki rodzajowej, rozumie się samo przez się - i o nich i o ich wpływie na sztukę Grottgera teraz jeszcze słów kilka pomówić mi wypadnie.
Wiedeń i Monachium stworzyły poniekąd sztukę rodzajową XIX wieku. Stolica Austryi idzie więcej w kierunku delikatnej uczuciowości, zaprawionej lekką dozą moralizującą a la Raimund, stolica Rawaryi w kierunku rubasznej charakterystyki i ciętego humoru.
Szczere, serdeczne, swobodne są one obie, obie są »gemutlich«. Ale jest się inaczej »gemUtlich« przy olbrzymiej »Maass« brunatnego »Hofbrauhausu«, inaczej przy świecącej lampce złocistego Klosterneuburgera. Monachijski obrazek rodzajowy wiedzie na ulicę, do ogrodu browarnego, t. zw. »kelłeru«, lub do pracowni malarskiej, rodzajowa sztuka wiedeńska zaś jest wybitnie »heimlich«, rodzinną, towarzyską, trochę salonową nawet, odgrywa swe anegdoty dokoła okrągłego stołu salonowego i w pobliżu fortepianu, jest delikatną w manierach i wybredną, jest »domowo miłą«, jakby powiedział Krasiński. Ze Grottger ze swym czułym sentymentem rodzinnym, z delikatnością i głęboką kulturą serca, a i ze swą towarzyską łatwością i lekkością wpadł właśnie w to milieu wiedeńskiego życia i wiedeńskiej sztuki wydaje się jakby przykładem Leibnitzowskiej »prestabilowanej harmonii«. Znalazł on tyle stron pokrewnych, tyle analogii w uczuciach, skłonnościach i obyczajach! Nie dziw, że znaczna część, ale naturalnie zawsze część tylko jego działalności artystycznej od r. 1855—1862 zharmonizuje się z tym typem sztuki wiedeńskiej, że nabierze jej form, jej barw i wymiarów.
Harmonizuje Grottger ze sztuką wiedeńską także w sensie negatywnym. Sztuka austryacka cierpiała od początku XIX w. na — agorofobię. Wielkie rozmiary przerażały i ubezwładniały ją. Genialny Antoni Maulpertsch (1724—1787) był ostatnim, który umiał opanować wielką przestrzeń i złączyć obraz z architekturą, czego świetne dowody złożył na sufitach kościoła Pijarów i biblioteki nadwornej. Lwów posiada — w galeryi Dzieduszyckich, w Muzeum Przemysłowem i w zbiorze p. Seferowicza — aż cztery świetne szkice jego ręki. Rygor klasycyzmu i jego martwota, zmuszająca malarstwo do współzawodnictwa contra naturam z płaskorzeźbą, wreszcie odcięcie Austryi od niemieckiego życia narodowego odebrały artystom wiedeńskim polot i rozmach: cała »pojkile austryacka«, szereg obrazów historycznych w Belwederze wspomnianego już Karola Russa (1779—1843), protegowanego przez arcyksięcia Jana, jest rzeczą sztywną i oschłą. Pierwszym, który w trafnem zrozumieniu czasów i stosunków zawrócił od historyi do rodzaju, był wysoce utalentowany Jan Piotr Krafft (1780— 1856).
Jego freski z życia cesarza Franciszka w wiedeńskim Burgu mają już ten typ patryarchalno-rodzajowy, a znanemi swemi pendants »Pożegnanie i powitanie austryackiego żołnierza« stworzył pierwsze, rzeczywiście doskonałe obrazy rodzajowe, znane wszystkim, a i Grottgerowi, któremu się one w r. 1859 w ilustracyach do »Mussestunden« kilkakrotnie przypominały.
Krafft staje na czele energicznych naturalistów. Dannhauser (1805—1845), Fendi (1786—1842), Waldmuller (1793— 1866) oto nazwiska jego uczniów lub następców, nazwiska, które nie pójdą w zapomnienie, a gdy wiek zeszły już zupełnie do historyi wciągniętym zostanie, okażą się one o wiele ważniejsze od tylu i tylu drugo- i trzeciorzędnych holendrów, którymi najniepotrzebniej pamięć swoją obciążamy.
Pełni sentymentu, a przytem, co prawda, i niezupełnie wolni od sentymentalności, szczerzy i prawdziwi, czuli, czasem nawet z domieszką kilku kropelek czułostkowości, ale i negujący zarówno sztukę klasycystyczną jak i »neogermańsko-chrześcijańsko- romantyczną« — jak ją drwiąco zwał Goethe — świetni technicy, poeci szczerzy a bez wszelkiej pretensyi, obracają się w zakresie myśli, uczuć i sferze socyalnej dramatów Raimunda. Główne ich dzieła, sztychowane przez Passiniego, Benedettiego, Stobera i Weissa, rozeszły się w tysiącach egzemplarzy jako premie wiedeńskiego »Kunstvereinu«, założonego przez Kraffta (w r. 1830). Obraz socyalny i rodzajowy Grottgera staje w jednym rzędzie z temi dziełami, łączy się z ich kierunkiem jak najściślej. Dziewczyna, z małem dzieciątkiem na ręku, wygnana z domu rodzicielskiego, bogata pani i żebraczka, pierwsza z córeczką, ta z trojgiem dziatek w łachmanach, obie mierzące się wzrokiem przed rzęsiście oświetloną wystawą sklepową w dzień wilii, scena uliczna przed zakładem zastawniczym, komponowana już w wielkim stylu figuralnym »Warszawy« i liczne podobne drzeworyty lub rysunki kredkowe należą do tego rzędu.
Jak bardzo one właśnie w ten ton i typ sztuki wiedeńskiej wpadają, dowodem, że znalazły zagranicą chętnych nabywców, że wspomniana scena uliczna »das Versatz-Amt» rozeszła się bardzo w nieznanej u nas, zupełnie prawie doskonałej litografii Edwarda Kaisera, według której poniżej podobiznę podaję. Jedyna to artystyczna reprodukcya dzieł Grottgera obok dzielnego sztychu Leopolda Bayera, wykonanego według nieznanej u nas kompozycyi »Boże Narodzenie na Węgrzech«, która pomiędzy ilustracyami dzieł z lat 60-tych miejsce swe znajdzie.
Formą, prawie już klasycznie uproszczoną, wielkim stylem figuralnym datuje się ta scena »Przed urzędem zastawniczym« sama przez się. Powstaje ona niewątpliwie w ciągu pracy nad »Warszawą« lub tuż po niej (1861—62). Nastrojem, socyalno-sentymentalnym podkładem staje atoli na poziomie prac Dannhausera i tak nad wyraz miłego Fendi’ego. Jak bardzo Grottger także formalnie z tymi artystami, tymi mistrzami interieuru, wnętrza salonowego i poddaszowego się łączy, widać we wcześniejszych ilustracyach z »Mussestunden« r. 1859—60. Jak miłe i pociągające są też wnętrza tych mistrzów wiedeńskich, te piece kaflowe z neo-gotyckiemi ozdóbkami, te »etablissements« w środku salonu, z stołem okrągłym, obstawionym fotelami, te szafy oszklone, drzwi zawieszone kotarami i zegary ścienne, całe to urządzenie, utrzymane w wiedeńskim stylu biedermaierowskim, wciągniętym teraz przez nich do artystycznego inwentarza. Gdy to piszę, nasuwa mi się właśnie na myśl Fendiego »Dachstubchen« i »Gewitter«, Dannhausera »Testamentvollstreckung« i cudny »Pokój babuni« Waldmullera, perełka galeryi wrocławskiej. Ale to nie unikaty mało mówiąc, z pięćdziesiąt razy powtarza Grottger te same motywy w ilustracyach do przeróżnych nowel i romansów w »Mussestunden«, jakgdyby przeczuwał, do jak wysokich celów za lat parę ich użyje. »Polonia« nie robiłaby wrażenia tak dojmującej prawdy, nie byłaby tak tragiczną, gdyby nie odgrywała się na tle zacisza domowego, tej poetycznej intimite wnętrza dworu szlacheckiego, tak zharmonizowanej i malowniczo zestrojonej. Czerpie on wówczas już z pełnego, bo już kilka lat przedtem oduczył się komenderować ułanami, konfederatami i Beduinami, a nauczył się od wspomnianych malarzy, jak trzeba manewrować tym drewnianym szwadronem krzeseł, foteli i kanap, szaf, stołów i stolików.
Przedstawianie scen mitologicznych lub symbolicznych w strojach współczesnych było ulubioną piquanterie ówczesnej sztuki wiedeńskiej. Uprawiał ten rodzaj zwłaszcza akademik Franciszek »Dobiaschofsky« — tak się pisał! — także współpracownik Furicha przy freskach kościoła w Altlerchenfeld. Jego Faust paraduje na znanym obrazie muzeów cesarskich w pięknym, obcisłym spencerku z aksamitnym kołnierzem, Małgorzata w niebieskim staniczku i niezbędnym szalu, zarzuconym na ramię.
W tym rodzaju, dla którego ten obraz tylko jako przykład cytuję, pojął Grottger w r. 1862 swe cudne poetyczne »Parki«. Ten sam motyw kompozycyjny: parę kochanków stojącą przy kamiennej balustradzie, na tle parku, przedstawioną po kolana, przejął Grottger, bezwiednie zapewne, w »Zygmuncie i Barbarze«.
Nasz artysta, przybywając do Wiednia, już był tak znakomicie zawładnął, formami konia, psa i wogóle zwierząt, że od Banftla chyba niczego nowego nie mógł się nauczyć, natomiast liczni jego Czerkiesi, z których jeden już na obrazie olejnym hr. Pappenheima z r. 1856 prezentuje się w wiernym komplecie swego skomplikowanego kostyumu, łączą się prawdopodobnie z obrazami wysoce utalentowanego Antoniego Strassgschwandtnera (1826— 1881). W innych scenach wojskowych, zwłaszcza odwachowych i kasarnianych, przypomina Grottger obu braci Schindlerów, Alberta (1806— 1861) i Karola (1822— 1842), uczniów Fendiego.
Jak blizko Grottger z całą tą plejadą rodzajowych malarzy się łączy i jak o całą głowę za kilka lat ponad nich wyrośnie, okaże nam wielka, wspaniała publikacya drukarni państwowej z r. 1862 p. t. »Heldenzuge aus dem Jahre 1859«, gdzie on staje do popisu razem z Reinhardtem, Brunnerem, Ludwikiem Mayerem (ur. w Kaniowie w Galicyi 1834), twórcą fresków w ratuszu wiedeńskim, a wreszcie z młodszym swym kolegą z Akademii a dziś jej profesorem Zygmuntem L’Allemandem (ur. 1840).
Do wzmianki o związku z Leopoldem Mullerem i Laufbergerem później będzie lepsza sposobność. Komuś, kto tej sztuki wiedeńskiej i jej ogólnego, łącznego typu nie zna, wyda się może zarys powyższy zbyt szczegółowem zestawieniem luźnych nazwisk. Temu radzę zaś, żeby z tą sztuką lepiej się zaznajomił, choćby tylko w muzeum cesarskiem i miejskiem, jeśli nie miał sposobności poznania jej na licznych lokalnych wystawach retrospektywnych lat ostatnich. Jest ona ważną, bardzo pociągającą, a znajomość jej jest dla zrozumienia głównych dróg i bocznych ścieżek rozwoju Grottgera w tych latach wprost niezbędną. Żył on przecież w samym jej środku, był z nią najbliżej związanym i to w latach swej największej wrażliwości na dzieła obce, do których w okamgnieniu lgnął, równie prędko od nich znowu odskakując, jak kulki w doświadczeniu elektrycznem. Jeśli się pozna wszystkie te zygzaki jego rozwoju między 18-tym a 21-ym rokiem życia, tem bardziej imponującą i wspanialszą okaże się ta linia, która potem nagle i prosto wzniesie się, nie zbaczając ani na chwilę, do wyżyn »Wojny« i »Lituanii«.
Oto powód więcej, by tych szczegółów nie unikać. Bo, co może i ważniejsze: łączy się on ze sztuką wiedeńską nie tylko tematem, ale i techniką. Sześć lat przed jego wystąpieniem stała się Akademia wiedeńska widownią jednej z gorętszych walk estetycznych. Walka ta może mniej interesowała swą kwestyą sporną, ile raczej zapaśnikami. Rozgrywała się ona bowiem między Waldmullerem, wymownym i przekonanym obrońcą naturalizmu i czystego empiryzmu, a wysoce wykształconym Eitelbergerem (»Die Reform des Kunstunterrichtsu. Prof. Waldmüllers Lehrmethode« 1848).
Echa tej walki, która się oparła aż o kuratora, ks. Metternicha, musiały jeszcze rozbrzmiewać po salach Akademii, gdy Grottger w r. 1855 do niej wstąpił.
Kwestya sporna, stara, jak sztuka sama, zawsze otwarta, nigdy nierozstrzygnięta, która, rozgrywając się i u nas przed laty kilkunastu, doprowadziła do chwilowego niedoceniania Matejki i apoteozy Kossaka, brzmiała z punu pedagogicznego: “Czysty empiryzm czy podstawa teoretyczna?” z teoretycznego stanowiska: Naturalizm czy idealizm?, a w redukcyi do historycznych kierunków: “Niderlandy czy Włochy?”. Klasycy zarówno jak i romantycy XIX w. nie lubili Holendrów. Iteresującem jest śledzenie, jak przeciwnicy zażarci na tym jednym punkcie dochodzą do porozumienia. Nie mówię tu o Rembrancie. Ten stanowi w Holandyi, podobnie jak Michał Anioł we Włoszech krainę odrębną dla siebie, choć i wobec niego jeden tylko stanął na wysokości problemu, a był nim geniusz o wyjątkowej zupełnie intuicji wymieniony już Filip Otto Runge. Cały naturalizm wiedeński staje pod barwnym znakiem holenderskiej sztuki. W r. 1821 otrzymuje Akademia spadku po swym zmarłym prezydencie, hr. Lambergu, cenną galeryę umieszczoną obecnie na pierwszem piętrze „owego gmachu na Schillerplacu bogatą zwłaszcza w dzieła holenderskich mistrzów. Obok Rembrandta są tam reprezentowani świetnymi dziełami van Goyen, van der Meer z Delftu, Dirck Hals de Heem, Weenix, Jakób Ruysdael i wielu innych. Pierwszym kustoszem tej gaieryi jest (od i. 1829) nikt mniejszy, jak Waldmuller. Warto czytać w jego broszurze polemicznej, jaki wpływ mistrze ci nań wywarli. On i Dannhauer opierają się o Holendrów, t.j.o t.z w. drobnych mistrzów, wydobywają z ciemno brunatnego tła swe jasne, czyste, gładkie kolory i chodzi, koło swych obrazów z drobiazgową pilnością Holendra, dreptającego ustawicznie koło grządki tulipanów. Gerard Dou, Pieter de Hooch, Mieris, Metsu wszędzie się przypominają. Trudno prawie uwierzyć, że Dannhauser, tak młodo zmarły zaczai w Wenecji od Weroneza i Tycyana, a Waldmuller - od Fugera!
Młodzi naturaliści uczęszczają pilnie do Belwederu, do galeryi Akademii i ks. Lichtensteina, ale naturalnie studyują oni mniej mistrzów wielkich, ile raczej małych i najmniejszych, t.zw. malarzy gabinetowych. Tam poznają odrębną nutę tego malutkiego świata, tych szybek w ołów oprawnych, żółtych atłasów, kaftaników szafirowych, lamowanych białem futerkiem, kawalerów w ceglastych strojach, w szerokich irchowych butach, z wielkim kapeluszem o wspaniałem piórze w ręku, tę cichą poezję srebrnego światła odzwierciedlającego się na marmurowej posadzce, światła na szatach jedwabnych, na dywanach, na popielatych ścianach i odbitego od lustra, światła wszędzie’ dy skrętnego, przyćmionego, srebrnego, światła ciepłego i rozkosznego Pokoik męty, wykwintnie meblowany, srebrzony światłem, podwórko domku murowanego z wiśniówki doskonale fugowanej z widokiem do wnętrza izby wabionym przez półotwarte drzwi, gospoda z widokiem na dziedziniec - ten’ cały świat poznany na próbkach, staje się im nowo odkrytym a to wszystko razem, zapewne, nie jest głębokością, ale jest całością kultury życiowej, poznanej na drobinach. Ta sztuka, czy pracuje w Delficie, w Amsterdamie, w Leyden czy we Wiedniu, pracuje z mikroskopem w ręku. Szczególikowa wielorakość, przedziwnie zestrojona, staje sie równoważnikiem wielkości. Ta sztuka operuje samymi ułamkami całości naszego życia, trzeciemi i czwartemi dziesiętnemi. ale operuje z zadziwiającą zgrabnością, biegłością, rutyną i dokładnością.
Rysunek staje się tylko przygotowaniem i surogatem. Ta sztuka boi się zbytniego budzenia i drażnienia fantazyi rysunkiem, ona przeciwnie chce ją przykuć do obrazka barwą i światłem, jak do biżuteryi, do szmaragdu lub ametystu, przychwycić i przykuć myśl widza do zmysłowej, zewnętrznej strony życia, żeby się jej odechciało wszelkich mrzonek i zaświatowych wycieczek. Rytmika życia musi chwycić tak silnie za nerwy, żeby nie dopuścić do tęsknoty za symfoniką idei.
Oto estetyka Waldmullera, Dannhausera, Fendiego, Ranftla i Strassgschwandtnera! Oni wszyscy są właściwie empirykami, którzy uczyli czytać w księdze natury na holenderskiej czytance.
A Waldmuller, to mistrz prawdziwy, zachwycający w swych interieurach, zadziwiający charakterystyką i fizyognomiką, potężny i wielki prawie w swych krajobrazach. Rdzenny i samoistny aż do skrajności, zawdzięcza on najwięcej sobie samemu, ale już znaczna ilość kopij według Holendrów mówi nam, jaką cenną aliantką mu była ta sztuka w walce o zdobycie świata realnego. Jego temperament stanowczy i energiczny nie poprzestawał na finezyach malarzy gabinetowych, sięgał po strawę silniejszą, jaką podawali Albert Cuyp, Ruysdaele, Wouvermann i van Goyen. On jest z ich krwi i kości. Za lat dziesięć będzie Grottger ich przeciwieństwem. Najwidoczniejszem stanie się to w traktowaniu tych samych tematów, n. p. szkółki wiejskiej. Autorem waldmiillerowskiej jest Teniers redivivus, grottgerowska jest pajęczyną i przędzą najczulszych myśli.
Ale teraz, w r. 1855, jest jeszcze inaczej: Grottger dopiero tworzy z życia, nie z fantazyi jeszcze, a liryzm gdzieniegdzie zaledwie przez szpary prześwieca. On teraz idzie do galeryi ks. Lichtensteina, siada przed świeżemi farbami Wouvermana i - kopiuje. Niespodziewany to trochę widok jak na twórcę »Lituanii« i »Wojny«, zrozumiały zupełnie i konieczny prawie u akwarelisty, który za 2 - 3 lat będzie autorem »Szkoły szlachcica« i »Kalendarza«.
Praca ta, wykonana w zimie roku 1855—6, znajduje się w zbiorach Śledziejowickich p. Stanisława Larysza Niedzielskiego. Obok niej mamy chyba już tylko zapomnianą kopię z Orłowskiego, robioną w Krakowie. Poza tern. kopiował bardzo rzadko. Zobaczymy później, że w Wenecyi był nawet mało wiernym i nieco dowolnym tłumaczem, że on i tu, gdzie mu przecież bardzo chodziło o wniknięcie w obce dzieło, ani jednej kopii w sensie właściwym nie wykonał, a przynajmniej nie wykończył, biorąc z danego wzoru zawsze jedynie tylko to, co mu najbardziej odpowiada.
W technice kolorystycznej jest Grottger aż do r. 1860 Holendrem. Od malarzy wiedeńskich i z nimi razem uczy się patrzeć na drobnych mistrzów holenderskich, oni wyrabiają i podnoszą w nim poczucie barw, nadają jego dziecinnie skocznej kolorystyce rytm i takt, uczą go łączyć barwy i dzielić, tonować je i niuansować — od nich przejmuje on te gładziutkie lazerunki, ten połysk matowy z delikatnie fioletowymi cieniami. Ale jest w tym kolorycie holenderskim, studyowanym nad Dunajem, jeszcze jakaś nuta lokalna, jakaś mniejsza siła i wyższa gładkość: gładkość wiedeńskiej miniatury na kości słoniowej i połysk porcelany »vieux-Vienne«.
Grottger wżył i wmyślał się w te jasnobarwne cacka w latach 1855 - 1860 tak bardzo, że stosuje je niekiedy nawet nieco nie na czasie, w namiętnych, gwałtownych kompozycyach. Bardzo charakterystycznym jest Czerkies sadzący przez skały (własność hr. L. Pinińskiego), lub drugi (hr. Maryi Pappenheimownej), oba 1850 — 1860, oba tak znakomite w rysunku niepohamowanego ruchu konia i jeźdźca, sadzących, jak wicher, po skalistej pustyni. Ktoby uwierzył, że ten rozhukany Czerkies zostaje ex post illuminowany wodnemi barwami w delikatniutkich akordach jasno-żółtych i jasno-niebieskich, jakby suknia i kaftanik jakiejś gitarzystki Mierisa?
Te finezye szczegółu hamują tylko fugę kompozycyi, przerywają linię ruchu. W spokojnych scenach, w zacisznych interieurach atoli okazuje się całe mistrzowstwo kolorystyczne Grottgera tej epoki. Tak przedewszystkiem w wspomnianym cudnym rodzajowym »Kalendarzu«,—-portreciku własnym i hr. Pappenheima przed sztalugą — daje Grottger swe barwne chef-d'oeuvre owej epoki, przejęcia się kolorystyką Holendrów i wiedeńskich naturalistów. Słusznie zauważył pewien wybitny znawca, że to jakby Van der Meer z XIX w., ale wygładzony połyskiem wiedeńskim i poprawiony żartobliwie-czułym nastrojem osobistym. Ze na Holendrach z pod Kahlenbergu nie poprzestawał, że ich wzorom z nad Scheldy i Amsteli więcej jeszcze, niż im samym, zawdzięczał, to jasne. Cenił on ich technikę (której piękne okazy może we Lwowie widział i możliwie w »Odbiciu łupu« stosował bardzo wysoko, szukał ich i dopytywał się o nich aż do ostatnich miesięcy życia. Opisując narzeczonej główne arcydzieła paryskiego Luwru, dodaje bardzo charakterystycznie: »Metsu niema tu żadnego!«
Te kilka słów mówią dużo i są dla mnie pożądaną pomocą w tych wywodach. Bez nich i bez możliwości dedukcyi na oryginałach mogłaby postać przyszłego twórcy »Wojny«, wysiadującego godzinami przed holenderskimi »gabinettstukkami« wydawać się niejednemu czytelnikowi zbyt — nieprawdopodobną.
Obok sztuki lokalnej posiada Wiedeń pierwszorzędne dzieła sztuki wielkiej, zwłaszcza w zbiorach cesarskich, mieszczących się wówczas jeszcze w Belwederze przy Heu-Gasse. Po pierwszem zwiedzeniu tej sławnej galeryi (12 stycznia 1855 r. w towarzystwie przyjaciela Ostrowskiego) wybucha Grottger samymi wykrzyknikami: »Rzeczy Tycyana jakie piękne!« »Bubensa, ach Rubensa, Vandyka, Rafaela, o, prześliczne!« Poza tem podziwia szczególnie starca i staruszkę »jakiegoś« Dennera, o obrazach staroniemieckich zaś wspomina tylko pobieżnie, prawie z niechęcią. Ale już w tydzień później (20 stycznia) wymienia Albrechta Durera w pierwszym rzędzie między Velasquezem a Van Dykiem, podpisuje nawet przelotnie dzieła swoje monogramem, wzorowanym na durerowskim, wpisując małych rozmiarów »G« w szeroko rozstawione »A«.
Wyborną llustracyę do mych powyższych uwag o związku sztuki i techniki rysunkowej Grottgera z kierunkiem klasycznym i ze sztuką nazareńską stanowią jego notatki z licznych odwiedzin Albertyny i zbioru rycin Akademii Sztuk Pięknych. Już sam wybór artystów, których dzieła zamierza przestudyować, jest nader znamienny. Tak ogląda on kartony Corneliusa, “bardzo piękne” sztychy Bendemanna i »kompozycye (Hubnera czy Schnorra?) do Nibelungów«, a zatem prace artystów, rysujących przeważnie konturami tylko, a wiążących się techniką i kierunkiem myślowym blisko ze sztuką Fuhricha. Innym razem znowu podziwia Delaroche’a “Dziewicę Orleańską” i reprodukcyę »Moniki« Ary Schefera, której oryginał widział niedawno na krakowskiej wystawie. Wielkie wrażenie wywierają nań konturowe kompozycye sławnego w swoim czasie i wielbionego przez Gothego Anglika Flaxmanna, którego Klingei w swym pięknym manifeście »Malerei und Zeichnung«, przetłomaczonym teraz na język polski przez p. Drexlera, znowu nam przypomniał. — »Jakie to piękne, jak to wszystko przemyślane«, woła on, oglądając »kontury« Flaxmanna do Ossyana i Homera. Staloryty angielskie, widywane na wystawach sklepowych, wywołują w nim podziw, któremu daje folgę studenckim zwrotem: »To szelmy, te Angliki«. Wszystkie te entuzyastyezne eksklamacye są bardzo znamienne, składają się one na bardzo wybitny rys charakteru, którybym nazwał »rafaelowskim«. Wobec objawów sztuki, mających jakiekolwiek wyższe znaczenie, nie staje Grottger bowiem nigdy prawie na stanowisku negatywnem. W szkole i akademii, stroniąc jak najdalej od rozczochranej opozycyi, wymyślającej wszystkim i wszystkiemu od »marności i bryndzy«, odnosi się on do nauczycieli i profesorów, z jedynym wyjątkiem Stattlera, z sympatyą lub nawet z entuzyazmem. Tak samo widzi w sztuce tak dawnej jak i współczesnej tylko strony dodatnie, wybitne i wyniosłe. Dzięki temu usposobieniu dużo się Grottger w Akademii rzeczy nowych nauczył, a jeszcze więcej rzeczy dawnych oduczył. Zaraz w pierwszym roku wyzbywa się nawyczek dyletantyzmu, w które dotychczas nieraz jeszcze popadał. Jest on podobny do tego jeźdźca samouka, którego od maleńkości na konia sadzano: gdy się dostanie do dobrej szkoły, pod kierunek zdolnych nauczycieli, musi najpierw oduczyć się dawnej jazdy i przejść przez teoryę do nowej, udoskonalonej praktyki. Tak musiał i Grottger, oficyalnie przynajmniej, w murach Akademii na Annagasse abdykować z improwizatorskiego rozmachu na rzecz kompozycyi o miarowem tempie i z intuitywnego podchwytywania na rzecz rozumowej obserwacyi. Ale czasem poza m uram i szkoły poharcuje sobie po dawnemu »polskim kłusem po ściernisku«. Niewątpliwie obok dzieł, łączących się z nauką i sztuką akademii, wykazuje twórczość jego w pierwszych latach wiedeńskich jeszcze wiele swobody sportu.
*****
Ta sztuka swobodna łączy się jak najściślej z teatrem, tym teatrem, skupiającym w sobie w Wiedniu trzy czwarte całego ruchu umysłowego. Jednym z najważniejszych powodów sympatyi Grottgera do Wiednia i tegoż form życiowych było jego ogromne zamiłowanie do teatru, o którem nam jego dzienniczki: lwowski, krakowski, wiedeński tyle opowiadają. W jesieni poprzedniego roku, był podczas dziesięciu tygodni, spędzonych we Lwowie, około dwadzieścia razy w teatrze. Wygrawszy w ruletę w kółku rodzinnem 1 fl. 40 ct. cieszy się bardzo, »bo będzie jeszcze raz na teatr«, a w podróży do Wiednia, przybywszy późnym wieczorem do Krakowa, biegnie zaraz do budynku przy placu Szczepańskim. A cóż dopiero w Wiedniu! Bliższy stosunek między sztuką wiedeńską, a teatrem jest znany. W skazano nań już kilkakrotnie. Ale objawia się on, na co jeszcze nie wskazano, nie tylko w temacie i nastroju, ale także w gestykulacyi i mimice. Najpierw o kierunku pierwszym. Nastrój socyalnego sentymentalizmu, nieco załzawionego, ale nawskróś rzetelnego i serdecznego, tak właściwy sztuce rodzajowej, łączy się bezpośrednio z dramatem wiedeńskim popularnym i ludowym, grającym od Schickandera aż do poety Raimunda na strunach rzewności. A i znaczna część tych obrazków rodzajowych, stanowiących pewną odnogę działalności artystycznej Grottgera, i to przeważnie ilustratorskiej, nawet jeszcze w latach 1859—62, zawdzięcza swe istnienie szeptom nie tyle muzy, ile raczej teatralnego suflera. Ale zetknięcie się osobiste z teatrem mogło go raczej tylko utwierdzić w wyborze danych tematów i nadaniu im odnośnego nastroju. Ważniejszym o wiele jest wpływ sceny i teatru na mimikę, fizyognomikę i, jak widzimy na licznych przykładach, na teatralne nieco »arrangement niektórych jego obrazów z tej epoki.
Nie należy wprawdzie odnosić wszystkich tych znamion koniecznie do bezpośredniego wpływu teatru. Pewna teatralna inscenizacya obrazu była wówczas cechą ogólną sztuki wiedeńskiej. Hołdował jej przecież, jak wspominałem, profesor Wurzinger, zwłaszcza w »Odprawie cesarza Ferdynanda«. Obraz ten' to jakby migawkowe zdjęcie z przedstawienia głównej sceny jakiegoś miernego dramaciku a la Raupach. Go więcej! Przechadzając się po galeryi Akademii Sztuk Pięknych, odnajdywał młody artysta tę sarną teatralność na innych licznych obrazach historycznych.
Historya wpływu teatru na malarstwo i rzeźbę jest dopiero zaledwie w zarodku. Ograniczam tę kwestyę tutaj jedynie do »wysokiego« i historycznego kierunku w dramacie i obrazie. Uchwyćmy ten problem stosunku sztuki Grottgera do teatru trochę głębiej. Pierwsze bardzo wyraźne wpływy zaznaczają się wprawdzie już za Ludwika XIV, ale normą obrazu historycznego stanie się teatr dopiero począwszy od rewolucyi francuskiej i cesarstwa. Wówczas, w sztuce i epoce Davida, staje obraz historyczny pod znakiem Taimy. Teatralność też jest jednem z głównych znamion sztuki XIX wieku, a ostateczne jej przezwyciężenie najważniejszym sukcesem ostatnich lat dwudziestu.
Wychowam w tej sztuce i w tych wyobrażeniach, nie zdajemy sobie nawet sprawy, do jakiego stopnia to malarstwo historyczne było teatralnością zakażone i jak bardzo ono, zrzekając się prawa pierworodztwa, świat ograniczało do warunków zdawkowej sceniczności, dając to i tyle tylko, coby bez uszczerbku na deski teatralne przeniesionem być mogło.
Każdy lemat trzeba było sprowadzić z dramatem historycznym do wspólnej podstawy, zbudować go niejako na poprzecznym przekroju sceny, teatralnie i scenicznie uprawdopodobnić. »Prawdę« obrazu historycznego sądzono z łozy w proscenium. Rezultatem tego krzyżowania był “obraz żywych osób” na scenie i na płótnie. Jako skutek dalszego wzajemnego oddziaływania sceny i malarstwa powstawały różne rodzaje mięszane, powstał melodramat. Powiedzmy śmiało i otwarcie: znaczna część sławnychi najslawniejsze dzieł Grottgera, tych, co stanowić będą po wszystkie czasy chlubę i dumę me tylko ducha polskiego, nie tylko sztuki polskiej, ale co więcej - mówię to z najgłębszego przekonania i sądzę, że się nie mylę - jeden z tytułów chwały sztuki XIX-go wieku, rodzi się z melodramatycznych nastrojów. Dziś forma ta może się przeżyła. Dramat muzyczny Wagnera stworzył typikę nową.
Żadna siła formy nie jest wieczną — wieczną jest tylko siła ducha. W sztuce, pojętej jako twórczość formalna, znamy tylko prawdy względne. Konstrukcya lub ornamentyka gotycka są w XIII wieku najgłębszą prawdą, dziś w najlepszym razie estetyczną igraszką, bo są wynikiem dowolnego wyboru, ale nie wewnętrznej konieczności. Formy dobre lub złe a priori — nie istnieją, chyba tylko dla dogmatyków z zakresu estetyki. Każda forma jest dobrą, gdy staje się wyrazem i zwiastunem twórczego ducha. Wolno cechowej estetyce potępiać rodzaj melodramatyczny. Ktoby o nią dbał, o jej zdanie się troszczył? Ona przecież z reguły pozostaje w tyle, poza rozwojem żywej sztuki i spóźnia się ze swemi wyrokami co najmniej o ćwierć wieku. Wolno estetyce mówić, że melodramatyczność nie jest rodzajem czystym, że nie jest ugruntowaną na prawdzie.
My przeciwnie, musimy powiedzieć, że ta melodramatyczność jest ugruntowaną na prawdzie, skoro z jej nastroju powstają twory tak wielkie, tak wzniosłe, tak pełne najgłębszej, wewnętrznej prawdy, jak cykle Grottgera, a obok nich lub nieco wcześniej cały szereg arcydzieł sztuki europejskiej. I właśnie w tem zlaniu, złączeniu i zżyciu się sztuki Grottgera z tendencyami i nastrojami estetycznymi swego czasu i współczesnej sobie kultury leży ta bezsprzeczna, wielka i święta jej prawda.
Odwyknijmy raz od ustawicznego porównywania dzieł nowożytnych z rzeźbą grecką, ze sztuką Rafaela, Tycyana i t. d. Robimy tem ujmę jednym i drugim. Wszelkie takie podobieństwa są tylko pozorne. Dzieła sztuki greckiej, obrazy z epoki odrodzenia lub duchowo samoistne dzieła minionego wieku, wszystkie one wychodzą z pojęć i założeń tak z gruntu odmiennych, że tutaj żadne tertium comparationis co do ich rdzennego charakteru nie jest możliwem. Porównywać można tylko rzeczy o równej zasadzie i podstawie: Skopasa z Praksytelesem, Lorenca Lotta z Tycyanem, bezpośredniego ucznia z mistrzem. Wiek XIX objawia się w sztuce w swój odrębny sposób, ma swe własne podstawy, warunki i dążenia. Niewątpliwie wiele najcenniejszych składników artyzmu dawnego sztuka wieku zeszłego zatraciła, ale natomiast wchodzą w jej skład nowe czynniki, w nieznanych przedtem odmianach i kombinacyach. Dzieła wytyczne sztuki tego wieku (a do nich niewątpliwie dzieła Grottgera należą) chcą być mierzone własną miarą i mają prawo być podobnemi tylko do swoich rówieśników. Dość już tego nieznośnego doktrynerstwa i rzekomego modernizmu z jego rubasznością, z jego wietrzeniem duchowej treści, posądzaniem o ideę i podejrzywaniem o poezyę!
Prawdą jest, że sztuka minionego wieku nie jest pierwotną, ale pochodną, że się wywodzi z literatury i poezyi. Ale bodajby nigdy gorszego pochodzenia nie było! Mogą przyjść czasy, które jej tej matki pozazdroszczą! Te różne kombinacye poezyi, sceny i muzyki, napotykane tak często w najrozmaitszych zestawieniach, nadają sztuce minionego wieku odrębną cechę. Zupełnie nadarmo przerzucalibyśmy ikonotekę wieków minionych: w żadnem z tych dzieł nie znaleźlibyśmy miary odpowiedniej do ocenienia tworów takich jak np. »Kapłana z monstrancyą« lub »Zamknięcie kościołów« z »Warszawy«, jak »Kucie kos«, »Straszne wieści« (Les femmes polonaises) z »Polonii «, “Puszcza” lub »Duch« z »Lituanii«. “Losowanie” lub »Bluźnierstwo« z »Wojny«, »Na chórze«, »Szkółka wiejska« i t. d. To są dzieła, zrodzone właśnie z dziwnej a nowej, dawniejszym wiekom nieznanej konstelacyi estetycznej, są rezultatem skombinowanego współdziałania scenicznej dramatyczności, liryki i nastroju muzykalnego. Moment liryzmu jest w nastroju tych dzieł utajony, tak samo, jak moment barwy jest utajony w ich technice. Taka kombinacya właśnie ma cechę melodramatyczności. Komu to słowo jest niemiłem, niech ukuje nowe. Cecha obrazów przez to się nie zmieni.
Teatr zaznacza się zatem, podobnie jak cały świat zewnętrzny w twórczości Grottgera, najpierw w sposób charakterystyczny, a następnie idealny. Z początku przejmie artysta tylko jego cechy zewnętrzne, mimikę i sceniczność, a później, po roku 1862, stopi wyższy moment dramatyczno-sceniczny drogą misternie subtelnego procesu duchowego z innymi składnikami swych idealnych tworów w aliaż tak doskonały, że jedynie analiza chemiczna jego ślady wykazać i oznaczyć zdoła.
W tym ustępie, traktującym o latach 1855 — 8, może być mowa tylko o fazie pierwszej. Występują te teatralne momenty w »Zjeździe pod Schwechatem«, w “Ucieczce Walezego”, w »Zygmuncie i Barbarze«, a najwcześniej w historyczno-rodzajowym obrazku »Zygmunt August na łowach«, do którego zgrabny rysuneczek powstał w roku 1856 w Śledziejowicach (por. Nr. 46).
Ale w tych kompozycyach, obracających się w sferze sztuki teatralnie deklamatorskiego Wurzingera, gibkiego i wielostronnego Geigera, zawadzającego także nieraz o scenę i sceniczność, lub też nastrojowego liryka Bubena występuje wpływ teatru raczej ubocznie. Mamy natomiast szereg dzieł, powstających w bezpośrednim i wyłącznym prawie związku z teatrem Postacie na nich robią wrażenie raczej figur i modeli reżysera i dekoratora teatralnego, niż żywych tworów. W rzeczy samej, są to pierwsze próby przyszłego ilustratora z czasów i chwil, w których obserwuje jeszcze życie ludzkie, ujęte w perspektywiczną kostkę sceny, kulis i »sufitów«. Pierwszem takiem dziełem są ilustracje do »Anny Oświęcimównej«, dramatu mego stryja, Mikołaja Bołoza Antoniewicza, drukowanego we Wiedniu w r. 1856. Zdobi to pierwsze wydanie wiedeńskie dwanaście litografii, oddających rysuneczki piórkowo-sepiowe Artura Grottgera, będące moją własnością. Nie pomylę się chyba, odnosząc je do początków roku 1856. W zapiskach dzienniczka wiedeńskiego, prowadzonych, jak wspomniałem tak skrzętnie od dnia przyjazdu aż do pierwszych dni lipca 1855 roku, niema jeszcze wzmianki ani o nich, ani nawet o autorze dramatu, z którym go później blizkie łączyły stosunki. Przez lato i jesień bawił zaś Grottger na wsi w Galicyi, w Śledziejowicach, u Laryszów Niedzielskich, skąd dopiero późną jesienią, pokrzepiony i odżywiony, z nowemi siłami do Wiednia i pracy powrócił.
Wartość historyczna tych kompozycyi jest o wiele większą od czysto estetycznej. »Dzieł« Grottgera nie byłoby mniej, gdyby ich nie było — w rozwoju zaś czulibyśmy bez nich pewną lukę. Zbierzmy w krótkości najważniejsze momenty: tu po raz pierwszy sztuka Grottgera zsiada z konia, miał więc mój stryj wobec niej choćby tę jedną zasługę, że jej, jak Gerwazy Hrabiemu »przytrzymał strzemię do zsiadania«. Te rysuneczki — to pierwsze objawy humanizującej się sztuki Grottgera; tu wzrusza on po raz pierwszy glebę, w którą owocujące drzewo jego życia duchowego w kilka lat później upuści nasienie idealizmu. Tu staje się przedmiotem sztuki już nie jeździec i nie amazonka, w której kostyumie młody artysta przemycał dotychczas kobietę, ale człowiek jako wyraz i przedstawiciel momentów psychicznych — tu pobudką będzie nie ostroga, ale namiętność i miłość. Mimikę i typikę silnych poruszeń psychicznych, co prawda, artysta dopiero ledwie zaznacza. Ten świat ducha jest dla jego ręki czemś zupełnie obcem jeszcze i nowem. Dla tych motywów ani »najdroższy tatko«, ani Kossak, ni Adam wskazówek żadnych daćby nie byli mogli. Tu trzeba trochę doświadczenia życiowego.
Nieraz już zapłonął miłością. Z całą potęgą objął go szał miłosny przed rokiem niespełna po raz pierwszy. Ten jego stosunek do mieszczaneczki wiedeńskiej, Róży Ertl, wpłynął także znacząco na cały jego rozwój duchowy.
Ale od silnego uczucia do zdolności stworzenia jego artystycznego równoważnika — droga daleka. Wówczas notuje swe wrażenia jeszcze atramentem w dzienniczku, a nie ołówkiem w szkicowniku, dając słowu pierwszeństwo przed linią. Ten świat procesów psychicznych staje się po raz pierwszy problemem jego sztuki w tych niepokaźnych ilustracyjkach. Ale stanął by on zupełnie bezradny wobec tego zadania ex propria diligentia, to jest wobec wolnego przekładu na formy rysunkowe głównych scen dramatu stworzonego pod wpływem Kalderona i Grillparzera, gdyby nie miał dobrze wpamięci tak ważnego dlań teraz podręcznika stylistyki teatralnej i gdyby nie zaglądał co chwila do słowniczka fizognomiki scenicznej. Są też te ilustracye raczej jakby szkicami z premiery, niż artystycznie ujętemi ilustracyami tej poezyi dramatycznej, w której ongi takie tryumfy odnosiła H. Modrzejewska. Nie mamy więc przed sobą na tych obrazkach rzeczywistych postaci z fabuły, nie mamy ani tego rodzeństwa, związanego miłością bardziej niż braterską, ani niezbędnej suivantki i koniecznego »ojcowskiego przyjaciela«, ale tylko aktorów i aktorki. Nie mamy ani drzew, ani gór, ani ścian i pował, tylko kulisy. Jedynie w winietce początkowej i końcowej, tak efektownie skontrastowanych, posługuje się artysta dawniejszymi nabytkami swego szkicownika, to jest wspomnianymi wyżej rysuneczkami zamków i ruin. Ci aktorowie na jego rysuneczkach stają z natury rzeczy twarzą do widza, a przemawiają nie tyle do współgrających, ile do parteru.
Musiał zatem młody rysownik zarzucić szyk przekątny swych poprzednich utworów, przeprowadzony konsekwentnie n. p. jeszcze na obrazku: »Napad szwedzki na wieś niemiecką«, wykonanym zaledwie o dwa lub trzy miesiące wcześniej w Śledziejowicach, i musiał pod wpływem momentów scenicznych przemienić całą kompozycyę skośną na frontalną. Sceny zbiorowe komponuje nawet zupełnie sceniczne w profilowym szeregu. Tak jest n. p. w obrazku do słów »Na zamek!« »Nie m ożna!« (akt 4, scena 4). Z perspektywy, przeprowadzonej z uważną poprawnością, zdaje tu 18-letni artysta pierwszy egzamin publiczny. Na obrazkach do słów (akt 1, scena 1) »Na takim haku sto lat by tu został« lub (akt 2, scena 2) »Co tak stoisz, jak ten w strachu do kulbaki kozak spięty?« widzimy wyraźne usiłowanie perspektywicznego rozwiązania wnętrza. I tak kładzie Grottger punkt widzenia zazwyczaj w sam środek obrazu, podnosząc konstrukcyę liniami perspektywicznemi tafli podłogi, belek stropowych, ram drzwi i okien w ścianach bocznych. Scena i teatr stają się odtąd podstawą jego kompozycyi wnętrza, zamkniętego w głębi zazwyczaj tylko ścianą, ustawioną równolegle do płaszczyzny obrazu. Ale to nie jest regułą: jest on teraz już w perspektywie tak pewnym siebie, że raz w scenie spotkania się Anny ze Stanisławem ryzykuje zamknięcie tła dwiema skośnemi płaszczyznami, tak, że kres obu stykających się ścian stanowi niejako pionową oś obrazu. Ta zdobycz techniczna jest płodną w następstwa. Dwie ściany, obie skośnie ustawione, staną mu Gę później zwykłym schematem kompozycyi wnętrza, powtórzą się trzy razy w »Warszawie«. nie mniej niż pięć razy w »Polonii«, dwukrotnie w »Lituanii« i w »Wojnie«.
Odpowiedzialność za stroje polskie spada całkowicie na ówczesnego reżysera lwowskiego teatru i na starego Jana Maszkowskiego, na którego rysunku piórkowym w muzeum Pawlikowskich we Lwowie, przedstawiającym staro-szlachecką scenę błogosławieństwa ślubnego, widzimy kostyumy identyczne. Oto znaczenie tych rysuneczków piórkowych podmalowanych delikatnie sepią, którą, cieniując silniej lub słabiej, traktuje jako surogat barw akwarelowych. Zwracam szczególną uwagę na ten proces techniczny. Widzimy, że ten “zawodowy rysownik” nawet gdy pracuje techniką monochromową, ustawicznie świat swój widzi w szacie barwnej.
Akcya psychiczna po raz pierwszy tematem sztuki, przejście od schematu przekątnego do kompozycyi frontalnej, pierwsze przedstawienie wnętrza i jego perspektywicznej konstrukcyi, zastąpienie wielobarwności cieniowaną monochromią — oto niepoślednie znaczenie ilustracyi do »Anny Oświęcimównej«. Jak na drobnostki, na pierwszy rzut oka tak niepokaźne, to chyba dosyć. Są one pierwszem ogniwem długiego łańcucha szkiców, scen i kompozycyi, wiążących się najściślej z dramatem, z teatrem i ze sceną. Wymienię ich tu kilka dla przykładu: dwa rysuneczki w posiadaniu p. Wł. Federowicza »Przed ślubem« i “Scena więzienna”, scena z więźniem na wielkiem »tableau« do schillerowskiego poematu »Wiirde der Frauen«, ilustracya z Mussestunden do bajki rumuńskiej »Pietra babului«, gdzie teatralność kombinuje się z słodką poezyą schwindowską, dwa pomysły do obrazu historycznego “Uprowadzenie Michała Anioła” i szkicowana kompozycya do »Galileusza«, pojęta zupełnie w wyższym stylu ówczesnego dramatu historyczno-filozoficznego w rodzaju »Uryela Akosty« Gutzkowa, a zredukowana później w pokaźnym drzeworycie waldheimowskich »Illustrierte Blatter« do kompozycyi jedno-postaciowej — i t. d.
W innych kompozycyach znowu, zwłaszcza od r. 1858 począwszy, urywana i kańciasta gestykulacya wcześniejszych utworów, powstałych pod wpływem mimiki teatralnej, ustępuje miejsca akcyi łagodniejszej i płynniejszej, jak gdyby niesionej falą muzykalnej melodyi.
Oba bardzo piękne obrazki do romansu, nader naiwnie utkanego na tle życia Władysława Warneńczyka, p. t. »Myrthe und Krone« w »Mussestunden« z r. 1862, rodzą się zupełnie z estetyki opery i mogłyby służyć, bez najmniejszej zmiany, jako ilustracye scen operowych, pierwsza do drugiego aktu »Lohengrina«, druga do trzeciego aktu »Tristana«. A weźmy np. drugi i czwarty (końcowy) obrazek ze »Szkoły szlachcica polskiego«, lub niewątpliwie współczesny jej obrazek z życia staroszlacheckiego, tak zwany »Mariaż«. Czy nie wychodzą one z nastrojów muzykalno-dramatycznych? Czy nie dopraszają się one formalnie o dźwięczną, łatwą, płynną, a tak melodyjnie bogatą muzykę Moniuszki? Nie są-że to jakby sceny ze »Strasznego Dworu«?
W październiku r. 1906 zmarła jedna z najsławniejszych artystek XIX-go wieku, Giulietta Ristori. Pełne pół wieku przedtem, w późnej jesieni 1856?r., zachwycała ona cały Wiedeń, entuzyazmowała także naszego artystę. Dziwny przypadek, że Grottger, jadąc do Wiednia, na stacyi w Oderbergu w imponująco pięknej nieznajomej podziwiał właśnie wielką artystkę, dodał jego entuzyastycznemu uwielbieniu pewnego osobistego pieprzyku. Szkicował jej portret kilkakrotnie — szkice te są we Lwowie własnością p. Wandy Młodnickiej. Bardzo możliwe, że zjawisko tej posągowo pięknej, a tak genialnej artystki i te szkice portretowe, dały pierwszy impuls do szeregu portretów kobiecych, przedstawianych jako bohaterki sławnych dramatów, do Małgorzat, Ofelii i t. d.
Pierwsza kompozycya to rysunek o technice tak ostrej i precyzyjnej, iż wydaje się raczej pracą rylca na stali, niż ołówka na papierze. Na tle staroniemieckiej architektury, szczytów domów, smukłych, jak sosny, kominów i wieżyc, strzelistych jak topole — przesuwa się przed oczyma widza ku lewej stronie, po linii stromych schodów, wiodących z katedry na ulicę, ujmująca scena: Gretchen, dziewczę o szczupłej, filigranowej budowie ciała i rysach najwidoczniej portretowych, z główką wstydliwie schyloną zstępuje zwolna po schodach: niżej stoi Faust, (jedyna postać en face w tym profilowym pochodzie), śledzący pilnem okiem nadobną kochankę, którą Mefisto »wytyka palcem«; tuż za Małgorzatą schodzą po stopniach dwaj młodzieńcy z wyrazem dziwnego skupienia i współczucia. — Wszystkie te postacie pokazuje nam Grottger tylko po pas, lub co najwięcej po kolana. Trochę obojętny starzec i dziecko, wpatrzone bystremi oczkami w oblicze Małgorzaty, uzupełniają kompozycyę.
Techniką, ogólnem ujęciem, typem ciała niewieściego, motywem skromnie spuszczonej, a naprzód podanej główki — łączy się ten jasny, przejrzysty rysunek bezpośrednio ze współczesną wielką kompozycyą na temat szyllerowskiej »Wurde der Frauen«.
Zbyteczną jest prawie i tu i tam sygnatura o spiczastych, stojących literach: »A. Grottger 1857«.
Jak wspomniałem, brzmi w tej kompozycyi nuta osobista. Rysy obu młodzieńców, postępujących za Małgorzatą, są nam dobrze znane; daje tu artysta portret własny, a obok w tle portret Rafała Maszkowskiego. Przedstawiając siebie niejako w roli Walentyna, unika skrajnej charakterystyki, wyszlachetnia i wydelikaca rysy własne; piękne jego oko spoczywa na postaci Małgorzaty z wyrazem głębokiej i elegijnej rzewności, z całego profilu płynie jakaś przedziwna słodycz: widać, że ten młodzieniec nadal, przez całe życie sercem i wyłącznie sercem tylko kierować się będzie.
I Małgorzata jest portretem, a to panny Luisy, bohaterki współczesnego humorystycznego cyklu z przygodami studenckiemi obu przyjaciół, o którym zaraz będzie mowa. — Ten moment osobisty — aluzya zresztą bardzo wyraźna — nie czyni jednak tej kompozycyi żadnej estetycznej ujmy, a podnosi ją zarazem do znaczenia biograficznego dokumentu. — Od tej chwili będzie mu coraz bardziej dzienniczek zbędnym, forma artystyczna zacznie zastępować myśl logiczną. Jednakże nie zdołał tu jeszcze zlać motywu osobistego z fabułą w pewną wyższą całość, oba pierwiastki nie są jeszcze zupełnie stopione. Całość robi raczej wrażenie sceny kostyumowej, a charakterystyka Fausta wypada zbyt blado w porównaniu z postaciami, wyposażonemi w rysy portretowe.
Kompozycyą druga »Małgorzaty w kościele«, jest luźnym szkicem, lotnym pomysłem, rzuconym widocznie w pośpiechu na kartkę szkicownika. Unikając portretów zdołał artysta łatwiej uczynić całość bardziej jednolitą. — Zapewne, tekstowi nie dorównał. Kompozycyą ta, taka cicha i skromna, nie może być artystycznym równoważnikiem odnośnej sceny dramatu Goethego — jest to raczej jakby illustracya do innego »Fausta«, którego autorem mógłby być młody Szyller lub Korner: to bardziej Luiza z »Intrygi i miłości«, niż Gretehen z »Fausta«; niemasz tu ani demona-Mefista, ani groźniejszego jeszcze demona-miłości. Mefisto i Faust, ledwo naszkicowani, służą raczej tylko jako kontrasty psychiczne. Od tego ciemnego tła, w znaczeniu dosłownem i przenośnem, odcina się teM efektowniej poetyczna postać zamodlonego dziewczęcia. — Co prawda, odrzuca tutaj artysta zupełnie moment tragizmu — zaznaczając tylko ogólnie silne kontrasty: świetlne i psychiczne. — Wyłączył wszystko, co zbędnem, redukując całość jedynie do momentów, koniecznych dla rozwinięcia psychicznej sytuacyi.
Możliwe, że artysta myślał wówczas przelotnie o całym szeregu ilustracyi do »Fausta«, o jakimś cyklu faustowskim, ale dowodów dalszych na to przypuszczenie nie mamy — a choć oba te dzieła tak bardzo między sobą się różnią, to przecież mają one — jak powiedziałem — dwie cechy wspólne: dążność do wydobycia pierwiastku psychicznego i przemienienie danego motywu dramatycznego na spokojną a duchowo pogłębioną sytuacyę. — Ten drugi rysunek ma, podobnie jak illustracye do dramatu mego stryja, niepoślednie znaczenie historyczne. Ta Małgorzata modląca się w kościele, to pierwsza scena czysto nastrojowa Artura Grottgera — co prawda, pozycya malutka, ale niezbędna w tym szeregu danych, z których zesumują się cykle.
Jest przytem i w technice bardziej własną. Jej poprzedniczka bowiem stoi zupełnie pod wpływem Geigera, jest dziełem, w którem Grottger zostaje zupełnie pod suggestyą swego uwielbianego wówczas mistrza. W żadnem innem tak bardzo do niego i jego staroniemieckiej drzeworytniczej techniki się nie zbliżył. Wreszcie zwracam uwagę, że znany cykl kartonów Wihelma Kaulbacha do »Fausta«, jako pochodzący z roku 1859, jest od dwu do trzech lat późniejszym.
W sztuce Matejki pierwiastek fizyczny i duchowy wzajemnie się potęgują; obraz jego, to jakby ich iloczyn. Dość przypomnieć »Rejtana« lub »Bitwę grunwaldzką«. Potęga fizyczna jest dla Matejki wykładnikiem zmysłowym potęgi duchowej. U Grottgera ma się rzecz wręcz przeciwnie: silne poruszenie fizyczne, a głęboki nastrój duchowy, oto momenty, które w jego sztuce prawie się wzajemnie wyłączają — w procesach duchowych jego obrazów odgrywa ciało ludzkie, pojęte jako mechanizm siły i energetyki fizycznej, rolę drugorzędną. Objawienie zewnętrzne tych ostatnich momentów jest dla jego celów artystycznych czemś zupełnie bezwartościowem i przy jego kombinacyach estetycznych nie wchodzi prawie w rachubę. Im obraz duchowo jest głębszy, tern będzie i spokojniejszym; na wielkich tworach Grottgera nikt nie przemawia i nie pyta — wśród ciszy zupełnej odgrywają się misterya jego nastrojów, a słowo staje się zbędne dla tego obcowania duchów: u niego mówią oczy, nie usta, a cisza tej atmosfery, nasyconej duchowym wyłącznie pierwiastkiem — oto tajemnica tego magnetycznego czaru, jaki ta poufna sztuka wywiera.
Rysunek drugi, powyżej omówiony, znajduje się w szkicowniku pana Władysława Fedorowicza w Oknie, tak cennym dla badacza rozwoju form i idei Grottgera. Tu spotykamy się z nim po raz pierwszy, będzie to więc najwłaściwsze miejsce dla obszerniejszej o nim wzmianki.
Jest to szkicownik podłużnego formatu, wysoki 23 cm., szeroki 31 cm. oprawiony w czarną tekturkę: zakupiony we Wiedniu (w śródmieściu u Johann Halls We. za cenę 1 fl. 26 ct) obejmuje on dzisiaj już tylko (nie licząc obu wewnętrznych okładek) 21 kart, obustronnie pokrytych, już to większymi rysunkami na całą stronicę, już też mniejszymi najróżnorodniejszymi szkicami i kilkoma zapiskami.
Go najmniej trzynaście kart jest wyciętych. — Ale nie wszystkie uważać trzeba za rozpierzchłe i stracone. Kilka z nich znajduje się w ręku szczęśliwego właściciela, posiadającego tyle innych skarbów ołówka, kredki i pędzla Grottgera.
Materyałem jest biały szorstki papier, przy końcu tylko są wszyte trzy kartony ciemniejsze i bardziej chropawe, tonowane w trzech barwach. Z jakich lat może on pochodzić? Na to pytanie dać odpowiedź jest równie łatwem jak bolesnem. Szkicownik ten bowiem (przykro to powiedzieć) jest jakby palimpsestem. Karty były przeważnie użyte: dwukrotnie, a jedna wykazuje nawet ślady co najmniej trzechkrotnego użycia. — Dziewięć dziesiątych wszystkich rysunków obecnych pochodzi dopiero z lat 1862—4. Granice te są absolutnie pewne; oznaczają je szkice do »Park« z r. 1862, do »Polonii« (1863), do olejnego obrazu »Przejście przez granicę« 1864, wreszcie szkice architektoniczne i rodzajowe z Wenecyi, gdzie bawił, jak wiadomo, z hr. Janoszem Pallfym w hpcu tegoż roku. Lecz zwierzał się w tym szkicowniku ze swych artystycznych pomysłów już od r. 1857, lub nawet 1856 począwszy. Jest tam szkipieszego Czerkiesa, zwróconego twarzą do widza. Wolno go uważać przecież za pierwszy pomysł do olejnego obrazu z r. 1856, którego przedmiotem jest Czerkies, trzymający prawicą konia za uzdę (w zbiorach hr. Pappenheima). I większa połowa tych kart pokrywała się kolejno w tych wczesnych i późniejszych latach wiedeńskich pierwszym i rzutami, luźnym i pomysłami, lub bardziej wykończonymi szkicami. Wszystko prawie zaginęło bezpowrotnie, wszystko prawie zebrały zdmuchnięte przez autora okruszyny gumy. Był to prawdopodobnie pierwszy pamiętnik artystyczny z czasów dojrzalszego akademizmu wiedeńskiego 1856— 7 i lirycznie nastrojonej gawędy szlacheckiej, jak »Szkoła szlachcica« 1858; miał go nawet może artysta ze sobą w owych dniach przełomowych pobytu w Monachium jesienią tego roku. Gdybyśmy wszystkie karty jeszcze mieli! Moglibyśmy z nim w ręku śledzić każdy krok owego »przejścia przez granicę«, oddzielającą realizm Grottgera od jego twórczości idealnej i subjektywnej (od r. 1858 począwszy).
Posługiwał się nim artysta rozmaicie, biorąc tę samą kartę raz na długość, potem znowu na wysokość, jak to widać z tego, że postacie zderzają się pod kątem prostym . W chwilach twórczego ferworu nie znajdywał nawet czasu na złowrogą operacyę »radyrką«, rzucając jakiś pomysł w odwrotnym kierunku poprzez szkic, o jakie pięć lub sześć lat dawniejszy. — Oto przykład charakterystyczny: dwa rysunki, jeden mniej więcej r. 1856 (wspom niany właśnie Czerkies), drugi zaś z r. 1864, a zatem z epoki wzniosłego idealizmu, krzyżują i przecinają się. W ten sposób zderzają się na kilku cm. kwadratowych najbardziej rozbieżne kontrasty jego sztuki!
Na 3 lata co najm niej przed ostatecznem ukształtowaniem wzniosłego bolu nad »ludzkością, tym rodem K aina» w cyklu »Wojny«, nosił się artysta z pomysłem o nastroju pokrewnym; przedstawiony tu jest kapłan, stojący nocą w głębokiej zadumie wśród śpiących powstańców, otoczony z dwu stron kozłami bagnetów, symetrycznie ustawionymi. Tę kompozycyę, ostatecznie przecież niewykonaną, a należącą do cyklu »Bór«, rzucił dwukrotnie na karton. Drugi z tych szkiców przecina się ze w spom nianą postacią Czerkiesa, stojącego w kierunku odwrotnym, tak, że na jego bucie rysują się kontury głowy kapłana. Do tego szkicownika powrócę jeszcze, om aw iając utw ory z r. 1864, a zwłaszcza cykl szkiców do »Boru litewskiego«. Do tej epoki, wcześniejszej, specyalnie zaś do lat 1856— 8 należą: na w ew nętrznej tekturze okładki i na str. 1-ej, rysunki według manekina konnego, na str. 1 i 38 trzechkrotnie szkicowany portrecik profilowy (ku lewej) młodzieńca, prawdopodobnie Ostrowskiego, na str. 5 portrecik młodej niewiasty en face w kapeluszu i »Gretchen« w kościele, na str. 33 kontur łba końskiego i osobno uździenice, na str. 37 (na poprzek) nader udatny portrecik jakiegoś jenerała austryackiego w pióropuszu, prawdopodobnie Gyulaja, w każdym razie nie Pappenheima (Nr. 71), na str. 38 i 39 zbroja rzymska, szkic husarza, dwie sceny z Czerkiesami i jakieś rachunki, wreszcie na końcowej okładce rękojeść i monogram SW, trzykrotnie powtórzony.
*****
Rozpatrzyliśmy dotychczas dwa czynniki, kształcące artyzm Grottgera w jego pierwszych latach wiedeńskich: sztukę wspóczesną i teatr. Kolej teraz na czynnik trzeci, na życie potoczne, o którem wspomniany już kilkakrotnie dzienniczek tyle szczegółów podaje. Nie wchodzę w nie zbyt dokładnie. Celem tych badań jest nie tyle życie Grottgera, ile raczej historya jego sztuki i psychy. Chcę dać tylko krótki szkic jego zapasów z trudnościami życia, by się tern dłużej zatrzymać przy dziełach, w których nad temi trudnościami tryumfuje. Dla objęcia i zrozumienia tego artysty, dla zjednania mu miłości, zbędnem jest zupełnie uderzanie w tkliwą i ckliwą strunę współczucia; on sam jej dźwięków nie lubi, a wśród ciężkich zawodów, wśród dojmującego niedostatku nie usłyszymy od niego nigdy ani słowa skargi. Za młodu już wprawia się w sztukę milczącego cierpienia. Jak wspomniałem, warunki jego egzystencyi we W iedniu zaraz od pierwszych tygodni były bardzo trudne. Te kilkadziesiąt guldenów ze stypendyum (uszczuplone prócz tego kwotą 20 złr., posłanych bratu »Jarosiowi« wojskowemu, stojącemu załogą w Oświęcimie), rozeszły się na pierwsze konieczne wydatki i sprawunki. W net już widzi się zniewolonym do robienia »różnych doświadczeń« i do odzwyczajenia się od śniadania; myśli nawet o tern, czyby nie zażywać tabaczki, gdy mu głód dokuczy. Pali namiętnie, szkodząc przez to bardzo wątłemu organizmowi. »Ilekroć, zmorzony głodem, zapalę centowe cygaro, czuję wyraźnie, że gorycz, osiadająca na podniebieniu, gasi głód i tym sposobem mnie syci, podczas gdy, kupiwszy za »centa chleba, nie tylkobym się nie najadł, alebym, owszem, podniecił tylko »apetyt«. Ale wnet i cencika na cygarko zabraknie. Wtedy, »głodny, jak pies«, »chodzi, jak struty«, decyduje się zastawić zegarek, sprzedać spinkę, pierścionek, ręczniki, najstarsze ubrania; pójdą nawet skrypta i rysunki za dziesięć centów na makulaturę!
Nie dość na tem! Zima roku 1855 była wyjątkowo ostra, »wiatr ciął, jak rózgą«. Niema czem zapalić, zimno mu, »jak sto dyabłów«, woda w pokoju w lód się ścina. By w domu wytrzymać, trzeba mu się odziać w łatane po kilkakroć futerko; co gorsza, pracować niepodobna, bo biedne, popuchłe, odmrożone, popękane ręce ołówka utrzymać nie mogą!
A pomocy znikąd! Stypendyum tak skromne, wystarczać będzie na pierwszą połowę miesiąca, polecenia do p. hrabiny P., do ks. Schwarzenbergowej i do hr. Thuna przynoszą mu raczej same odmowy lub nawet upokorzenia, a o kupców lub prywatnych nabywców na obrazy tak trudno! Do tych plag głodu i zimna dołącza się trzecia: młodość i świat. »Ja o świecie zapomnieć nie mogę, ale on o mnie zapomina. Innym zupełnie okazał się dla Artura Grottgera Wiedeń od tego, o którym żartuje Szyler, że tam codzień jest niedziela i pieczeń ustawicznie na rożnie się kręci. A przecież przebył i przecierpiał to wszystko bez goryczy, bez żalu, z dziwną, rzewną dobrocią w sercu. Gdy, trzęsąc się od mrozu i nie mając za co kupić sobie świeczki, o zmroku już kładzie się do łóżka, zasypia z pocieszeniem na ustach, z myślą o najdroższej rodzinie! »Żeby też oni wiedzieli, jak ja bieduję«. Ale tego nie wiedzieli, bo im o tem nie donosił i »Mamci« się nie poskarżył, żeby jej, żyjącej i tak w nader ciężkich warunkach, smutku nie przysparzać.
Nad wszystkiemi temi przeciwnościami zapanowały ostatecznie zwycięzko: charakter, energia życiowa, humor i optymizm.
Uchwycenie w Grottgerze samego choćby tylko zjawiska życiowego i typu duchowego, poniekąd poza artystą i twórcą, byłoby już zadaniem ponętnem i ważnem, bo kontury tej pięknej postaci i cały jej podkład etyczny, biorąc to słowo w szerszem i wyższem znaczeniu, składają się na jeden z najwyrazistszych, najodrębniejszych, a najbardziej pociągających profilów, jakie w całym zbiorze medali polskich XIX wieku napotkać możemy.
Jako zjawisko życiowe opływa on formalnie w bogactwo rzadkich a żywych rysów duchowych. Cieniutka tylko błonka soczewki przedziela jego psychę od świata zewnętrznego, a raczej go z nim łączy. Dla tego artysty życie me jest martwym głazem z drzemiącą wewnątrz i ukrytą pięknością, którąby sobie długą i mozolną pracą dłuta zdobywać musiał, nie jest zatem i sztuka jego? w tej fazie przynajmniej, owocem samotności, długiego dumania, myśli wątpiącej, odwróconej od świata, a wpijającej się w siebie lub wahającej się rozwagi.
Jak motyl, fruwa on nad zieleniejącem dopiero drzewem żywota i jego pierwszymi pęczami; wnet będzie pił, jak pszczółka, słodycz z promieniejących kwiatów. Popłynie chyżą falą żywota, a gibkim, elastycznym skokiem przesadzi niejedną przepaść.
Ludziom i życiu odda się on w tej fazie cały, zupełnie i bez reszty. Te lata, aż do roku 1863 mniej więcej, to epoka jego największej ekspanzyi życiowej.
Łączy on się z ludźmi tysiącznemi nićmi sympatyi, zażyłości, szacunku, przyjaźni, miłości aż do uwielbienia i entuzyazmu. Ma niezwykły dar rozmiłowania się w drugiej istocie, jakąś lubieżną prawie chęć złączenia, zbratania, zespolenia się z jej duchem, oddania, prawie że poddania się. On jest mistrzem i wirtuozem altruizmu. A uszlachetniając prozę potocznego życia i podnosząc ją do wyżyn poezyi, nie poprzestaje na obserwacyi obiektywnej, nie szkicuje i nie bada tylko, ale podziwia, kocha i entuzyazmuje się.
Kocha i uwielbia! Dariem mu jest wyłączyć ducha z materyi stosunków socyalnych, zatrzeć różnicę stanu i wieku, widzieć w każdym serce tylko, odzywać się i do starszych, i do wysoko postawionych nawet, drobnemi słówkami, pieszczotkami i żarcikami, łączyć wszystkich zaczarowanym kołem swych uczuć.
Ileż szczerego uczucia, ile tkliwych słów znajduje on dla swoich przyjaciół! He upominków artystycznych rozda pomiędzy nich, a wyjeżdżając po dłuższej gościnie na wsi, zostawi nawet malutkiemu synkowi gospodarza nielada rysunek na pamiątkę. Jak familiaryzuje ich nazwiska, tworząc sobie Stachów, Papciów, Grabców i Leopolitów. »To anioł, nie dziewczyna« woła po pierwszej dłuższej rozmowie z panną Różą Ertlówną, córką restauiatoia »zum Kaiser von Oesterreich«, rozpływa się nad wdziękami »ubóstwianej« łub »prześlicznej« Róży - twarz, ujrzaną na ulicy, nazwie »cudownie piękną« — »aniołem, nie człowiekiem« mieni także Pappenheima.
O zachwytach nad »boską, niezgłębioną Ristori«, »nad tym meteorem, nad tą pięknością szlachetną, cichą, smętną, niezalotną, połączoną z geniuszem niebiańskim«, była już mowa powyżej.
Każdy przedmiot nawet ma dla niego stronę dodatnią i uprzejmą, a przymiotnik pochlebny, epitheton ornans, jest w jego pojęciu czemś, łączącem się z danym przedmiotem tak ściśle, jak barwa lub ciężar gatunkowy.
Pokoik, najęty za kilka guldenów, jest »jak pieścidełko«, »kapelusz bardzo piękny«, parasol »bardzo ładny«, książki, kupione za kilka centów, wydają mu się doskonałe, a warto czytać, jakimi przymiotnikami garniruje »rozbratel z kartofelkami« na który sobie nie bez wyrzutów sumienia w pewnych dniach miesiąca pozwoli. A gdy młody i rozrzutny trochę oficer angielskiego sztabu, Saint-Claire, któremu, dzięki pośrednictwu p. Micewskiego, udzielał lekcyi rysunku, przez kilka dni przed wyjazdem na wojnę krymską w marcu 1855, weźmie go za towarzysza i suto podejmie, to niema końca notatkom o doskonałem winie, wybornych cygarach i najwyborniejszych i »najpyszniejszych« potrawach.
Ale taka gratka rzadko się trafiała, a on nigdy jej nie szukał.
Natomiast daje ostatni grosz, by usłyszeć piękną muzykę, wystaje godzinami przy kasie, by dostać za kilkadziesiąt centów miejsce na galeryi opery, a tam, stojąc, słuchał z uniesieniem, »choć pot lał się ciurkiem«; mieszkając od marca do lipca 1855 wspólnie ze wspomnianym śpiewakiem Kalischem, najmuje sobie z nim »do spółki fortepian« i chodzi na koncerty, jest na koncercie Kallaya, który codziennie prawie u niego gra i śpiewa, nie znajduje słów zachwytu nad »Cyrulikiem Sewilskim«, a w styczniu roku 1856 bierze nawet »lekcye muzyczne«.
W domu i w biliotekach publicznych dużo czytuje: Dumasa »El Salwador« »Olympia de Cleves« (doskonały kawałek), »Wernyhorę« (cudny!), Sue’go »Marquis von Alf«, »Marquis de Teables«, »Dziady«, Lamartine a, Pitala (prawdopodobnie »Reruhmte Rechtsfalle«) i Kniggego »Umgang mit Menschen«.
Z prac historycznych wymienia Rottecka, Beckera: Historyę wojny 30-letniej i artykuły z »Konversationslexikonu«; wreszcie nabywa »u grajzlera, gdzie kupuje kiełbaski« za 50 centów kilka roczników »Theaterzeitung«, w której odnajduje »mnóstwo ślicznych i doskonałych kawałków«.
Zaznajamia się lub odnawia znajomość z licznymi młodymi ludźmi, bawiącymi wówczas we Wiedniu. Prócz Micewskiego z Tuczęp, hr. Emila Potockiego, Larysza Niedzielskiego ze Śledziejowic i hr. Wincentego Bobrowskiego z Poręby, których najczęściej i ze szczególną sympatyą wymienia, znajdujemy w dzienniczku jeszcze nazwiska Leszczyńskiego, Kasznicy, późniejszego profesora uniwersytetu lwowskiego (stosunek jego przyjacielski z historykami: Tadeuszem Wojciechowskim i Ludwikiem Kubalą datuje dopiero od r. 1859), A. Gorajskiego i br. Heydla, »którego stryj służył z mym kochanym Tatuńciem w tym samym pułku«, bywa u hr. Jana Zamojskiego — jest tam także na święconem, gdzie poznaje młodych Zaleskich, u hr. Kabogowej, a najczęściej u panny Brzozkiej, której, jak wspomniałem, ofiarowuje, zachwycony jej “prześliczną” grą, akwarelową ilustracyę do »Reduty Ordona«.
Ważniejsze są jego stosunki z artystami.
Data 1850—60, w których szereg wysoce utalentowanych młodzieńców oddawał się studyom artystycznym w akademiach zagranicznych, są dla dziejów naszej kultury pierwszorzędnej wagi. Będziemy — niebawem już może — badać te lata w szczegółach, będziemy tych młodych adeptów sztuki grupować i indywidualizować, łączyć i dzielić, i niejeden świstek, niejedna kartka, wydarta ongi ze szkicownika, a teraz wydobyta na światło dzienne, stanie nam się ważnym dokumentem. Jest to grupa ludzi, pochodzących przeważnie ze Lwowa i wschodniej Galicyi, a do niej liczy się przecież i Artur Grottger, będący niewątpliwie pierwszym geniuszem, jakiego ta część Polski wydała. Mimowoli nasuwa się nam porównanie między tą grupą młodzieńców a filaretami i filomatami wileńskimi; te lata studyów wiedeńskich, monachijskich i paryskich układają się same przez się w pewną paralellę z wielkimi latami Akademii wileńskiej. Jesteśmy poniekąd w prawie mówić o kolegach Artura Grottgera jako o drugiem pokoleniu Promienistych, lub przynajmniej przyjaźnią jego opromienionych.
Niestety ani czas, ani rozmiary tej książki nie pozwalają wchodzić tu bardzo w szczegóły. Wyłączając na razie Jana Matejkę, poprzestanę na wymienieniu kilku najgłówniejszych. Są nimi: bracia Maszkowscy, rzeźbiarz Parys Glippi, muzyk, a później malarz Kalay, b. dyrektor szkoły przemysłowej w Kołomyi, żyjący obecnie w Krakowie, sławny portrecista Horowitz, Karol Młodnicki, Daniel Penther, Leopold Loeffler-Radymno, Tytus Maleszewski, Andrzej Grabowski (Grabiec), Wilhelm Leopolski (Leopolita), Aleksander Kotsis i Leon Ostrowski.
Trafną sylwetę Leona Ostrowskiego, podał Kantecki. Idealista, marzyciel i filozof, gubiący się w abstrakcyach, człowiek wysoce wykształcony i o duszy szlachetnej, skromny i cichy, wywarł znaczny wpływ, jeżeli może nie na życie i sztukę, to przynajmniej na kierunek myśli Grottgera. Przy wyższych zdolnościach artystycznych, brakło mu zupełnie intenzywności. Więcej myślał, niż tworzył, a prace jego są owocem długiej, mozolnej, flegmatycznej medytacyi. Głownem jego dziełem to »Rada wojenna w amerykańskiej wojnie o niepodległość obraz znacznych rozmiarów z 20 mniej więcej postaciami naturalnej wielkości, siedzącemi dokoła długiego stołu, między tymi portrety Kościuszki, Pułaskiego, Washingtona i t. d. Obraz ten znajduje się obecnie w Muzeum narodowem w Rapperswylu. Drugie jego główne dzieło: malowidła i obrazy w kościele w Hałuszczyńcach powiatu skałackiego, nie jest mi jeszcze znane. Znam natomiast szereg jego szkiców, między nimi kilka do obrazu »Król Lir z Kordelią«, zostających pod bardzo silnym wpływem Grottgera. Kordelia zwłaszcza, to jakby powtórzenie lnb wzór jednej z trzech symbolicznych niewiast na rysunku Grottgera do »Wurde der Frauen«.
W szkicowniku Grottgera, cennej własności p. Michała Sozańskiego, znajdują się 2 ryciny do kompozycyi ołtarzowych: Św. Marcin i Św. Anna.
Nie są to atoli dzieła Grottgera, za jakie ogólnie uchodzą, ale szkice ręki Ostrowskiego. Sam czytelnik osądzi najlepiej, jak blizko ich formy się schodzą! Ilustrują one też doskonale wpływ nazarenizmu wiedeńskiego, grawitującego ku sztuce rodzajowej, na sztukę religijną uprawianą w owem kole artystów polskich, których duszą i punktem centralnym był Artur Grottger.
Inne szkice Ostrowskiego, olejne zwłaszcza, i portrecik en grisaille siostry jego, p. M. (w jej posiadaniu we Lwowie), pokazują go nam nie tyle jako ucznia szkoły malarskiej w stolicy monarchii, gdzie zresztą nie do Akademii, lecz do politechniki uczęszczał, ale raczej jako podlegającego zupełnie wpływom Wilhelma Kaulbacha, u którego wraz ze zmarłą przed kilku laty siostrą, dłuższy czas się uczył. W posiadaniu licznej bardzo rodziny ma się nawet znajdować własnoręczny rysunek Kaulbacha, darowany uczniowi na pamiątkę.
Leon, urodzony około 1832 r., zmarły 1875 r. lub 1876, był najstarszym z 16 rodzeństwa, a rzeźbiarz Ostrowski, autor »Polonii« w Muzeum Narodowem w Krakowie, i syn tegoż, utalentowany rzeźbiarz Stanisław, żyjący obecnie w Paryżu, należą do tej samej rodziny, są bowiem potomkami jego stryja, złotnika lwowskiego.
O wszystkich tych malarzach powyżej wymienionych, znajdują się liczne wzmianki w dzienniczku Artura, najczęstsze o Leonie (Ostrowskim) i Marcelim (Maszkowskim). Ale wymienia on jeszcze kilka innych, tak Dembowskiego i Tabińskiego, którzy obaj umierają we Wiedniu w lipcu roku 1855 — dalej Kwiatkowskiego, nauczyciela z Tarnowa, przybyłego do Wiednia dla kształcenia się w sztuce i bardzo mało uzdolnionego Dziewońskiego, który »z biedy musi u fotografa kolorować«, a w roku 1894 żył jeszcze jako nauczyciel rysunków prz) szkole średniej w Jarosławiu (A. Nr. 1118), wreszcie Macholda, przyjaciela i nauczyciela »Leona« (Ostrowskiego). — Leon Ostrowski i Rafał Maszkowski to najlepsi, najserdeczniejsi przyjaciele artysty, w tych pierwszych latach wiedeńskich. Uwiecznił Grottger ten piękny związek przyjacielski na zgrabnym rysuneczku (Nr. 74), pochodzącym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa z r. 1857, a choć na pozór niepokaźnym, przecież nie pozbawionym większego znaczenia dla jego rozwoju artystycznego. Jest to bowiem jego najwcześniejsza grupa portretowa. Dla poznania ogromnego postępu w przedstawieniu tego problemu wystarczy zestawić ten rysunek z akwarelowym, zbiorowym portretem jego ciotki, hr. Zabielskiej, z trojgiem dzieci, o którym wyżej wspomniałem.
Z innymi przyjaciółmi-artystami utrzymywał Grottger pilną korespondencyę, n. p. z młodym Suchodolskim, synem Januarego, i z Maleszewskim.
Z pomiędzy tych, którzy byli mu najbliżsi sercem i umysłem, pozostał był w kraju właściwie tylko Stanisław hr. Tarnowski ze Śniatynki; dziś jeszcze nie czas podnosić, czem on był dla serca, umysłu i całego życia Grottgera. Jakiekolwiek te losy życia Grottgera były, nie frasujmy się nimi. — Nie były najgorsze, skoro mu dały takich przyjaciół i pozwoliły mu do trzydziestego roku życia pierwszorzędnych arcydzieł dokonać.
Ten pobieżny przegląd przyjaciół artysty rzuca pogodny promień słonecznego światła, na tę epokę, tak nam blizką, a tak bogatą w ludzi zdolnych do entuzyazmu, ludzi o gorącem sercu i zdrowym altruizmie. — Znaczna część dzieł Grottgera wyrasta formalnie z tych blizkich stosunków osobistych. — Twórczość jego wygrzewa się i dojrzewa w cieple wspólności duchowej, inspiruje się myślą przyjaciela lub myślą o nim, łączy się z jego życiem i domem. Dzieła te powstają poniekąd z adresem dedykacyjnym, jak sztychy XVIII wieku, tylko nie wręcza ich artysta możnemu mecenasowi z głębokim ukłonem, ale przyjacielowi z gorącym uściskiem dłoni.
Stąd też to dziwne wrażenie, jakie jego dzieła wywołują. Gdy wchodzę do pokoju, w którym one są rozwieszone, czuję i widzę, coś więcej, niż obrazy, rysunki, niż dzieła sztuki tylko — wszystko się zwiera w jakieś magiczne koło przyjaźni i miłości, do którego widz bezwiednie wstępuje.
Ten poufny i okolicznościowy pierwiastek tylu dzieł Artura Grottgera wpływa także znamiennie na ich dalsze losy. Trzy czwarte, co najmniej, całej spuścizny artystycznej Grottgera przechowały się w posiadaniu prywatnem jego bliższych i dalszych przyjaciół i osoby, jeszcze bliższymi węzłami z nim związanej. Gdyby nie zbioly pani Młodnickiej, Stanisława Tarnowskiego w Śniatynce, hr. Aleksandra (a obecnie hr. Zygfryda) Pappenheima w Iszka Szent Gyórgyi, Wład. Fedorowicza w Oknie, Laryszów Niedzielskich w Śledziejowicach, Dzieduszyckich-Pawlikowskich w Krakowie, Konopków (dawniej w Mogilanach, a obecnie w Krakowie), Dzieduszyckich we Lwowie, Marcelego Krajewskiego w Paryżu, Maszkowskich-Skibińskich we Lwowie i t. d. — stałyby przed naszemi oczyma jego cykle bez związku i łącznika, jak głazy, rozsiane na polu ręką przypadku, jak wieżyce bez łączących je murów, sterczące nad ruinami miasta.
Szczegóły o jego przyjaciołach z lat wiedeńskich, jak i o smutnych jego ówczesnych losach, czerpiemy wyłącznie prawie z codziennych zapisków w dzienniczku. Gdyby nie one, nicbyśmy o tych przejściach i zawodach nie wiedzieli, nie odbiły się one bowiem zupełnie w jego sztuce. Wręcz przeciwnie: wnioskując jedynie z dzieł odnośnych, musielibyśmy wyobrazić sobie życie Grottgera jako pasmo dni pogodnych i szczęśliwych.
Z życiem zewnętrznem i codziennem złączy się sztuka Grottgera najpierw przez uśmiech, a ołówek jego będzie reagował najpierw tylko na wrażenia wesołe. Humor, szczęśliwy, młodzieńczy humor okrasi te ciężkie lata artyście. Wyprawiając »brewerye« i »śmiejąc się do rozpuku« połknie on łatwiej niejedną gorzką łzę. Do artystycznego przedstawienia dojrzewają wówczas dopiero te strony życia, dające się ująć w ramy farsy. Tylko konkretne zjawisko życiowe będzie przedmiotem odnośnego szkicu, a ta konkretność wystąpi jedynie w humorystycznem zabarwieniu.
Motyw humorystyczny, związany z pewną akcyą, zjawi się wprawdzie o jakie 2—3 lat później, będzie zatem objawem sztuki już dojrzalszej. Teraz zaś zaczyna Grottger swe ekskursy humorystyczne od luźnych typów, nie łączących się z żadną akcyą, anegdotą lub fabułą, odnośne rysuneczki będą miały zatem znamię komizmu charakterystycznego; komizm sytuacyjny zjawi się dopiero później.
Tę wcześniejszą fazę reprezentują rysuneczki szkicownika nader skromnych rozmiarów (15 cm., na 8 cm.) liczącego 37 karteczek, obecnie własności p. Michała Sozańskiego artysty-malarza we Lwowie; nabył on go po rzeźbiarzu Parysie Filippim, żyjącym wówczas, jak wspomniałem, w bliskiej zażyłości z naszym artystą, którego pamięć uczcił pięknym pomnikiem w kościele Dominikańskim we Lwowie. Szkicownik ten pochodzi, zdaniem mojem, z lat 1854 do 1856; wskazuje na tak wczesną datę początkową twarde, równoległe kreskowanie, jakoby grabiami po piasku, i pewna jeszcze sztywność w rysunku pąk, ramion, nóg, a zwłaszcza stóp, podobnych raczej do bucików, naciągniętych na drewna manekinów, widywanych na drugorzędnych wystawach krawieckich. Zatem, że artysta tym szkicownikiem posługiwał się już we Lwowie w r. 1854, przemawiają prócz tego liczne inne względy, jak np. lwowskie typy brukowe i różne motywy rodzajowe. Niemieckie napisy na widokach ulic i inne szczegóły każą dalszą i znaczniejszą część tych rysunków odnieść do pierwszego i drugiego roku, spędzonego w Wiedniu, a zatem do lat 1855 i 1856.
Mamy tu wprawdzie także kilka scen rodzajowych, jak: saneczki pomykające chyżo po śnieżystej pustyni z nader szczęśliwie uchwyconym profilem matki artysty, dobry profilowy szkic dziarskiego i przystojnego młodzieńca, wiozącego dwie panie, otulone w włóczkowe chustki (Nr. 76), dalej trzech żydowskich muzykantów, grających na skrzypcach, basetli i tamborynie, wreszcie Mordka Halperna w Krzywczycach. Poza tem zapełniają resztę kartek same już tylko rysuneczki portretowe, pomiędzy nimi niektóre wprost świetne, ilustrujące doskonale ów powolny proces przeradzania się objektywnego portreciku w szkic humorystyczny, a następnie w karykaturę. Spotykamy się tutaj najpierw z kołem blizkich znajomych, najczęściej (aż dziesięć razy na siedmiu karteczkach) z lewym profilem twarzy lub całej postaci jakiegoś młodzieńca o miękkich liniach twarzy, okrągłej czaszce, skośnej linii czoła i nosa i silnie wstecz odskakującej szczęce dolnej, z małą kozią bródką. Ten młodzieniec ze swym łagodnym, miłym, inteligentnym wyrazem twarzy, to przyjaciel od serca Rafał Maszkowski.
Bardzo zabawnym jest widok metamorfozy, dokonywującej się we Wiedniu na tym młodzieńcu: na pierwszych obrazkach widzimy go jeszcze w prowincyonalnym długim burnusie 1 w czapeczce z daszkiem, na ostatnich zaś w całej wspaniałości taniego wiedeńskiego szyku. Rafała wymienia Artur w swym dzienniczku wiedeńskim po raz pierwszy 5-go lipca 1855, skąd dalszy wniosek, że rysuneczki się ciągną przez cały rok 1855, a prawdopodobnie i przez następny.
Najsilniej i najpoważniej charakteryzowaną jest głowa mężczyzny o wielkiej dolnej szczęce, krótko strzyżonej brodzie, i silnym wąsie, w czapicy myśliwskiej z brzegami odgiętymi w dół na uszy i policzki; tu pokrywa koszta humorystyki tylko napis: »Głuchowski der Rebell«. Portretowany jest prawdopodobnie identycznym z owym rzeźbiarzem Głuchowskim, później osiadłym w Kołomyi, który, bawiąc w jesieni r. 1866 u hr. Bobrowskich w Porębie, dostał przemijającego zresztą napadu szału. Wymienię dalej głowę na wprost młodzieńca w czapce rosyjskiej, o szczupłej, delikatnej, schorzałej twarzy, z podpisem »Fefefelce« (widocznie jąkały) i profilową główkę mężczyzny około piędziesięcioletniego o wyrazie sytym, zadowolonym a rozumnym, w którym moi pamiętnicy widzą niejakiego obywatela Supińskiego, ponoś blizkiego krewnego słynnego ekonomisty. W tych trzech szkicach humor przebija się chyba w podpisach.
Ale już główka eleganta w średnim wieku, w »cwikierze«, ze spuszczonemi oczyma, traktowaną jest z swobodnym, uprzejmym, wykwintnym prawie humorem, a dalsze figurki stają się mimowolnemi karykaturami, tak np. ów młody mężczyzna z wąsikiem i kozią bródką w cylindrze, z rękoma w kieszeniach zbyt długiego futra, prawdopodobnie Leon Chrzanowski (z podpisem »Jaśnie Wielmożny Pan«). Zupełnie zasłużenie padają ofiarą zamierzonej karykatury ów utracyusz i karciarz »Siemasz« (Nr. 78), i ów »literat, malarz, dureń etc.«, antypatyczny fanfaron i lichego gatunku Papkin (Nr. 79), jako też liczne drugorzędne eleganty i »facety« z Galicyi, szukający »renomy« jako wiedeńskie brukotłuki. — Nie dziw, że tacy nie przyczyniali się zbytnio do poprawienia nieszczególnej opinii, jakiej Polacy wówczas we Wiedniu używali, co Grottger zaraz w kilka dni po przyjeździe (dnia 8 stycznia 1855) konstatuje, postanawiając należeć do tych niewielu, »którzy sławę Polaków we Wiedniu chcą poprawić. Boże dopomóż mi w tym zamiarze!«
Interesują dalej trafnie uchwycone postacie dwóch znanych maniaków lwowskich t. zw. »Strabancera«, siedzącego po turecku na ziemi, i ochraniającego oburącz swój »szklanny brzuch« i nieszkodliwego, a bardzo dowcipnego błazna ulicznego, nazwiskiem Baron, z dopiskiem »Pan Baron lwowski, skropigłowiem«. Ta nizka, krępa, dziwacznie ubrana postać, dwukrotnie tu nader szczęśliwie z tyłu uchwycona, przypomina kompozycyą żywo ową przyjacielską karykaturę państw a Jakubowiczów, robioną w listopadzie 1858 w Monachium z dopiskiem: »Jak błoto, to paskiem tak suknię podnoszę« (obecnie u p. Kazimierza Przybysławskiego w Uniżu).
Są tu też i dwa autoportreciki jeden tylko konturowy, drugi szkicowany dokładniej, rzecz dziwna, oba profilowe jeszcze i to zwrócone ku lewej, jak ów w posiadaniu hr. L. Pinińskiego, wcześniejszy o jakie lat trzy do czterech.
Kto zdoła się oprzeć sile komicznej i potężnej suggestyi tego szkicu? (Nr. 75). Na obliczu każdego, ktokolwiek go ogląda, uśmiech wesoły mimowoli zaigrać musi. — Jaki to postęp w porównaniu z wymienionym autoportretem ołówkowym (u hr. Pinińskiego), ile tu już swobody, ile już biegłości w poddaniu fizyonomii chwilowemu nastrojowi — a tam widzimy jeszcze bojaźliwe szukanie rysów podobieństwa, recytowanych ołówkiem z m artw ą i nieco »zacukaną« biegłością gimnazyasty, lękającego się odstąpić choćby na włos od dobrze wyuczonego tekstu.
Nie zawsze będzie u niego śmiech objawem naturalnym szczerej wesołości; w latach późniejszych zwłaszcza, będzie on mu nieraz gościem wprost niepożądanym, a natrętnym. W ostatnich latach życia zachodzi się artysta czasem śmiechem nerwowym i jakby niezdrowym. Nieraz wśród smutku i tęsknoty, wśród zgryzot i obaw o jutro porwie go nagle jakiś wybuch szalonej wesołości; przyzna się doń Grottger w liście z niechęcią, ze wstydem prawie jakby do jakiegoś objawu patologicznego, silniejszego od jego woli, uniewinniając i tłómacząc się tem, że »ma na gębie einen Lachmuskel (list do narzeczonej z listopada 1866)«. Ale teraz śmieje się artysta jeszcze szczerze i na głos. Rzadko kiedy też uchwycił z taką trafnością tę czysto fizyczną, prawie że surową funkcyę tego mięśnia, jak na tym zaśmianym autoportreciku.
Zestawmy w myśli z tym Grottgerem chichoczącym na głos jego autoportret z roku 1863 z tym niesamowitym wzrokiem, przenikającym nas do samych głębi uczucia!
Jakaż metempsychoza musiała się dokonać w głębi tego człowieka, zanim bólem i pracą, życiem i duchem wyszlachetniał do tych rysów i do tej postawy!
Tak! Ale, żeby taki proces metempsychozy mógł się dokonać, musiała ta psyche przedtem dawno już istnieć — i choćby z tego względu warto ją poznać w tej jej fazie pierwszej i wstępnej, kiedy z młodzieńczej nieświadomości przebudza się z uśmiechem na listach.
W bogatym zbiorze dzieł sztuki, pozostałych w Krakowie po ś. p. Ksawerym Masłowskim, znajdował się szereg cennych dzieł Artura, przeważnie młodzieńczych: spis, drukowany w roku 1870 w Krakowie wymienia ich aż ośm: polowanie na lisy w r. 1853, obecnie u p. Kołaczkowskiej we Lwowie, wspomniana powyżej egzekucya szpiega z r. 1831, kąpiące się w stawie kobiety, z datą 1858, znajdujące się obecnie w zbiorach p. St. Patka w Warszawie »tableau« z pięciu obrazów »L’abondance et la misere« (Nr. 80), »czwórka koni«, »św. Jan i Matka Boska Piaskowa«, obecnie w zbiorach Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu, wreszcie »podróż Artura Grottgera do Wiednia i przygody tamże« — 15 ilustracyi, szkicowanych ołówkiem na jednym kartonie. Czy mogą to być przygody pierwszej podróży i czy możemy te szkice odnieść do tak wczesnej daty? — Wątpię o tern bardzo. — Wędrował artysta do Wiednia tak często i »przygód« miewał tyle!
Objawia się zatem najpierw jego siła komiczna typami charakterystycznemi, pozbawionymi akcyi, choćby nawet czysto zewnętrznej. Są to poniekąd akumulatory, naładowane komizmem, jednakże niepołączone żadnymi przewodami z mechanizmem życiowem — nie markuje artysta nawet najzwyklejszych motywów ruchowych. — Wyjątek stanowią wspomniane karykatury obu maniaków, bo tu wydało się artyście przedstawienie sposobu, jak oni chodzą lub siedzą, dla ich charakterystyki rzeczą konieczną. — Kładę pewien nacisk na to znaczne opóźnienie, z jakiem grupa z potocznego życia, czy to z domieszką humorystyczną, czy bez niej, w sztuce Grottgera się zjawia. — Łatwiej mu układać bitwy i potyczki, illustrować kroniki polskie i niemieckie i szeregować ataki, niż przedstawić scenę codzienną. — Widzi dopiero poszczególnych ludzi, nie zdoła jeszcze ująć tego, co ich łączy.
Humorystyka Grottgera rozwija się analogicznie, jak jego liryzm. — Objawiają się oba czynniki najpierw w słowach, a później dopiero w sztuce. — Ma artysta niewątpliwie już wówczas oko wrażliwe na komizm sytuacyi, ale wystarczy mu zdać sobie z niego sprawę w dzienniczku, a o kompozycyę artystyczną, choćby tylko szkicowaną, jeszcze się nie pokusi.
Tak np. opisuje on, bardzo zabawnie we wspomnianym dzienniczku w dzień »Nowego Roku 1855, tę plagę wiedeńską, nieznośny wicher, którym miotane »kapelusze latają, jak jaskółki«, a w dwa miesiące później (22 lutego 1855) bardzo udatnie szkicuje — zawsze jeszcze tylko słowami — przeprowadzkę studencką przyjaciół swych, Kalaja i Leona Ostrowskiego, na nowe mieszkanie: »Jak zabawny to był widok! — pisze artysta — Kalaj niósł najprzód swój instrument — (podówczas był jeszcze śpiewakiem i oddawał się muzyce) — i poduszkę pod pachą, a w ręku lampę. Ja niosłem książki na pasku, a pod pachą duży pugilares z różnemi gratami — Ostrowski ogromnej wielkości rulon z rysunkami, z którego sterczał olbrzymi parasol. Tak opakowani, postępowaliśmy zwolna, ślizgając się co chwila i potrącając niechcąco przechodniów«.
Wszystko to czyta się raczej jakby opis jakiegoś szkicu humorystycznego. Ale tak trudno mu to, co widzi i opisuje, przelać w formę artystyczną! Od okopu, na których harcują z Turkami jego kirasyerzy pappenheimowsey do »Karnthnerki« i kawiarni Dauna, do salonu mód i poczekalni kolejowej, do kawiarni i owego »gut burgerliches Haus«, które teraz staną się kolejno widownią jego świetnych humoresek obyczajowych, szkicowanych ołówkiem, a nieco później i piórkiem, droga mu widocznie daleka — bo wiedzie od ogólnika tematowego i komunału historycznego do szczegółu życiowego, od rodzaju do typu i prawie już do indywidualności.
Najwcześniej objawia się scena humorystyczna w połączeniu z krajobrazem i motywem ludowym. Tak powstaje w lecie lub jesieni r. 1856 wspomniana powyżej »Sprzedaż konia w Śledziejowicach« (Nr. 45). W związku z nią należy wymienić małe cacko miniaturowe, scenę ludową, owoc jakiegoś pobytu na Rusi podczas żniw r. 1855 lub nieco później: widzimy chłopa ruskiego, dającego pić żeńcowi z wielkiego dzbana; a w tle, śliczny krajobraz z topolami. Doskonałym jest ten »durny« łoszak z karbowanym ogonem i ów berbeć bosy, który, wypiąwszy swój kartoflany brzuch, przypatruje się z rękoma w tył założonemi tej scenie z dumną powagą przyszłego wójta (Nr. 81).
Najwcześniejszą z pośród większych kompozycyi humorystycznych jest »Wycieczka na Kahlenberg« , znajdująca się obecnie w Muzeum miejskiem we Lwowie.
Kantecki opisał ją — dość błędnie i powierzchownie zresztą — kiedy jeszcze była własnością znanego, a przecież niedość może cenionego zbieracza starożytnika, ś. p. Juliana Kołaczkowskiego we Lwowie. — Drugi egzemplarz tej samej kompozycyi, ongi znajdujący się w zbiorach śledziejowickich u Laryszów Niedzielskich, różnił się tym jedynie waryantem, że na nim Grottger przedstawił się po przeciwnej stronie obrazu. Stanisław Larysz Niedzielski podał o nim pierwszą w iadom ość w liście do Kanteckiego, przedrukowanym przez tegoż przy końcu jego książki o Grottgerze. Ze względu zaś, że obraz ten już wówczas (w roku 1867) od dłuższego czasu z dworu Śledziejowickiego w niewytłómaczony sposób zniknął, przypuszczałem czas jakiś, że wspomniany wariant jest możliwie tylko pomyłką pamięci, zdarzającą się i najwytrawniejszym i najbardziej obytym znawcom, że zatem oba te obrazy, Niedzielskiego i Kołaczkowskiego (później Dr. Weigla), są właściwie tylko jednem i tem samem dziełem, nieprawnie nabytem przez podrzędnego handlarza, a później przezeń sprzedanem znanemu zbieraczowi.
— Pan Niedzielski jednakże w obrazie Dr. Weigla, na podstawie okazanej mu fotografii, stanowczo swego egzemplarza nie agnoskował, wobec tego musimy przyjąć jako pewnik, że Grottger i tę kompozycyę dał w dwóch podobnych egzemplarzach, jak to później uczynił z »Zygmuntem i Barbarą« i z »Napadem na dwór« w »Polonii«.
Obraz ten, tak samo jak olejny »Czerkies« z tego samego roku (własność hr. Z. Pappenheima) nie nosi jeszcze monogramu splecionego, lecz znaczy go autor, podobnie jak rysuneczek z portalu kościoła św. Katarzyny w Krakowie, niezłączonemi literami »A G« i datą 1856.
Podając ilustracyę nie potrzebuję go opisywać. - Po tytule spodziewamy się zdawkowo-humorystycznej sceny z życia studenckiego na sosie cyganeryi artystycznej, a doznajemy nader miłej niespodzianki, bo te figurki, to raczej tylko stafaż dla tytułu i dodania pewnego wiedeńskiego rodzajowego motywu krajobrazowi, skomponowanemu w imponujących liniach i pogodnych, jasnych, zachwycających barwach.
Kompozycya figuralna sama przez się jeszcze jest skromną, prawie, że nieśmiałą. W rzeczy samej działo się na tych wycieczkach w okolice Wiednia bynajmniej nie tak sielankowo, jak po tym obrazie sądzićby można. Choć 20 lat już minęło od czasu, kiedym słuchał barwnych i ciętych opowiadań mego stryja, stałego w nich uczestnika, pamiętam niektóre szczegóły jeszcze bardzo dokładnie, zwłaszcza o tej ekspedycyi tłumnej na Kahlenberg. Było o tem wszystkiem zapewne dużo notatek na wyciętych kartkach dzienniczka.
»Sztuki piękne na wsi« i »Usłużny ordynans« (Nr. 82— 84) to chyba owoc pobytu artysty w garnizonie u Pappenheima, prawdopodobnie w Trausdorf r. 1856: oba zaciągają trochę oficerską manierą i menażą i są pełne humoru świeżego, choć zaiste niezbyt wybrednego lub przerafinowanego, jak gdyby rysowane podczas pauzy na ławce Akademii lub na marmurowym stoliku dawnej kawiarni »zur Akademie« na Annagasse. »Sztuki piękne« zakrawają na humorystyczny cykl; drugi rysunek, nieco późniejszy może, na którym »pryfatyna« (Privatdiener), nasadziwszy czako na tył głowy, w pocie czoła z konewki podlewa kwiatki, zerkając na najmilszą w nadziei, że nie będą daremne zabiegi miłosne, nie znosi bliższej analizy tematowej, tak samo jak zbędną jest analiza artystyczna mało znaczącej akwareli z r. 1859 »Na dziedzińcu kasarni« (Nr. 92).
Podobną technikę, pilną i drobnostkowo-precyzyjną, znajdujemy na znanej, a wysoce uciesznej seryi, datowanej 1857, a przedstawiającej w 8 obrazach »Wspólne przygody studenckie« nierozłączonych przyjaciół, Artura Grottgera i Rafała Maszkowskiego. Humor tych kompozycyi, tak ogromnie uprzejmy, serdeczny i wyrażający się z niezwykłą lekkością, polega głównie na stylizacyi, na tym przesadnym paralelizmie form, kształtów, ruchów, giestów, motywów fizycznych i psychicznych. Równym blaskiem świecą oczy, fryzury i cylindry obu przyjaciół, z równą pozą i elegancyą stają oni, niby żywe karyatydy, w drzwiach sali balowej, równie nizkie składają po balu ukłony; wziąwszy się pod ramię, paradują w takt przed parterowem oknem ukochanej, jak żołnierze podczas musztry, w takt pędzą też ulicami pod parasolem w ulewny deszcz, z równym zapałem nadskakują u etowej piękności w kawiarni; a wreszcie z symetryą symbolicznych postaci na grobowcach rzymskich lub florentyjskich układają się o rannej godzinie do snu, podczas którego Rafał marzy o kamienicy, której właścicielem jest ojciec ukochanej, o wygranym wielkim losie i nowej wiolonczeli, a Artur śni o żydzie ningerze od ktorego pożyczał, o listach miłosnych, o nowej czamarze, o przyjęcie u Marcelim w kształcie lisa, o romansie Bulwera »Ernest Maltravers«, o palecie i o ostatnim cencie, któremu stawia epitafium i t. d. - Ostatni ten obraz ujął artysta w dwie gałązki maków w kształcie liry (Nr. 87).
Śpij smacznie i śnij wesoło! Nie minie lat dziewięć, a te maki nie będą się już pięły dziarsko i wesoło ku górze, ale siane ręką »Snu«, tej wielkiej koicielki ludzkości, opadać będą z niebios na ruiny i pustynie, na krainę mogił i krzyżów, by przynieść ulgę i spokój strapionym i nieszczęśliwym, a ich twórcę niebawem uśpić na wieki!
Wystawa ostatnia przyniosła nieznany przedtem cykl humorystyczny t. z. » Komedyę o czterech obrazach«. Katalog odnosi go do roku 1856. Technika rysunkowa, śmiała, posuwista, pewna siebie, sprzeciwia się stanowczo tak wczesnemu datowaniu. Domysł mój, że te rysunki powstały co najwcześniej w r. 1858, potwierdził mi niedawno ich właściciel a świadek, względnie uczestnik tej przygody, Stanisław hr. Tarnowski ze Śniatynki. »Komedya« ta jest reminiscencyą z wiosny r. 1858, spędzonej w Krakowie, a przedstawia przypadek p. G. M., wyelegantowanego i wyfryzowanego, niosącego kwiaty młodzieńca, któremu spieszący się robotnik strąca cylinder z głowy — i dalsze tego tragicznego zdarzenia następstwa.
W tych cyklach widzimy cały szereg autoportrecików. Sprawia to widocznie młodemu artyście wielką przyjemność pofiglować i pobłaznować sobie z własną fizyonomią, przedstawić ją w najrozmaitszych kombinacyach i sytuacyach, ale niejako odbitą w przedrzeźniającem zwierciadle.
Nigdzie nie znajdziemy atoli większej rozmaitości i większej siły komizmu, jak w rysunkach sławnego listu do hr. Pappenheima , z dnia 12 sierpnia 1859. Tu staje się Grottger formalnie Paganinim, wygrywającym nieprzebrane waryacye na temat swej fizyonomii Własne jego rysy były mu zawsze instrumentem, najbardziej podatnym do wygrywania niezliczonych waryacyi fizyonomicznych, -— nigdy atoli nie grał z tak wirtuozowską werwą, jak w tym liście.
Jeśli wogóle moglibyśmy za cokolwiek mieć żal do hr. Pappenheima, tego idealnego przyjaciela Grottgera, to za to jedno chyba, że on, przejrzawszy i przeczuwszy, jeden z pierwszych, całą genialność Grottgera, listów jego nie chował, prócz tego jednego, znajdując go »wirklich ganz charmant«. Patrząc się na tych 16 rysuneczków ołówkiem, pokrytych częściowo tekstem listu, pisanego już o wiele poprawniejszą niemieczyzną, sami nie wiemy, czy mamy się zdumiewać nad bogactwem niewyczerpanem pomysłów, tak np. nad tym, gdzie Grottger - orzeł, napada szponami na Grottgera - żółwia, albo gdzie w czterokrotnie stopniowanej reduplikacyi swej przerażonej fizyonomii, wyczytuje z gazet wieści hiobowe z kampanii włoskiej od Montebello aż do Solferino, lub gdzie zakrywszy sobie piersi i twarz ogromnym dziennikiem, mimo to tak nad wyraz charakterystycznie postać swą oddaje — czy zazdrościć mu szczęścia młodzieńczego, gdy otrzymawszy nagrodę za »Zjazd pod Szwechatem« w kwocie 312 flor. m. k , wystrojony i wyświeżony, z ogromną różą w ustach, rzuca na wiedeńskie piękności zdobywcze spojrzenia, czy wreszcie śmiać się z dziecinnych konceptów, tak n. p. gdy siebie przedstawił przebranego za domokrążcę w dziurawych butach, obnoszącego obrazy swe po domach, czy też rozczulić się nad tern dziecięcem, do gruntu zacnem, poczciwem sercem artysty, który, siedząc przed stalugą, z niewypowiedzianie komicznem uniesieniem całuje list od swego najdroższego »Pappcia«, lub w głębokim śnie marzy o swym przyjacielu, zjawiającym się mu w mundurze generalskim i ze skrzydłami opiekuńczego anioła.
W tym dylemacie najlepszem, co z tymi rysuneczkami zrodzonymi w przyjacielskiej miłości, począć możemy — jest chyba to, żebyśmy je — pokochali Po nitce miłości dojdziemy wogóle najłatwiej do kłębka wielkich idei i zamiarów Artura Grottgera!
Ale i tego listu, najcenniejszego daru jego wesołej Muzy, nie możemy odłożyć bez pewnego uczucia goryczy, bez żalu do losu. Musiał Pappenheim nieraz półżartem, półseryo namawiać »swego kochanego Artura«, by mu w tej kampanii towarzyszył jako artysta, może nawet w charakterze adjutanta inpartibus. Wówczas te rzeczy szły innym trybem, niż dzisiaj, a wzięcie, jakiem się cieszył Grottger w wysokich kołach wojskowych u hr. Schlicka, ks. Thurn-Taxisa, adjutantów cesarskich ks. Schwarzenberga, hr. Bombelles itd. byłyby mu, jako tak świetnemu kawalerzyście, pomogły do przeskoczenia odrazu kilku szczebli; możliwe także, że ta myśl młodemu artyście, ruchliwemu, jak piskorz, a żądnemu wrażeń, także się trochę uśmiechała. Otóż na jedynej niezapisanej kartce tego listu przedstawił siebie artysta jako eleganckiego, ciętego, dziarskiego porucznika dragonów z ogromnym hełmem na głowie z pod którego tylko impertynencki kabłąk jego nosa wyziera: stoi wyciągnięty, jak struna, z szeroką wstęgą “k. k. Ordonnanz-Offiziera”, przewieszoną przez pierś. Dołem napis: “Tak będę wyglądał, gdy znowu z kimś innym wojna wybuchnie”. I wybuchła ta wojna, ale wtedy siedział on w odległym zakątku wsi polskiej, już nie z zarodkiem tylko, ale dla doświadczonego oka ze znakami pewnymi strasznej, nieuleczalnej choroby, wychudły, wynędzniały — i w dzień przed bitwą pod Kónniggratzem tworzył plan »Wojny«. A królestwo jego nie było już wówczas z tego świata!
Drugi rysunek, znany mi z fotografii, to »Wizyta u doktora Armatysa«. Przedstawił tu siebie w ordynacyjnym pokoju lwowskiego lekarza. Śmierć, w kształcie kościotrupa, uczestniczy w tej konsultacyi, mając wielką chrapkę na naszego artystę, ale poczciwy lekarz wyprasza go jeszcze na razie od tej opieki: »Niech ten młodzieniec sobie jeszcze trochę pohula*. Czy hulał już długo i do którego z częstych pobytów lwowskich należy rysunek ten odnieść? Czy powstaje on w r. 1861, czy 1862, czy może dopiero w r. 1865 lub 1566? Wbrew zdaniu osób, których opinii we wszystkich kwestyach, tyczących się Grottgera, najchętniej słucham, jestem skłonny odnieść ten rysunek do daty ostatniej. Ruch ręki tak ogromnie śmiały i pewny, silna plastyka, wydobyta samymi tylko konturami, przypomina mi jego karykatury z wcześniejszych listów do narzeczonej, a więc z jesieni 1866 r.; za tą datą przemawia także jego twarz, ogromnie wychudła. A że artysta i w r. 1866, kończąc i przerabiając »Lituanię« i tworząc »Wojnę« rysował liczne karykatury, wiemy z całą pewnością z wiadomości, udzielonych przez hr. Bobrowską p. Wysockiemu, a publikowanych przezeń w »Gazecie Lwowskiej«. Powstał między innymi wówczas w Porębie cykl karykatur p. t.: “Ból zębów p. X” - Z r . 1861.
»Wizyta u Armatysa« w każdym razie pochodzić nie może, bo wówczas właśnie pisze ze Lwowa matce do Wiednia, że jest »zdrów, jak koń«.
Po jego świetnych, ciętych, tryskających życiem i werwą konceptach i karykaturach, umieszczanych najpierw w Waldheimowskich »Illustrierte Blatter«, a później w sławnym wiedeńskim »Figarze«, trudno zaiste domyśleć się, że ich autor jest identycznym z twórcą tych pięknych, malowniczych scen z nad Nilu i Kanału Sueskiego, dokąd trafił z namowy Pettenkofena.
Leopold Muller to wyższy talent, a illustrator doskonały i wielostronny, łączący nader szczęśliwie motywy z życia ludowego z krajobrazem w jedną uroczą całość. - On i nasz Grottger mają niejeden rys wspólny, a to nie tylko w sztuce, ale i w charakterze; żyli też blizko ze sobą, a »Illustrierte Zeitung« z r. 1862 przynosi wspólną ich pracę, duży drzeworyt, zapełniający dwie strony, 592—3, wielkiego formatu tego czasopisma: mamy tutaj »Pochód tryumfalny wszelkich trunków«, możliwych i niemożliwych, począwszy od wody, a skończywszy na »Krampampuli«. — Tę reminiscencyę z maszkarady z festynu wiedeńskiej »Kunstlergenossenschaft« w dzień św. Katarzyny (23 listopada) 1862 r. przedstawiają nasi artyści w dziesięciu scenach, złączonych zapomocą festonów i balasek w jedno »tableau«.
Tylko oko, chwytające bardzo bystro formy charakterystyczne, może je stopniować do karykatury.
Siła i miara jej polega na dwóch momentach, najpierw na darze i sile stopniowania rysów charakterystycznych, a następnie na wyłączeniu rysów bardziej obojętnych, słowem na stylizowanej przesadzie.
Karykatura Grottgera rodzi się z czystego humoru, nie zaprawionego ani kwasem niechęci lub lekceważenia, ani żółcią nienawiści lub pogardy, jak to się rzecz czasem miała np. u Matejki. Humor Grottgera, to jakby czyste źródełko górskie, bez mineralnych przymieszek i gryzących soli. Można też przez ten humor przejrzeć do dna czystej jego duszy; nawet w karykaturze umie ten czarodziej, jak widzimy z listu do Pappenheima, snuć nić osobistej sympatyk Grottger nie jest satyrykiem, nigdy prawie innych nie wyśmiewa i nie chłoszcze, ale śmieje się do spółki ze swym modelem i to tak z niego, jak i ze siebie samego. Przedmiotem jego karykatury będzie albo on sam, albo — z nader nielicznymi wyjątkami — tylko człowiek mu blizki, a im bardziej nim się interesuje, im bliższe i serdeczniejsze łączą go z nim stosunki, tem usilniej będzie nieraz się starał ująć go i chwycić zapomocą karykatury. Wyborną tego illustracyą jest fryz »teatru porębskiego«. Im bardziej się duchowo i formalnie wydoskonali, tem ciaśniejszem będzie koło tych osób, które uzna za godne idealizacyi lub — karykatury. Ale teraz już, od r. 1857 począwszy, samo objektywne przedstawienie blizkiej mu postaci zupełnie go już nie interesuje. Nie ma wprawdzie jeszcze mocy idealizowania, postawienia przyjaciela na wyżynie nadżyciowej, ale chce go koniecznie wyróżnić i usunąć z zakresu codziennej i zdawkowej banalności.
Środkiem ku temu będzie mu na razie karykatura. — Jest ona fermentem, przyspieszającym proces duchowego wywyższenia danej indywidualności, jest niejako przed-stanem idealizmu.
Stosunek sztuki Grottgera do fizyonomii ludzkiej jest zatem trojaki: w pierwszej fazie będzie ona dążyła do uchwycenia jedynie zewnętrznego podobieństwa, nie kusząc się o wyrażenie jakiegokolwiek afektu, w fazie drugiej przedstaw i człow ieka humorystycznie i karykaturalnie, w fazie trzeciej — przebierając już bardzo pomiędzy modelami — będzie go idealizowała. Te trzy fazy stają się szczególnie wyraźne, gdy je na jednej i tej samej fizyognomii obserw ow ać możemy, jak to właśnie ma miejsce z portretami Maszkowskiego; w szkicowniku z roku 1854 — 5 widzimy oblicze przyjaciela w stanie psychicznie obojętnym , na cyklu z »Przygodami studenckiem i« w karykaturze, a w reszcie na świetnym rysunku z r. 1866 w twórczem natchnieniu. (Nry 78, 8 5 — 7 i 7).
Stosunek Grottgera do fizyonomii ludzkiej rozgrywa się zatem jakby według schematu tezy, antytezy i syntezy. — Pierwsza faza jest stanem psychicznego indyferentyzmu, druga — komizmu, trzecia — idealizmu. Dzięki tej wzajemnej relacyi uszlachetnia się jego komizm, a na odwrót stają się jego ideały prawdziwymi, jędrnymi, poniekąd dotykalnymi.
Wybrana postać to jakby roślina o silnych korzeniach: na jej łodydze narastają bardzo śmieszne guzy i zabawne glenie, ale u szczytu otwiera się ona ku niebu wonnym kielichem.
Komizm i karykatura są dla Grottgera w tych wypadkach jakby preparacyą do przetłumaczenia danej postaci realnej na idealną. Komizm jego, to jakby cięciwa łuku, poza punkt spoczynku silnie wstecz napięta, by potem z tem większą siłą strzałę ku wyżynom idealizmu wypuścić mogła. — Te humoreski i karykatury mogą się wydać naprzód bezwartościowym i kamyczkami, w rzeczy sam ej kryją one w sobie brylanciki, niezbędne dla dyademu, który Grottger włoży na wyniosłe czoło »Polonii«.
*****
Tu, gdzie wchodzę w stosunki przyjacielskie Grottgera, będzie najstosowniejsze miejsce, by pomówić nieco o Aleksandrze hr. Pappenheim ie i o wielkiej jego przyjaźni dla naszego artysty, o przyjaźni, która w tych latach w łaśnie, a zwłaszcza u kresu tej epoki — w roku 1858 — najsilniej i najzbawienniej się zaznaczyła. Zasługą wysunięcia Grottgera i jego sztuki na widownię artyzmu europejskiego, dzielą się równomiernie dwaj mężowie: Agenor lir. Gołuchowski i Aleksander hr. Pappenheim . Bez nich byłoby może dużo lat upłynęło, nim G rottger byłby znalazł drogę, wiodącą ze Lwowa do jednej z głównych placów ek sztuki światowej, jaką od r. 1850 Wiedeń bądź co bądź ponownie się stawał. Mąż stanu, żywo zainteresowany zjawiskiem tego cudownego dziecka, a raczej czternastoletniego chłopaka o fenomenalnie rozwiniętym talencie, pow odow ał się, protegując go z powodzeniem, swą znaną i powszechnie uznaną żarliwością podniesienia intellektualnego poziomu kraju, powierzonego jego politycznemu kierownictwu — przystojny zaś, wytworny miłośnik sztuki i entuzyasta, w uniformie rotmistrza »czarnych dragonów« kierował się względami czysto artystycznymi. Nie jest to tylko grą słów, jeśli powiem, że pierwszy działał z wyższych pobudek humanitarnych, drugi humanistycznych. Gzem Gołuchowski, ryzykujący nawet malowniczą scenkę audyencyi szczuplutkiego, sprytnego chłopaka u cesarza w Stryju, zasłużył się około rozwoju Grottgera, podniosłem już wyżej. W dalszych latach stracił on go z oczu; interesował go w nim prawdopodobnie bardziej uczeń, niż artysta. Pappenheim zaś od pierwszej chwili, kiedy na wiosnę roku 1854 za oknem wystawy handlu papieru Jurgensa ujrzał »Odbicie łupu Tatarom« i natychmiast go nabył, nie przestał zajmować się — i to z coraz żywszym udziałem — zarówno artystą jak i człowiekiem. Wszedł w jego stosunki i sprawy osobiste, zapoznał się z jego rodziną i, sam finansista nie tęgi, pomagał, jak umiał i mógł, ale przedewszystkiem darzył chłopca, młodzieńca i dorastającego mężczyznę przyjaźnią serdeczną i szczerą, rozumną a czułą, i to zawsze z tym przedziwnym taktem serca, który nie zakreśla granic między poważnym doradcą i zatroskanym nieraz opiekunem, a kolegą i wesołym towarzyszem.
Grottger odpłacał się przyjacielowi-opiekunowi w równej mierze wdzięcznością, synowskiem prawie przywiązaniem i entuzyastycznem uwielbieniem. Jako artysta uczcił on ten rzadki stosunek »Kalendarzem na rok 1859«, o którym poniżej jeszcze będzie mowa. Z nader licznych jego wzmianek o Pappenheimie, znajdujących się w listach do rodziny, do przyjaciół i w zapiskach dzienniczka, podaję kilka wyjątków:
I tak pisze w dzienniczku po krótkim pobycie przyjaciela w Wiedniu, w lutym r. 1856: »To anioł, nie człowiek. Musiałbym dużo pisać, chcąc wyliczyć wszystkie doznane od niego łaski i dobrodziejstwa. Dosyć, że kocham go jak ojca«. »Szczęść mu Boże — i zapłać mu za to, co dla mnie zrobił »dobrego«. »Boże, jak ja tego człowieka kocham!« notuje znowu innym razem.
»Pan jesteś takim aniołem, mój drogi hrabio«. »Sie sind so ein Engel, mein »theuerer Graf, sie sind so gut mit mir, dass ich schon nimmer weiss, wie »ich mich bei Ihnen bedanken soli«, pisze do niego, zawadzając jeszcze o różne trudności ortograficzne w wspomnianym illustrowanym liście z 12 sierpnia 1859 r.
W liście do matki, pisanym krótko po powrocie z Monachium, rozpływa się nad uprzejmością i dobrocią całej rodziny Pappenheimów, nazywając najstarszego brata kochanym Ludwikiem, młodszego, adjutanta króla Maxa, »poczciwym Karolem«, mającym bardzo wiele znajomości avec la cremme de la cremme. (Oj! francuszczyzna!) Podnosi, że go przyjął »po pappenheimowsku«, bo »jeden taki, jak drugi«.
Ze słów tego listu widać, jak przyjacielsko-poufale młodzi Pappenheimowie, a Aleksander przedewszystkiem, z naszym artystą obcowali. Z tego stosunku można się nauczyć, nie jak trzeba »z artystą się obchodzić«, ale jakim należy być, jeżeli się chce żyć w przyjaźni prawdziwej z pierwszorzędnym twórcą. Nigdzie w tych listach nie znać, że adresat jest praprawnukiem wielkiego wodza, że mu się »należy« tytuł »Erlaucht«, że pochodzi z rodu dawniej udzielnego, a od r. 1806 medyatyzowanego.
Pappenheimowie, to ród ludzi rosłych, barczystych, płowowłosych, typ pragermański; patrząc się na nich, szuka się ich między bohaterami Nibelungów, widzi się ich jako towarzyszy Rudigiera z Bachelaren nad Dunajem. Ale z tą świeżością i dziarskością fizyczną i z dostojną kulturą zewnętrzną, wyrobioną przez kilkusetletnie piastowanie marszałkostwa koronnego, a i po dziś dzień najwyższych godności dworskich w Bawaryi, łączą oni wysoką kulturę umysłową, literacką i artystyczną. Hr. Albert Pappenheim (um. 1860) był jednym z najwykwintniejszych i najrozumniejszych zbieraczy współczesnej mu sztuki Zaszczepił też w synach i córkach wysokie zamiłowanie do sztuk pięknych, i wykształcił ich wyższy zmysł i rozum artystyczny. Umieli oni wszyscy oceniać sztukę Grottgera; listy ich do niego i o nim, te ostatnie z ubiegłych dopiero co miesięcy, należą do rzeczy najrozumniejszych i najszczerszych, jakie o Grottgerze poza literaturą drukowaną czytać mi się przytrafiło. Jedna z jego trzech córek, zmarła przed dwoma laty hr. Haugwitzowa, znana poetka, jest autorką poematu do »Lituanii«.
Hr. Aleksander, to człowiek rzeczywiście doskonały, prawy, naturalny, serdeczny, a pełen taktu i delikatności, o szerokich horyzontach, a przytem obdarzony rzadką bystrością psychologicznego i estetycznego wzroku, entuzyastyczny wielbiciel sztuki, doskonały muzyk i wcale niezły rysownik - dyletant.
Zaiste, można Grottgerowi tego przyjaciela pozazdrościć — a nie tego jednego tylko. Dał mu los przyjaciół takich, na jakich zasługiwał.
Hr. Aleksander urodził się w Pappenheimie w r. 1819. Po naukach w Augsburgu i Monachium wstąpił do armii austryackiej, a mianowicie do drugiego pułku dragonów, stojącego załogą w Lombardyi. Po odbyciu kampanii w r. 1848, jako ordynans barona D' Aspre i po krótkim garnizonie w Czechach służył - zdaje się, że już od r. 1853 — we Lwowie, jako adjutant znanego jenerała hr. Schlicka. W r. 1856 przebywał na Węgrzech, w latach 1857—9 we Wiedniu, jako podpułkownik; odbywając ćwiczenia w Austryi Dolnej lub na Węgrzech, zapraszał na nie, jakoteż i na bale i szermierki artystę naszego stale i prawie natarczywie (tak we wrześniu 1856 do Trauersdorf, w lutym 1856 i w zimie 1857 do Guns, w jesieni 1857 do Gois); na przynętę donosił mu o pięknych paniach, które się o niego dopytują, opisywał, jak cudnie na balu w Guns wyglądała w białej sukni z czarnemi aksamitkami dama, wielbiona przez artystę, a z nazwiska nam nieznana, i wyrzucał mu, że wielki zawód nieobecnością swą jej sprawił. Chcąc artyście, który od przyjaciela nigdy żadnego honoraryum nie przyjmował, stratę czasu spowodowaną temi odwiedzinami wynagrodzić, wyszukiwał mu pomiędzy majętnymi towarzyszami broni, u ks. Taxisa, hr. Schlicka, ks. Schwarzenberga, hr Bombelles i innych, korzystne zamówienia na portrety koni.
W r. 1859 odbył hr. Aleksander ze swym pułkiem kirasyerów (hr. Horvat-Tholdy) drugą kampanię włoską, awansował pod Vercelli na pułkownika i odznaczył się w bitwie pod Solferino wraz z całym: pułkiem niezwykłą brawurą. Od r. 1860—5 przebywał na Węgrzech w Albie (Stuhlweissenburgu) gdzie Grottgera dwukrotnie (1860 i 1862) dłuższy czas gościł. Ożeniwszy się w r. 1865 z br. Waleryą Bajzath de Peszak, osiadł po kampanii r. 1866 i po trzechletniej dalszej służbie w charakterze brygadyera w jej majątku Iszka Szent-Gyórgyi. Zmarł w Gracu roku 1890. Zgromadził w tym zamku znaczniejszy zbiór dzieł sztuki, zwłaszcza lombardzkiej, ale najmilszemi mu były bodaj te liczne dzieła naszego artysty.
Listy hr. Aleksandra Pappenheima do Artura Grottgera są głównym materyałem do ocenienia ich wzajemnego stosunku komplet lub przynajmniej znaczna ich część, złożona z 47 listów, wraz z dwoma listami ojca jego, hr. Alberta Pappenheima i jednym listem Rafała Maszkowskiego, pisanym z Monachium z grudnia 1858, jest cenną własnością pani Wandy Młodnickiej we Lwowie. Pierwszy list, nie datowany, pisze Pappenheim we Lwowie, jesienią (?) 1854, drugi adresuje w r. 1855 do Wiednia (Alte Wiedeń, Carlstrasse 33, I), dwanaście następnych z lat 1856— 8 do Wiednia (Wiedeń, Laimgrube, Vogonettis Haus, II. Stock. Lihir 50), w r. 1859 trzy do Krakowa (Hotel zum schwarzen Adler), trzy dalsze do Wiednia (Alte Wiedeń Hauptstrasse 13), jeden tylko do Monachium, do pomieszkania malarza Emelego, cztery do Salzburga i Lincu (Hotel zu den drei Alliierten i »zur Kanone«), siedmnaście z lat 1859 - 60 do Akademii na Annagasse, ostatnie cztery z 1860 i 1863 do Wiednia (Wiedeń Mittersteig 412), gdzie Grottger z matką i rodzeństwem przez lat kilka przed sprowadzeniem się do Heinrichshofu stale mieszkał. Z listów Grottgera zachował się, niestety, jak wspomniałem jeden tylko, illustrowany, z sierpnia 1859 r.
W późniejszych latach różnica wieku między przyjaciółmi zatarła się zupełnie, ale nie można się dziwić, że pierwsze listy pisane do Wiednia w r. 1855 i następnym, do młodego akademika, którego poznał 17-letnim chłopcem, brzmią jeszcze trochę tonem stroskanego wujcia. Niepokoi go zwłaszcza wiadomość, że Grottger bliżej obcuje »mit einem ungarischen so genannten Patrioten«, (był nim, jak wiemy, śpiewak Kalisch); a ciągnęły Grottgera zawsze do Węgier i głos krwi, odziedziczonej po matce, i trądycya rodzinna, jenerał Bem był bowiem wujem jego matki. Późnym jeszcze wyrazem tej ówczesnej, powszechnej u nas, a prócz tego i osobistej jego sympatyi dla Węgier i ich aspiracyi narodowych, sympatyi, kondenzującej się w znanym dwuwierszu:
»Węgier, Polak — dwa bratanki. I do szabli i do szklanki« była kompozycya, zatytułowana »Boże drzewko na Węgrzech«, reprodukowana w stalorycie Leopolda Beyera, z roku 1864, w której starsza generacya odnajdzie dawną znajomą. Co prawda, myślał tu Grottger raczej o polskim kołpaku i polskiej karabeli, ale po powstaniu musiał on, mając i tak, dzięki »W arszaw ie« i »Polonii«, ciężkie grzechy przeciwko cenzurze wiedeńskiej na sumieniu, uciekać się do takich, zresztą dość przeźroczystych, aluzyi.
Jak trafnie ocenił Pappenheim charakter człowieka i artysty, poznamy najlepiej z listu, pisanego z Guns 1857 r. Wzruszony delikatnością swego »kochanego, dobrego Artura«, wzbraniającego się przyjąć honoraryum za akwarelę, jako akwarelę, pisze do niego
»Poco tyle słów z przyjacielem, kochającym Pana serdecznie? Wie on, że Pan masz dobre serce, że wielki talent może mieć i małe wady i on sam nie jest wolnym od Pańskiego błędu, to jest od lekkiego nieco usposobienia, by nie powiedzieć: lekkomyślności. I tacy być muszą! A zwłaszcza nie mogą ludzie utalentowani i genialni wżyć się w formułki trybu codziennego. Że Pan o tem tak obszernie się rozpisał, jest dowodem dobrego serca »i nieskazitelnego umysłu. Znam Pana z tej strony, jako człowieka doskonałego i kochanego i z pewnością o Panu źle nie myślę, bo z Pana walny chłop (ein Mordskerl)«.
Omówimy tu teraz dzieła Grottgera, łączące się jak najściślej z osobą hr. Aleksandra Pappenheima, o ile o nich już poprzednio nie wspomniałem, lub o ile w innym związku później mówić mi o nich nie wypadnie.
We wspomnianym najwcześniejszym liście z r. 1854, czyli raczej karteczce, posłanej ordynansem z domu do domu, przesyła Pappenheim artyście 60 fl., »im Auftrage seiner Excellenz«; prawdopodobnie jest to honoraryum za portret konia, wykonany dla jenerała hr. Schlicka, a w pierwszym liście, pisanym do Wiednia, cieszy się, że niebawem go ujrzy i że będzie mógł »podziwiać« jego postępy.
We wrześniu 1856 r. przybywa Grottger, zaproszony przez Pappenheima, na pole manewrów w Trauersdorf pod Odenburgem i stwarza tu cztery akwarele formatu prawie równego (wysokości 44 cm., szerokości 57 cm., wystawiane w r. 1906, Nry 283—5 i 287), wszystkie znaczone i datowane 1856. Są to: »Koń w ogrodzeniu«, następnie »Siwy koń z węgierskim dżokejem i buldogiem« (Nr. 99), wreszcie dwa portrety konne przyjaciela; na jednym widzimy go cwałującego, na czele szwadronu, na drugim, wymienionym już, pełnym najsympatyczniejszej poezyi, tropi on okiem ciągnące ptactwo (Nr. 100).
Musiał Grottger wówczas wykonać i mniejsze prace; za jedną taką posyła mu Pappenheim od znajomej osoby 20 fl. przez lwowskiego faktora.
Interesującą jest wiadomość o większej akwareli, wykonanej w marcu 1857 r. na prośbę Pappenheima i według własnoręcznego jego szkicu, dołączonego do listu. Przedstawiała ona chwilę, gdy on z hr. Herbesteinem na Węgrzech ugrzęźli w śnieżycy, wracając z jednego z okolicznych domów obywatelskich, w którym pierwszy o względy panny się starał i w teatrze amatorskim brał udział. Scena główna, to ilustracya tego wypadku, ujęta dokoła laseczkami, ułożonemi w ten sposób, iż górą pomiędzy łukami, stylizowanymi po gotycku (naturalnie! jakżeby w r. 1857 mogło być inaczej!), powstają pola, w których miały być przedstawione sceny z granych sztuczek z kilkoma słowami tekstu. I o dziwo! Grottger, raz proszony i raz tylko upomniany, posyła w dwa tygodnie skończoną akwarelę zachwyconemu przyjacielowi.
Rozumiemy. Chodziło przecież o usługę sercową, a tu Grottger-żółw zmieniał się w okamgnieniu w Grottgera-orła.
Z listu następującego z 17 września 1857, dowiadujemy się, że Grottger ma na ukończeniu jakiś obraz dla hr. Dyonizego (Denes’a) Szechenyiego i że w najbliższych dniach zamierza go wysłać do tegoż siedziby rodzinnej w Horpacs. Co to za obraz, nie wiem. Hr. Szechenyi był Grottgerowi bardzo życzliwy i ze słów kilku Pappenheima, pisanych do Krakowa w czerwcu 1858, odnoszących się niewątpliwie do niego (»o drugiego Dyonizego nie tak łatwo«, ein Denes findet sich nicht immer) wynikałoby, że Grottgerowi w ciężkiej chwili dopomógł. Żaden z hr. Szechenyi’ch, do których się w tej sprawie odnosiłem, nic stanowczego nie umiał mi atoli w tej sprawie powiedzieć.
W liście z 29 listopada 1858 pisanym do Monachium, a posłanym stamtąd za nieobecnym już artystą do Salzburga, wspomina Pappenheim, że »De nes« dopomina się o swój obraz prawdopodobnie o ten sam rzekomo przed rokiem skończony, bo nie szczędzi przyjacielowi z powodu niesłowności gorzkich wymówek.
»Denes jest tutaj. Chciałby mieć swój obraz, to naturalne! Pan jesteś »Lumpacius«, na którego należałoby się gniewać, gdyby matka-natura tak wielkim talentem nie była Pana obdarzyła. A sprawa tego obrazu dość długo się ciągnęła i stała się powodem małego nieporozumienia między przyjaciółmi. W liście, pisanym w sierpniu 1859 ze Sanguinetto w Lombardyi, przypomina on artyście obowiązki wdzięczności względem Szechenyiego i dodaje:
»Nie zaliczam Pana do rzędu tych, co nie myślą szlachetnie. Nie robię wyrzutów, ale stary przyjaciel może przecież kiedyś napomnieć młodzieńca, czasem nieco lekkiego.
Serce Pańskie z tern wszystkiem jest dobre, tak więc nic nie jest strajk eonem. Proszę tę naukę wziąć sobie ad notam«.
A zaraz w następnym liście z 7 września 1859, nie mogąc doczekać się odpowiedzi, strofuje go zabawnie, tytułując go »Lumpacius Vagabundissimiisu!« »Mówią, że każdy co 7 lat się zmienia. Bądź Pan tak uprzejmym mi donieść, kiedy szósty rok u Pana się kończy«. Te same wyrzuty czytamy wreszcie w jednym z ostatnich zachowanych nam listów, datującym ze stycznia r. 1863; wyrzuca mu tu pułkownik w ostrych słowach jego niesłowność wobec Szechenyiego, a upominając go, że jednem z najszlachetniejszych uczuć jest wdzięczność, dodaje: »Wszystko piszę na rachunek lekkomyślności, a nie serca, o którem wiem, że jest dobrem. Tu atoli nie ustąpię; »Szechenyiowie muszą inaczej o Panu myśleć«.
Z tem wszystkiem żadne większe dzieło Grottgera w posiadaniu hr. Szechenyich się nie znajduje. Hr. Marietta Szechenyiowa z domu Hoyos posiada w swym zamku w Sar-Pentele (Fejer megye) tylko małą akwarelę Grottgera, obrazek myśliwski, »Kociołek na zająca«
Oto cały rezultat skrzętnych poszukiwań, podjętych w rodzinie Szechenyia na mą prośbę przez hr. Zygfryda Pappenheima. Ale przyjemnem było mi otrzymane od niego zapewnienie, że oboje Szechenyiowie zawsze jak najprzyjaźniej Grottgera wspominali, w czem dowód, że Grottger i wobec nich ostatecznie w jakiś sposób ze swych zobowiązań się wywiązał. Może dalsze poszukiwania coś jeszcze wykryją, w korespondencyi bowiem jest przecież, jak wspomniałem, kilkakrotnie mowa o obrazie znaczniejszych rozmiarów, a oprócz tego także i o jakiejś kopii.
W latach tych powstało także kilka portretów, dotychczas zupełnie nieznanych, a wspomnianych w korespondencyi lub w dzienniczku artysty. I tak z listu hr. Aleksandra, pisanego z zamku rodzinnego w Bawaryi d. 23 lutego 1858, dowiadujemy się n. p. o portrecie jakiegoś Steina, wykonanym wówczas przez Grottgera: »W szyscy znajdują, że Stein jest zbyt wiekowym Byłoby dobrze, gdyby Pan mógł jeszcze coś zmienić, zmarszczki koło ust lub »inne rysy, nadające fizyonomii wyraz zbytniej starości«
Pod dniem 15 stycznia 1856 notuje znowu Grottger w swoim dzienniczku: »Zabrałem się do portretu Romana Sanguszki. Bardzo mi się źle wiedzie, natomiast papieru masę napsułem«. Ks. Roman Sanguszko, bratanek portretowanego, nigdy o tym portrecie nie słyszał, a gdy przed kilku laty poszukiwano do pewnego wydawnictwa jakiegoś autentycznego portretu ks. Romana Sanguszki (starszego), musiano poprzestać na robocie, wykonanej w Tobolsku. Prawdopodobnie więc albo zaginęła i ta praca Grottgera bezpowrotnie, albo poza fazę nieudanej próby nie wyszła.
Tak samo bezskuteczne były zabiegi o odszukanie portretów Kahscha i p. Róży Ertl, o których znajdujemy wzmiankę w dzienniczku Grottgera.
Szczęśliwiej powiodło się z inną pracą portretową, która ze względu na swą technikę jest niemal białym krukiem — z portretem ks. A. Czartoryskiego. Oto w liście hr. Pappenheima, nie datowanym wprawdzie, ale pochodzącym niewątpliwie z sierpnia lub września r. 1858, czytamy: Litografia Czartoryskiego .doskonała; daj Boże, żeby rozeszła się w trzykroć stutysiącach egzemplarzy«. Pracy tej nie posiadają jednak ani Muzeum ks. Czartoryskich, ani zbiory hr. Pappenheimów — rodzinie ks. Jerzego Czartoryskiego jest również nieznana.
Tymczasem udało mi się odnaleźć we Lwowie prawie równocześnie aż dwa egzemplarze tej litografii: jeden w zbiorach, pozostałych po śp. Julianie Kołaczkowskim, drugi w cennej kollekcyi obrazów, sztychów, rysunków i książek pani Budzynowskiej; trzeci egzemplarz, jak mi właśnie donosi dr. Z. Batowski, znajduje się w Gołuchowie.
W ogólnem ujęciu nie wykracza tu Grottger jeszcze poza granice wiedeńskiej litografii portretowej, skromnego i nieco zbiedniałego potom ka świetnego rodu miniatury. Pewna demokratyzacya sztuki po r. 1848 zaczęła powoli i we Wiedniu rugować tego kolibra malarstwa na rzecz jednobarwnej, a taniej litografii. W miejsce owej sztuki, pełnej blasku i koloru, sztuki kosztownej i drogocennej, w stępuje skromny, jednobarwny rysunek litograficzny na słabo tonowanym papierze. Kompozycya urozmaicona zanika, nikną zaczarow ane gaje, zaciszne tła parkowe, Amory i Westalki. — Zmierzch bogów, bożków i bogiń na całej linii! Ta litografia wiedeńska jest nie redukcyą do jednej czwartej naturalnych rozmiarów postaci ludzkiej, lecz przeciwnie, czterokrotnem powiększeniem miniatury.
Portrecista-fotograf, pracujący w Wiedniu w tych latach (1850— 1860) os osowuje daną postać ludzką najpierw w myśli do kształtów i form miniatury, by potem przenieść ją w większej skali na litografię. Na całych setach prac podobnych możemy proceder ten skonstatować. Na ten portret ks. arna należy się również patrzeć jako na powiększoną miniaturę.
Muszę sobie niestety odmówić przyjemności pociągnięcia paraleli miedzy współczesnymi portretami ołówkowymi Grottgera, a Marcelego Maszkowskiego. Nadmienię tylko, że Maszkowski w technice portretu litograficznego celował; wykonał on we Wiedniu w tych latach doskonałą grupę portretową, złożoną z kilkunastu młodzieńców; objawia on się tu jako rysownik zawodowy, chwytający dane zjawiska zmysłowe w linie i kontury. Grottger nigdy nie poprzestaje na takiem wyciąganiu pojedynczych włókien z całości organizmu roślinnego. Wprawdzie nie wzniesie się on tu jeszcze do idealistycznego przedstawienia i nie wyjdzie poza granice objektywnego ujęcia psychologicznego momentu. Oczy modela patrzą jeszcze ostro i bystro przed siebie, brwi zmarszczone silnie się zwierają, góruje jeszcze moment myślowo-życiowy nad uczuciowym. Ale światło, igrające po wyniosłem czole i srebrnej siwiźnie portretowanego, jest jakby zapowiedzią przyszłego idealistycznego pojęcia człowieka Gdyby Grottger portretował był ks. Adama Czartoryskiego później o jakie lat ośm lub dziewięć, byłaby się głowa starca na tem dziele wzniosła, zaciśnięte usta lekkoby się rozwarły, a wzrok szukałby niebios w natchnionem uniesieniu. Powstałaby głowa starca, podobna do tej, jaką widzimy na »Dwu pokoleniach«, a ten dokument portretowy wielkiego patryoty i męża stanu zamieniłby się w dokument duszy artysty. (Por. Nr. 3).
Wróćmy do Pappenheima! Gdy nasz artysta na wiosnę 18. nagle opuścił i w Krakowie w trudnem znajdował się położeniu, ofiarowa mu Pappenheim z polecenia ojca pewne zamówienie; uczyni! to nieśmiało, bo chodziło o kopię i to nowożytnego oryginału. Obraz ten, znajdujący się na ówczesnej pierwszej wielkiej wystawie monachijskiej, przedstawia epizod z wojen napoleońskich: .Zwycięskie odparcie ataku jenerałów Neya i Bernadotte’a na most w Hejdelbergu przez porucznika hr. Alberta Pappenheim dnia 16 października 1799«; zakupiony przez cesarza, znajduje się obecnie w muzeum wiedeńskim. Autorem jego jest badeńczyk W. Emele (1830 ok 1875), razem z Zygmuntem L’Allemandem jeden z główniejszych reprezentantów wiedeńskiej szkoły, wrzekomo historycznej, a w rzeczy samej batajlistycznej. Czy Grottger zamówienie to przyjął? Czy je wykonał. Nie jest to tak bardzo nieprawdopodobnem, jakby to się w pierwszej chwili zdawać mogło. Faktem jest, że podczas krótkiego, co prawda, pobytu w Monachium z Emelem w bliższych pozostawał stosunkach i w jego mieszkaniu (Schommerstrasse 4) listy swe odbierał.
Chce Pappenheim widocznie, jak może i umie, dopomódz przyjacielowi artyście w jego kłopotach finansowych, w jakie popadł w Krakowie. Daje mu nawet pomoc doraźną, płacąc jego krakowskie długi, wstawia się za mm u dyrektora Akademii Rubena, a uwolniwszy go od tamtejszych zobowiązań, (»jutro będziesz Pan wybawiony - jak? To Pan zobaczysz«. Lis do Krakowa z 15 lipca 1858) prosi, żeby, wróciwszy do Wiednia, wprost z kolei do niego przybył, choćby to była i najwcześniejsza godzina. Zresztą daremnie usi uje gniewać się i srożyć; boli go wprawdzie, że pupil na wystawie wiedeńskiej nie ma żadnego dzieła i że hr. Grunne, adjutant cesarski nawet o pobycie stypendysty JCM. nic dowiedzieć się nie może. Gdy artysta, bawiąc się i pracując w Krakowie, jego listy zbywa milczeniem, obrzuca go tyralyerką humorystycznych inwektyw: Mfmaster aller infamen Kerls, Schandlichster aller Schand- »lichen, Treulosester unter den Treulosen, Ehrvergessenster unter den Ehrvergessenen! Pflichtvergessenster auf Erden, Scheusal aller Scheusale!« Prosi i napomina, by wrócił, by nie robił zgryzot rodzinie, by się nie narażał na utratę stypendyum i dobrego imienia, lub na wypędzenie z Akademii »mit Schimpf und Schande«, ale, jak gdyby go samego te wyrzuty bolały, dodaje: »Wiem, że Pan jest człowiekiem szczerym, wiernym, otwartym, uczciwym, »najlepszego serca (das Herz auf dem rechten Fleck), chociaż lekkomyślność »Pańska jest większą, niż dobroć Jego serca«.
Jeśli kiedy, to teraz okazał się Pappenheim dobrodziejem artysty więcej, bo dobrodziejem geniusza, którego świetny rozwój jasno przewidywał. Czuł on, że jego ukochany »Panie« musi się zetknąć bezpośrednio z nową sztuką, że musi się z nią zapoznać, a to nie tyle w sensie przejęcia się nią, ile celem przyspieszenia własnego rozwoju. Bo widział dobrze, że natury podobne, tak dziwnie podatne i wrażliwe, a zarazem znowu samoistne i energiczne, właśnie pod wrażeniem obcych dzieł najszybciej siebie same odnajdują.
Chcąc go zatem wyprawić na wielką wystawę do Monachium, podwaja teraz po powrocie artysty z Krakowa starania, celem zebrania odpowiedniego fundusiku, pośrednicząc w korzystniejszej sprzedaży kilku pomniejszych prac gotowych. Radby bowiem czemprędzej widzieć go wielkim i sławnym (»Ich hatte Sie gerne gross gesehen«), nawet malarzem nadwornym cesarza austryackiego! Wymyśla też Arturowi Rafał Maszkowski w liście monachijskim od »Hofmalera«.
Tą drogą dowiadujemy się o czterech pracach z r. 1858: »Albę« kupuje br. Silberstein, »Jeńców« Stametz-Meie,r, ks. Montenuovo »Czerkiesa«, a »czwarty szkic«, bliżej nie określony, nabywa hr. Bombelles. Stara się też Pappenheim o dalsze zamówienia dla przyjaciela, n. p. u ks. Adolfa Schwarzenberga na portrety dwóch koni i t. d. — Dunajem na Passawę prawdopodobnie miał się wybrać nasz artysta do Monachium. Pappenheim udał się do Nussdorf, by tam z nim się pożegnać, ale go nie zastał. Wreszcie zebrawszy dian małą sumkę, 70 reńskich, wyprawił go z Wiednia, z listami polecającemi do obu braci, jednego bawiącego w Reichenhall, drugiego w Monachium i do sędziwego ojca w zamku rodzinnym. Listem Grottgera z 2 października, zawierającym dobre wieści, cieszył się bardzo, radził mu koniecznie odwiedzie ojca, zachęcając go, by przywiózł tam ze sobą kilka wykończonych akwarel lub przynajmniej — sepii.
Sepią też wykonał Grottger rysunek cyklowy p. t.: »Trzy dni z życia rycerza polskiego«, główny owoc swego dwumiesięcznego pobytu w Monachium.
Oprócz tego capo-lavoro, którym zajmiemy się w osobnym ustępie, wykonał tu Grottger dla ojca swego przyjaciela wspaniałą akwarelę, »Szamyla, skaczącego w przepaść«, o której również pomówimy później, oraz dwie większe sceny myśliwskie, które przed kilku laty wraz z drewnianym zamęczkiem myśliwskim w Alpach bawarskich, w którym były przechowane, stały się pastwą płomieni.
Obok prac wspomnianych wykonał Grottger w Monachium portret pani Jakubowiczowej-Maszkowskiej i jedną scenę z »Festzugu« artystycznego.
Stolica Bawaryi obchodziła wówczas 700-letni jubileusz swego istnienia. Artyści uświetnili tę chwilę historyczną wielkim pochodem, przedstawiającym w kilkudziesięciu grupach rozwój polityczny i socyalny Bawaryi i jej stolicy. Jedna z tych grup przedstawiała wjazd Henryka Pappenheima, sławnego wodza z wojny 30-letniej. Tę właśnie scenę odtworzył Grottger w akwareli ofiarował ją ojcu przyjaciela. Stary hrabia na Pappenheimie akwareli tej, ofiarowanej mu przez artystę, nie przyjął, bo antenat jego — jak żartobliwie pisze — »zbyt na niej niepodobny do swego portretu, pędzla Van-Dyka«. Nabyła to dzieło królowa bawarska Marya, żona króla Maksymiliana, za pośrednictwem swego marszałka dworu, hr. Karola Pappenheima, brata przyjaciela artysty. Tej pracy, jak i drugiej jeszcze, rysunku, przedstawiającego »Artystę i Muzę«, nabytego również przez królowę, szukałem i szukam bezowocnie. Na razie trzeba mi się zadowolić reprodukcyą »Wjazdu Henryka Pappenheima«, która znajduje się w zapomnianej dziś i rzadkiej publikacyi: »Munchens, historischer Festzug 1858 — Verlag von Max Bavizza in München, — Lith. Anst. v. Dr. Wolfu. Sohn in Munchen«. — Publikacya ta, bezimienna i bez tekstu, daje na piętnastu kartach formatu 36 x 45 cm. w dwu rzędach główne sceny historycznego pochodu. Mamy zatem razem 30 kompozycyi litograficznych, ale, niestety, kolorowanych i to bardzo niedbale; barwy, chlastane szerokim, wodnistym pędzlem, rozlewają się poza kontury figur, szpecąc je ogromnie. Widać tutaj co najmniej cztery rozmaite ręce: jedna rysuje sceny piesze, trzy inne tworzą sceny konne. Bardzo łatwo je rozróżnić: pierwsza z tych trzech kształtuje konia wielkiego, ciężkiego — taki koń nazywa się w Monachium »ein Biergaul« — ; konie drugiego typu są nadmiernie rosłe i zbyt krótkie w grzbiecie, idąc stępem, podrywają nogi przednie nienaturalnie wysoko. Trzecia ręka — to ręka Artura Grottgera. Daje nam artysta tutaj trzy kompozycye; zaraz na pierwszej karcie dwie: górną, z podpisem: »Herzogliche Soldner«, dolną z podpisem Herzog Heinrich der Lowe«, a na karcie 11a »Wjazd Pappenheima«.
Skośne szeregi kirasyerów można zestawić z podobnymi motywami obrazów wcześniejszych Grottgera, a zwłaszcza z uszeregowaniem wojsk na wielkim rysunku do »Odsieczy wiedeńskiej«, o którym będzie mowa w drugiej części tej pracy; wierzchowiec pod trębaczem w zgubionym profilu wykazuje zupełnie typ, rasę i układ koni grottgerowskich — mamy wreszcie kompozycyę przeprowadzoną w jasnych i ostrych liniach i analogię w kostyumach ze »Sobieskim«. Pomijając zatem identyczność tematu, nie możemy już z punktu krytyki stylu wątpić o autorstwie Grottgera. W rażenie byłoby jeszcze bardziej przekonywujące, gdyby go nie psuły plamy barwne. Prócz tego znajduje się na pierwszej ze wspomnianych trzech kompozycyi, które przypisuję Grottgerowi, w głębi rycerz na koniu, skaczącym identycznie, jak koń Szamyla. Formy siodeł, linie rządów, posuwistych ogonów i krzyżujących się nóg tylnych są na obu kompozycyach zupełnie identyczne. Mamy zatem przed sobą niewątpliwe prace Grottgera, roboty przygodne, do których zresztą większej wagi nie przywiązuję.
Wszystkie te prace trzymały Grottgera w Monachium dłużej, niż pierwotnie zamierzał. Termin urlopu, udzielonego mu przez dyrektora Rubena, dawno był upłynął. »Co się z Panem dzieje?« pyta zaniepokojony przyjaciel. »Czy powtórzy się w Monachium katastrofa krakowska? Zaczynam żałować, »że, nam aw iając tak usilnie do podróży monachijskiej, stałem się powodem »Pańskich prawdopodobnie na nowo zaczynających się długów. Czy mam »stracić wiarę w Pański charakter? Gdzie przyrzeczenia i zapewnienia, dane »dyrektorowi? Z oczu i z pamięci! Czy chcesz Pan Wiedeń zupełnie opuścić »i cesarzowi tak się odwdzięczyć?«
A gdy przyjaciel-artysta nie ma o czem z Monachium powrócić i w Salzburgu się zatrzymuje, wydobywa Pappenheim z pod ziemi 50 fi. i posyła je do Salzburga; niezrażony odmową p. Paterna, daje »obrazy (jakie?) do Kunstvereinu«, poleca artystę w Salzburgu rotmistrzowi baronowi Mundy’emu, w Linzu baronowi Brandensteinowi, uspokaja ponownie rozsrożonego dyrektora, interweniuje u właściciela pomieszkania, który rzeczy nieobecnego artysty chce na bruk wyrzucić, i posyła 26-go grudnia dalsze 50 reńskich, uzyskanych ze sprzedaży tych obrazów, niestety bliżej nie nazwanych, do Lincu, gdzie artysta, któremu powrót z Monachium się nieszczęścił, ponownie był ugrzązł, mimo, że — jak się dowiadujemy z listu do matki z dnia 14 stycznia 1859 — wykonał i zbył tamże kilka szkiców olejnych i akwarel; a cieszy i śmieje się on bardzo szczerze w tym liście, opisującym szczegółowo odysseję z Monachium do Wiednia, na wspomnienie, jak mu ów adjutant hr. Brandenstein donosi, że »JCes. Wysokość arcyksiążę Henryk raczył (!) jedną z jego prac włączyć do swego albumu za 3 luidory«.
Wprost wzruszające dowody najserdeczniejszej przyjaźni daje artyście Pappenheim, pisząc do niego kilkakrotnie podczas kampanii włoskiej lub nawet od łoża śmierci ukochanego ojca (list z Pappenheimu, z 26 czerwca 1860). Nazajutrz po większej potyczce lub bitwie znajdzie on czas i spokój, by się wypytać przyjaciela o jego powodzenie, o jego postępy w sztuce i nowe prace. Szuka formalnie sposobności, by mu coś przyjemnego powiedzieć, a zarazem po przyjacielsku go upomnieć. Wyrażając się o batajliście, towarzyszącym jego pułkowi, nazwiskiem Bachmann-Hochman, dość sceptycznie, dodaje: »To już »mój P anie zupełnie inny człowiek. Poetyczna natura, zmysł dla wszystkiego, »co piękne, żywa fantazya, cudowny człowiek — prawdopodobnie zawsze jeszcze »taki lekkomyślny, albo może też i nie?« W innym liście znowu, z kwietnia 1860 — czytamy: »Addio i ukłony Pańskiej matce, którą proszę, by Panu »wycięła repremendę i by z Pana zrobiła porządnego człowieka, dotrzymującego słowa; spodziewam się, że i Pańska piękna siostrzyczka w tem nam »dopomoże. Jeżeli więc tak wszyscy troje perorować będziemy, to może to »przecież — na nic się nie przyda«.
W liście z pod Gravellony w Piemońcie z dnia 23 maja 1859 r. wypytuje się o losy »des beruhmten Sobieski-Bildes«, »czy obraz zakupiony »i nagrodzony, czy imię Grottgera przeszło już do nieśmiertelności«, a wreszcie »ob das gewisse Tableau-Bild fertig geworden«.
»Das Tableau - Bild«? Co to być może? Do jakiego dzieła odnosi się to zapytanie? Dziś jeszcze oznacza się słowem »Tableau«, albo »Tableaubild« zdjęcie fotograficzne większej grupy, lub szereg luźnych fotografii czy drobnych kompozycyi, złączonych ornamentyką w jeden wspólny obraz.
Ze słów dalszych: »Hohenstein już nie będzie zapewne we Wiedniu, »udaj się Pan zatem do jednego z adjutantów JCMości, każdy z nich chętnie »będzie Panu pomocnym, a zwłaszcza polecam Panu do odbioru tego dzieła »majora hr. Schonfelda« wynikałoby, że tu jest mowa o jakiemś dziele, które artysta zamierzał ofiarować cesarzowi do nabycia. Najbliższem byłoby przypuszczenie, że to portret konny cesarza, otoczony winietami i emblematami. Poszukiwania, przedsięwzięte najuprzejmiej przez nadworny urząd podkomorzych w prywatnych zbiorach cesarskich, dały wynik ujemny; nic podobnego nie znaleziono: oprócz »Wojny« żadne inne dzieło Grottgera w zbiorach cesarskich wogóle się nie znajduje. Z drugiej strony przypominam, że Alfred Szczepański w swym szkicu biograficznym i Alfred von Wurzbach we wstępie do publikacyi Mietlikego podają — nie wiem, czy niezależnie od siebie — wiadomość, że Grottger wykonał dla cesarza wielką illustracyę do jednego z poematów Szyllera. I niewątpliwie był do takiej pracy ten rok (1859), rok stuletniego jubileuszu urodzin Szyllera, najstosowniejszym; miał zresztą Grottger pracować także dla jednego z jubileuszowych wydań dzieł Szyllera, w czem, dodam nawiasowo, spotkałby się był z Boecklinem i wspólnym ich przyjacielem, lwowianinem Pentherem. Artysta nasz był wielkim wielbicielem Szyllera; znał go z lektury i ze sceny, wymienia go nieraz i robi do znanych cytatów z dramatów częste aluzye. Do tego szczerego uwielbienia dla twórcy »Wallensteina« i »Dziewicy Orleańskiej« przyczynia się jeszcze i polityka.
Nazwisko tego prawdziwego Fryderyka Wielkiego, jakiego Niemcy wydały, było wówczas poniekąd hasłem politycznem, socyalnem prawie. Zapomniano o jego skrajnym indywidualizmie, ignorowano jego słowo o głupiej większości, nie chciano wypominać mu nieprzyjemnego dystychu pod adresem Wiednia. Widziano i uwielbiano w nim przedewszystkiem autora »Zbójców« i »Tella«, utworów, dłuższy czas przez cenzurę zakazanych. A młodzież Akademii sztuk pięknych, dostarczająca każdemu ruchowi zazwyczaj najskrajniejszych żywiołów, wystąpiła w obchodzie jubileuszowym ostentacyjnie. I w kółku polskiem, skupiającem się dokoła Grottgera, czczono Szyllera gorąco. W jednym z roczników »Gartenlaube« z lat sześćdziesiątych (przejrzałem je wszystkie, szukając illustracyi Grottgera), znajduje się kompozycya wysokich zalet, rysowana świetnie, pełna poezyi i sentymentu. Jest to niejako illustracya do słów z prologu »Wallensteina«
»Die Nachwelt flicht dem Mimen Keine Kränze«, przedstawiająca zgon sławnego aktora na poddaszu, w chwili, gdy mu przynoszą wieniec z wawrzynu. Znaczona jest’ monogramem z dwóch liter »MM«, a znawca tej epoki i bez tej marki rozpozna rękę Marcelego Maszkowskiego, pełną subtelnej finezyi. Prócz tego znajduje się we Lwowie — w cennych zbiorach p. Wandy Młodnickiej — druga jeszcze praca Marcelego Maszkowskiego, odnosząca się do Szyllera: idealizowany i przeduchowiony profil tego poety we formie medalionu. Jedynem większem dziełem Grottgera, wiążącem się z Szyllerem, dotychczas nam znanem — to kompozycya do » Wurde der Frauen.« Trzeba się jednakże stanowczo oprzeć pokusie identyfikowania jej ze wspomnianem »tableau«. Pominąwszy już datę niewątpliwą (1857), którą artysta, wraz z pełnem nazwiskiem, na tym rysunku położył, zmuszałaby sama technika, drobnostkowo wykończona, i typika symbolicznych postaci niewieścich, nie wznosząca się jeszcze ponad mało-mieszczańską wiedeńską »słodką dziewczynę«, do przerzucenia tego dzieła o jakie dwa lub trzy lata wstecz, poza r. 1859. Nie jest prawdopodobnem, by Grottger ofiarował cesarzowi dzieło, datowane dwa lata wcześniej, musimy zatem przypuścić, że stworzył teraz na wiosnę r. 1859 drugie jakieś »tableau« do innego poematu Szyllera, lub jego apoteozę. Cesarz nabyć tej pracy już nie mógł, bo w najbliższych dniach opuścił Wiedeń i udał się do Piemontu na pole walki, a Grottger dzieło to, przyciśnięty koniecznością, prawdopodobnie wnet potem za nizką cenę sprzedał. Cieszmy się nadzieją, że się odnajdzie i że i w tym wypadku tak, jak to się stało z portretem ks. Adama Czartoryskiego, jakiś szczęśliwy przypadek, jakieś documentum noviter repertum wiarygodność i tej wzmianki hr. Pappenheima potwierdzi. Ten jego list, jak i liczne inne, pisane z Kampanii włoskiej, zostawił Grottger bez odpowiedzi, ale swe długie milczenie wynagrodził wreszcie owym sławnym listem, bogato ilustrowanym, datowanym z 17. sierpnia 1859 r., który powyżej obszerniej omówiłem. Reagował w nim także pod koniec na uprzejme zaproszenie pułkownika, który go chciał mieć podczas kampanii przy swym boku. Ale w liście z pod Wenecyi pisze mu Pappenheim: »Dobrześ Pan zrobił, nie przyjeżdżając. Nie było co uwieczniać. Przegrane »bitwy do tego się nie nadają«. Wolałby raczej, by Grottger teraz do niego przybył, tęskni za nim i radby z nim dzielić się wrażeniami sztuki, wybrać się z nim razem do Wenecyi i do spółki starych mistrzów weneckich studyować. Nie otrzymując odpowiedzi — naturalnie — urguje nowym listem z Sanguinetto z 12-go sierpnia 1859: »Piszże Pan, przeklęty i nieszczęsny »Panie«, »czy tu Pan do mnie przyjedzie« i żartując sobie z dawniejszej nietęgiej niemiecczyzny Artura, dodaje bardzo zabawnie: » Wir werden schiessen zn den Schnepffen und sie erschlagen, ciuch na konie kminen wir gehen, jak Pan chcesz«.
O drobnostce jeszcze nie należy zapomnieć. W liście, pisanym z Udine 7 września 1859, prosi pułkownik przyjaciela, powołując się na jego dawną obietnicę, o projekt na artystyczną winietę dla programów koncertów wojskowych, wówczas bowiem i kawalerya miała jeszcze swe »bandy«.
Prośbę tę ponawia w niemniej jak ośmiu listach, opuszcza Włochy, wraca do Wiednia, obejmuje komendę nowego pułku, awansuje — a jeszcze tej bagateli doczekać się nie może! Całość radby mieć skromną i elegancką, tylko nie przeładowaną trofejami, z obrazkiem ataku kawaleryi, lub z piękną ornamentyką tylko (»mit schönen Randzeichnungen«) »wie das bewusste Tableaubild«. Także z dyplomu myśliwskiego Schwarzenberga (wykonanego prawdopodobnie w jesieni 1858), radzi artyście niejedno zaczerpnąć. Zamierzony był barwny druk, a wykonać go miała sławna drukarnia państwowa. A jak prosi! Warto posłuchać (list z 12-go kwietnia 1860 r.): »A co? Czy »nie mówiłem! Znam swoich ludzi. Tak znam ich i znam zwłaszcza najbez- »bożniejszego ze wszystkich »panie«, owego pra-Panie, najlekkomyślniejszego »ze wszystkich lekkomyślnych »panie«, tego znam dokładnie: nazywa się Artur »Grottger, a ten tern się wyszczególnia, że nigdy słowa nie dotrzyma. Otóż »ten »Panie« przed 6 miesiącami obiecał mi wykonać program koncertowy, »i drugich sześć miesięcy minie, a jeszcze go nie dostanę. Do kogo, do czego »mam apelować? Do Pańskiej przyjaźni, dobroci, do Pańskiego talentu? »Wszystko nadarmo!«
A w następnym liście błaga: »Kochany, dobry, najlepszy, najdoskonalszy, »najwspanialszy, jedyny, boski, nieporównany »Panie«, »Panie«, wszystkich »pame«, nie zapominaj Pan i poślij mi Pan programy koncertowe«. Jeszcze 13 maja 1860, w 8 miesięcy po zamówieniu, dopomina się i prosi o te programy w żartobliwym liście, w którym dobroć, wyrozumiałość i humor składają się na nader sympatyczną całość. Oto wyjątek:
»1. Kto się raz jeszcze pomylił?????
»2. Kto jest ten sam, jakim był zawsze??
»3. Kto wyczekuje nadaremnie z dnia na dzień, z godziny na godzinę?
»4. Kto tych programów nie przysyła i słowa nie dotrzymuje???????
»ad. 1. Pappenheim.
»ad. 2. Grottger.
»ad. 3. Pappenheim.
»ad. 4. Grottger.
»Kto się bardzo gniewa na »Panie« Artur ?«
»Łatwowierny Pappenheim«.
Gdy i ten list nie poskutkował, grozi w dalszym liście użyciem najbardziej drastycznego środka, t. j. codziennym niefrankowanym listem.
O wspomnianym właśnie przez Pappenheima »Dyplomie myśliwskim« ks. Schwarzenberga mogę, dzięki uprzejmym poszukiwaniom p. Dr. Wilhelma Suidy, podać bliższe szczegóły. Była to kompozycya humorystyczna, illustracya wesołych wierszy Pappenheima, opisujących pewną przygodę myśliwską, podczas której książę zwierzynę niezupełnie lege artis położył. W posiadaniu księcia znajduje się druga jeszcze akwarela Grottgera: »Gniady wierzchowiec, którego przyprowadza dżokiej«. Oba dzieła — prawdopodobnie z r. 1858 — przechowane są w jednym z jego zamków czeskich.
Po tych drobnostkach przejdźmy teraz do dzieł o wiele ważniejszych.
W bitwie pod Solferino padła pod Pappenheimem ulubiona klacz jego Violetta, a choć juz Grottger we wspomnianym liście ilustrowanym, unosząc się nad pięknością tego konia, przyjacielowi portret jego według dawniejszego szkicu obiecał — zdaje się przecież, że go nigdy nie wykonał; dwukrotnie, w r. 1860 i 1862, upominał się Pappenheim o przyrzeczone dzieło, które sobie wyobrażał jako akwarelę, stanowiącą pendant do wyżej wspomnianych czterech akwarelowych portretów koni, wykonanych w Trauersdorf w r. 1856.
Zamiast portretu tego konia przyszły do skutku dwa inne: oba stworzył artysta w ostatnich dniach lipca r. 1860, bawiąc u przyjaciela na Węgrzech? w Albie (Stuhlweissenburgu). Zaprosił go tam przyjaciel-opiekun: »znajdzie pan »tutaj dom gościnny, 9 wierzchowców, mnóstwo »becassi« i majętne obywatelstw o w sąsiedztwie, gdzie łatwo o zamówienie choćby u takiego sportowca, »jak Batthyani«.
Oba te portrety zasługują ze wszech miar na uwagę. Są to pozornie tylko szkice olejne; materyał (tekturka) i polskie podpisy przemawiają za tem, że to są raczej jakby notatki dla własnego użytku. Na pierwszym portrecie klaczy Eclipse oprócz monogramu czytamy napis: »...Klacz Ang... Pappenheima. Alba 29/7 60«, na drugim: »Beffy, klacz ang., własność hr. Pappenheima. Alba 30/7 60«. Niewątpliwie musiał właściciel oba te szkice portretowe od przyjaciela wyprosić. Różnią się one od siebie bardzo. Mam wrażenie, jakoby artysta pierwszy szkic portretowy później, po położeniu daty, wykończył, by zatrzeć charakter szkicowanego impromptu. Roztoczył on tu przed oczyma rozkoszny krajobraz »puszczy« węgierskiej, ze soczystą zielenią traw bujnych i wielobarwnością kwiecia; w głębi widzimy sianożęcie z miniaturowemi figurkami i kopice siana, rozrzucone po płaszczyźnie, wiodące oko w coraz głębszą dal. — Być może, że ten krajobraz artysta domalował później, mam bowiem wrażenie, jak gdyby postać pięknego zwierzęcia nie łączyła się organicznie z tem tłem pejzażowem, pełnem subtelnej finezyi. Ta klacz skarogniada sprawia wrażenie figurki, postawionej w profilu na stole. Cały ten obrazek, jeden z najnadobniejszych, ale i najmniej żywych, jakie Grottger stworzył, bawi bardziej oko, niż umysł, zdaje się być raczej kombinowanym, niż komponowanym. Jest w nim więcej “freskmoon-hey”, niż soczystego siana, więcej perfum, niż świeżej woni. — Cieszmy się, że Grottger i takie cacko stworzyć umiał, cieszmy się bardziej jeszcze, że go nie powtórzył. Grottger nie był stworzony na to, by nas obdarzać pieścidełkami sztuki drobnych mistrzów, by tworzyć obrazki, o które dobijaliby się na aukcyach kollekcyonerzy z lupą w ręku. W obrazku tym podziwiamy artyzm, ale szukamy nadaremnie — Grottgera. Ten zaś objawia się z całem ciepłem swojej duszy, z całą przenikliwością swojej intuicyi w portreciku szkicowanym klaczy »Beffy«, której barwną kopię podaję obok. Już powyżej starałem się go scharakteryzować.
Nadawanie zwierzętom w sztuce wyrazu twarzy ludzkiej nazywamy antropomorfizmem. Przed tym obrazem, przed portretem tej angielskiej klaczy, należącej do niemieckiego magnata a malowanej na węgierskiej ziemi przez polskiego artystę, rodzi się mimowoli pojęcie: antropopsychizmu. Nie mogę nic innego o tym obrazku powiedzieć, jak to, że Grottger wlał weń swoją duszę. Wolno każdemu robić nad temi słowami swe glossy i nazywać to według francuskiego przysłowia »szukaniem południa o 14-tej godzinie«. Chciałbym się tylko zapytać, czy ów proces »wlania swej duszy« dozwolonym jest artyście tylko wobec fizyonomii ludzkiej i krajobrazu? — Sztuka Grottgera widzi wogóle w człowieku i koniu pewną wspólność, z początku czysto fizyczną 1 ruchową, później już i psychiczną, tak przedewszystkiem we »frenetycznych utworach« z owymi czerkiesami na koniach w szalonym skoku lub rozpędzie, pochodzących przeważnie z r. 1858, zwłaszcza w najbardziej skoncentrowanym z nich wszystkich, w »Szamylu«, z jesieni tegoż roku. W najbliższą relacyę psychiczną, prawie duchową, wprowadza Grottger konia i człowieka w obrazie znanym mi tylko z opisu, jaki sam daje w owym illustrowanym liście: »Koń » austriackiego sztabowca odnajduje na pobojowisku swego poległego jeźdźca. Koń, drugi tom »Augusta«, jest cudny; staje i obwąchuje trupa swego pana. Tymczasem zbliżają się trzej przebiegli żuawi, by to szlachetne zwierzę złapać. Cały dowcip polega na tych trzech przebiegłych łotrzykach«.
Jest to zatem obrazek o dwóch anegdotach: jednej objektywnej, czysto rodzajowej, drugiej pełnej lirycznego sentymentu, z pewną domieszką tragizmu, a zatem także o dwóch odmiennych momentach kompozycyjnych.
Tylekroć reprodukowany obraz Loefflera »Śmierć Czarneckiego« nosi datę roku następnego: 1860. W tym szczerze rzewnym motywie wodza, żegnającego się na łożu śmierci ze swym ukochanym wierzchowcem, wyszedł Leopold Loeffler, jak mi się zdaje, trochę ponad siebie i poza siebie; w innych przynajmniej obrazach jego takich rysów nie odnajduję. Ten wzgląd i blizkość tej późniejszej daty pozwala przecież przypuszczać, zwłaszcza wobec codziennego stykania się obu artystów w Wiedniu, że obrazek Grottgera, u nas zupełnie nieznany, podsunął Loefflerowi pomysł wysnucia obrazu z tej anegdoty. Im bliżej się wchodzi w stosunek sztuki Grottgera do utworów jego przyjaciół wiedeńskich w latach 1858—65, tem dobitniej i wyraźniej zaznacza się on jako główny wódz i organizator sztuki naszej w tych czasach; że zaś także cały szereg malarzy, rysowników, a zwłaszcza ilustratorów wiedeńskich stał pod jego wpływem, radbym choćby przelotnie tylko na razie zaznaczyć. Ten jego dar upsychizowania natury zwierzęcej, złączenia się z nią w życiu i w sztuce jakimś blizkim, serdecznym, duchowym prawie węzłem — oto rys, dla całości fizyognomii twórczej Grottgera bardzo ważny. Znajduje się w listach jego z wiosny roku 1866 ustęp, znakomicie ilustrujący ten dar wspólnego czucia z psychą zwierzęcą, czyta się go formalnie jako tekst do portretu klaczy Beffy z r. 1860. »Przyprowadzono do Śniatynki cudnego angielskiego Karolusa, ogiera. I ja także weselszy, bo widok tak wspaniałego zwierzęcia robi na »mnie wrażenie orzeźwiające. Taka głowa pełna wyrazu, takie oko ogniem »tryskające, to rżenie swobodne, a tak silne, że aż przeraża, to wszystko razem taki dziwnie rozbudza , tak mną całym porusza, że i ja się swobodnym i wiele silniejszym czuję. Do takiego zwierzęcia tak bardzo przywiązać się można, że ono staje się dla nas droższem od niejednego z dobrze życzących. Jak czas pozwoli, to będę malował pana Karolusa«.
Rzadko kiedy komplikuje i potęguje się pewien proces psychiczny tak, jak w tem przypadku, kiedyto do fascykułu jego aktów przybywa dokument, oświetlający nagle całą sprawę ze strony wręcz przeciwnej. Tym dokumentem to portret olejny hr. Pappenheima . Bo czy uwierzymy? W tych samych dniach, gdy Grottger tworzy ten malutki portrecik konia, dzieło przedziwnej, niesamowitej prawie przenikliwości i finezyi psychicznej, maluje on także portret naturalnej wielkości wysokiego dygnitarza wojskowego, z całą galeną orderów, z wyrazem twarzy martwym, nikłym, w znudzono sztywnej pozie adjutanta, wyczekującego, rychło-li jego »najdostojniejszy« audyencyę zakończy i do siebie go zawezwie. Bardzo jesteśmy wdzięczni Rohanom i Metteiniehom, Herbersteinom i Puthonom, że na odwrotnej stronie obrazu wraz z datą 19 lipca 1860 stwierdzili, iż to portret - Aleks. Pappenheima. Mimo wielkiego i widocznego podobieństwa — słabe portrety są zwykle podobne __ trudnoby nam uwierzyć, by ten portret, taki zimny i obojętny, mógł przedstawiać najdroższego przyjaciela i opiekuna artysty — raczej przypuszczalibyśmy, że to olejne powiększenie marnej fotografii, jakich Grottger kilka wykonał. Ale z tego płóciennego dokumentu na odwrotnej stronie obrazu dowiadujemy się równocześnie, że Grottger w portrecie tym występuje jako »fa-presto«, jako malujący tachygraf; portret ten bowiem jest owocem trzygodzinnej pracy Nie znam może w całej twórczości Grottgera drugiego dzieła, a w każdym razie me znajdziemy drugiego portretu, któryby był tak zupełnie pozbawiony bezpośredniego impulsu, jak ta 180-minutowa parada. Jeżeli gdzie, to w tym przypadku spodziewalibyśmy się raczej rozmachanego szkicu, dzieła ze wszystkimi małymi błędami i wielkiemi zaletami improwizacyi. Portret ten to największa niespodzianka in minus, jaką nam Grottger zostawił, a wyszukana poprawność tego dzieła jest jego największym błędem. Wątpię wprawdzie, by ten portret, tak jak go dzisiaj mamy, ze wszystkimi swymi kolorystycznymi smaczkami i światełkami, igrającemi po hełmie i orderach, mógł być rzeczywiście skończonym w przeciągu trzech godzin. Przeciwnie, przypuszczam, że Grottger, opuszczając Albę w sierpniu 1860 r., by się udać do Śniatynki, pozostawił dzieło nieskończone i że te ostatnie dotknięcia pędzla położył na nim dopiero w dwa lata później, za swej ostatniej bytności w Albie, w lipcu i sierpniu r. 1862. Był wówczas wogóle bardzo pilnym i nie na darmo spożywał panem hungaricum; pracował dużo na puszczy węgierskiej pod gołem niebem, ochraniając się od skwaru sierpniowego słońca wielkim parasolem płóciennym, o którym w korespondencyi jest mowa, a owocami tych studyów są owe świetne rysunki z życia ludowego: obozy cygańskie, sceny ludowe a przedewszystkiem ta wspaniała stadnina, znane nam niestety tylko z drzeworytów waldheimowskich, w Mussestunden i Illustrierte Blatter. Wówczas też zapewne »podotykał«— jak mówią malarze — ostatecznie i portret przyjaciela. W liście Pappenheima, pisanym do artysty d. 14 sierpnia 1862, w kilka dni po jego wyjeździe, czytamy bowiem: »Obraz dzisiaj werniksowaniem, odejdzie jutro do Bawaryi, gdzie będzie paradować w zamku moich »przodków«. Słowa te odnoszą się — jak to już z treści wynika i jak mię hr. Zygfryd Pappenheim zapewnia — właśnie do tego portretu. Skoro ten był przeznaczonym dla galeryi familijnej rodzinnego zamku, byłby go hr. Aleksander wysłał zaraz w r. 1860, gdyby już wówczas był skończonym.
Ten portret, mierzący na wysokość 125 cm. a na szerokość 62 cm., jest ze wszystkich dotychczasowych dzieł naszego artysty rozmiarami największym. Do takich wymiarów sztuka jego nie była przysposobioną. Nie zbywało artyście wprawdzie bynajmniej na siłach do pokonania problemu psychologicznego portretu, ale musiał uledz przewadze centymetrów, nie dorósłszy do rozwiązania tego problemu artystycznego. Wobec zadania przedstawienia postaci ludzkiej w naturalnej wielkości siły jego słabną, czar ulatuje, geniusz jego, jakby zrażony tern ubieganiem się jego ręki o kształty i rozmiary rzeczywiste, odstępuje go; w tych wyjątkowych wypadkach artysta przestaje być sobie wiernym i traci Dantejską »retta via«.
I na polu portretu objawia się ten sam kontrast między Grottgerem a Matejką, jaki się uwidocznia w zakresie objawów ruchu i siły fizycznej. Matejko dąży bezwiednie prawie do nadnaturalnych rozmiarów i stopniuje je w miarę większej swobody. Przedstawia on postać ludzką na portretach w rozmiarach naturalnych przeważnie wówczas tylko, gdy względy uboczne nie pozwalają mu swobodnie się rozwinąć, tak np. w portretach marszałków krajowych we Lwowie wzgląd na inne portrety tej galeryi. Ale w portrecie własnym, w portrecie córki, lub syna, lub w popiersiu tej czy owej damy, objawi się tendencya do heroizacyi kształtami, wykraczającymi ponad wymiary naturalne. Grottger pójdzie drogą przeciwną — tam, gdzie tworzy swobodnie, będzie redukował ukochaną postać do coraz mniejszych rozmiarów, i to tak długo, aż trafi na skalę, odpowiadającą intencyom i nastrojom jego duszy.
Tylko w średnich rozmiarach postacie jego ruszają się swobodnie, wchodzą ze światem zewnętrznym, z przyrodą, z urządzeniem wnętrza, z koniem, książką lub paletą w bezpośredni i naturalny kontakt i stosunek. Rozmiary naturalne trwożą artystę, postać drętwieje i sztywnieje, motywy sytuacyjne, pomyślane pierwotnie w redukcyi 1:10, przetransponowane ponownie do rozmiarów natury, stają się błahe i nikłe, jak filigrany stokrotnie powiększone, jak opera Mozarta w instrumentacyi wagnerowskiej. Myśl twórcza, zaprzątnięta zupełnie rozwiązaniem motywów fizycznych, zatraca psychologię, a im bardziej artyście zależy na stworzeniu wybitnego dzieła, czy to w tym przypadku, czy też, gdy za lat cztery pokusi się o portrety naturalnej wielkości ks. Jerzostwa Czartoryskich , tem mniej dopisze. Czuje on dobrze, że portretów ani mają o dwoje rąk za wiele, nie wie formalnie, co z niemi począć, daje im pozy nie lepsze od fotografa, szuka wyjścia w drobnostkowo-rodzajowych motywach, jak lektura gazety, robótka ręczna i t. d. Z tern wszystkiem nie chcielibyśmy się bez tych portretów obejść. Temi estetycznemi porażkami znaczy się jego żmudna i ciężka droga od portretu sytuacyjnego do psychologicznego. Około r. 1865 stanie na krótki czas kompromis. Artysta nie zrzeknie się wymiarów naturalnych, ale ograniczy się do samego popiersia, częściej jeszcze do samej głowy tylko, ujętej w ramy owalne. Tak powstają n. p. w r. 1866: olejne popiersia a raczej głowy portretowe kobiet, dla których był przejęty najgłębszą czcią, o wyrazie psychicznym, bardziej wytężonym, niż głębokim; mam tu na myśli przedewszystkiem portrety: hr. Alfonzyny Dzieduszyckiej, pani Skolimowskiej i panny Wandy Monne. Z nich dopiero zrodzi się w ostatniej fazie portret, odpowiadający najzupełniej jego intencyom psychicznym, portret rysowany, nieco mniejszy od wielkości naturalnej, owiany całym czarem jego twórczej duszy.
Nie chcąc, by czytelnik pod wrażeniem tego »wielkiego* portretu, będącego dziełem raczej ręki niż ducha Grottgera, stale pozostał i by tego portretu, jakich wiele, nie uważał za ostateczny ikonograficzny i artystyczny wyraz tej przyjaźń, jakich mało, — postanowiłem, grzesząc świadomie przeciw chronologu, pozostawić na sam koniec krótką analizę jednego z najpowabniejszych, najbardziej serdecznych i poufnych dzieł, jakiemi sztuka Grottgera się szczyci Jest niem kalendarz na rok 1859. (Nr. 105). Miejscem i datą skończenia, a możliwie nawet i powstania tego obrazu jest Linieć i 24-ty grudnia r 1858 Artysta był wówczas w wielkich opałach. Pieniądze, wysłane przez Pappenheima do Salzburgu, gdzie niewytłumaczonym sposobem w kilka godzin po wyjeździe z Monachium artysta już był ugrzązł, ledwo wystarczyły na zapłacenie rachunku hotelowego i na odesłanie państwu Jakubowiczom — jak pisze do matki 14 stycznia 1859, »szwagrostwu poczciwego Rafała i Marcela Maszkowskiego — pożyczonych 35 fl. tak, że do Lincu znowu z niczem prawie przyjechał i choć “nie próżnował, robiąc kilka szkiców olejnych i rysunków”, żył w niezbyt rozkosznym prawdopodobnie hotelu “Pod armatą”, źle wprawdzie, ale zato na kredyt, pomagając sobie, jak mógł, przygodnemi robótkami, o których wyżej wspomniałem; a choć nie wie, że Pappenheim nową pomoc pieniężną już był wysłał, ale że list pieniężny błąkał się za nim po Monachium i Salzburgu, myśl jego ciągle tylko tym wiernym przyjacielem jest zaprzątnięta.
Pappenheim staje przed oczyma jego duszy raz jako zapalony myśliwy, to znowu jako dziarski wojownik, to wreszcie jako opiekun i mentor, interesujący się najserdeczniej artystą i jego sztuką. Tym serdecznym myślom o przyjacielu, kłopoczącym się niemało jego losami, daje artysta teraz najpiękniejszy wyraz w tym »Kalendarzu«. Ujęcie całości jest rzeczywiście pełne wdzięku; wita nas tu pomysłowość dekoratywna P. I. N. Geigera, przetłumaczona na własną finezyę a odświeżona wrażeniami monachijskiemu Ogólnie wzoruje się Grottger na kalendarzach swego mistrza, Geigera, które ten przez szereg lat wydawał. Spotykamy się z nimi dziś jeszcze często w wiedeńskich antykwarniach. Tylko w środku, zamiast kalendaryum, umieszcza nasz artysta grupę portretową.
Kręgi w rogach nad portretem ze stylizowanemi esami — to gotyk z Hohenschwangau i z powstających wówczas w Monachium »stylowych« kamienic i pałaców. Dokoła biegnie cyklowo polowanie par-force na jelenia, w czterech rysunkach sepiowych o podobnych motywach zapewne, jak owe otaczające wspomniany powyżej dyplom myśliwski ks. Schwarzenberga. Cztery medaliony z akwarelowemi scenami wojennemi, to znowu reminiscencya niewątpliwa — wspomniałem o tern powyżej już — »Czterech pór roku« Januarego Suchodolskiego: zima — atak lansyerów polskich 1830—31, wiosna — zdobycie fortu Malakoffa 1854—7, lato — Anglicy w Indyach 1856—9, jesień — to scena z powstania węgierskiego z 1848—9, ta ostatnia wielkiej wagi dla rozwoju przyszłego autora »Wojny«. A w samym środku, pod kręgiem »szlachetnego« romańskiego łuku a la Schnorr, Fuhrich e tutti quanti umieścił artysta przed sztalugą siebie i przyjaciela, grupę portretową, zachwycającą przedewszystkiem swobodą, poufnością i poufałością tonu, delikatnością pędzla i uczucia. A na samej górze całego tableau wyskakuje, jak dyabełek w jasełkach, filuterna główka młodego artysty. I to reminiscencya — z przed miesiąca. Tak kukają do siebie aniołek-stróż i szkielecik śmierci ze stylizowanych framug na »Trzech dniach z życia rycerza polskiego«. Gdyby Francuz jakiś zamierzał w dziele zebrać Les chefs-d'oeuvre de Vartintime XIX w., nie mógłby tego dzieła pominąć. Ale czy odgadłby narodowość autora?
Trzeci raz jeszcze miał artysta zagościć w Albie. W liście z 16-go stycznia 1863 cieszy się hrabia nadzieją zapowiedzianego dłuższego pobytu przyjaciela: »Mam 10 koni, będziem mieli na czem jeździć«. Ani w tym liście, ani w żadnym z poprzednich cienia nieporozumienia lub niechęci dopatrzeć się niepodobna. Mimo to jest ten list ostatnim zachowanym z całej korespondencyi. Nie da się zaprzeczyć fakt, że ta przyjaźń, taka piękna, tak rzeczywiście humanistyczna, bo wyższa ponad wszelkie uprzedzenia stanowe i narodowe, nie była dozgonną. Co więcej! Musiało zajść coś bardziej bolesnego, prawdopodobnie dla obu. Osoba, którą Grottger poznał zaledwie półtora roku przed śmiercią a przed którą, zdawałoby się, nie miał żadnych tajemnic, z ust jego nigdy nazwiska hr. Pappenheima nie usłyszała, dowiedziała się wogóle znacznie później dopiero, i to od matki artysty, o jego istnieniu. Wdowa po marszałku polnym opowiadała dorastającemu synowi, źe hr. Aleksander kilkakrotnie w ostatnich latach do artysty pisał, ostatni raz dwa lata, mniej więcej przed jego śmiercią, zapraszając go do siebie, zapewniając go, że bardzoby mu było bolesnem, gdyby cokolwiek miało związek ich serdecznej przyjaźni zamącić lub zerwać i t. d. Ale wszystkie te listy zostawiał artysta bez odpowiedzi. Przyszła potem kampania r. 66-go, którą Pappenheim odbył w randze jenerała czasy niespokojne, w których nic o Grottgerze nie słyszał. Wieść o śmierci artysty w Amelies-les-Bains wstrząsła nim do głębi i długo bolała go pewna przymieszka dysharmonii w tym ostatnim smętnym akordzie.
Co mogło zajść?
Nie gubmy się w domysłach! Patrząc na nagłe urwaną budowę, którą dwa wyższe i szlachetne umysły na cześć przyjaźni szczerej i męskiej wznosiły, robi się smutno na sercu i mimo woli odzywają się jamby »Ifigenii« Goethego:
»Tak dziwnie życia plotą się koleje,
Tak zawikłany jego skład i bieg,
Że nikt bez skazy przebyć go nie może«.
Po czyjej stronie w ina? Może zawinili obaj, może żaden. Kto wie, czy nie lepiej położyć na nagrobku tej przyjaźni jako napis inny cytat z Goethego:
»Es konnert die Eblis, die uns hassen, Vollkomm’nes nicht vollkommen lassen«,
*****
Postacie Talii i Melpomeny, któremi Grottger w r. 1866 ozdobił ramę kurtynową improwizowanego teatru w Porębie, są czemś więcej, jak tylko konwencjonalną alegoryą. Te dwie muzy zmieniają się ustawicznie w przewodnictwie, stają się poniekąd symbolami jego duchowej fizyognomii. Komizm i tragizm ukazują się na przemian, jak dni pogodne i ponure, na jego twarzy, w jego życiu i sztuce.
Poznaliśmy teraz szereg dni pogodnych, chwil życia promiennych, okraszonych przyjaźnią, wiarą w siebie i w ludzi, młodzieńczym darem użycia każdej chwili wesołej, swobodnej lub rozkosznej, bez pytania o jutro. Ale pasmo ich przerywają już wcześnie dni ponure, wlokąc długie smugi czarnych cieni po kwiecistych błoniach lat młodzieńczych, rzucając na nie krwawą łunę złowieszczo zachodzącego słońca. Zapewne! Wszystkich chwil smutku wrażliwej duszy chłopięcej podać i zliczyć nam niepodobna; ale nieraz musiała rozpogadzać »najdroższa m am cia« zachmurzone chwilowo czółko drażliwego trochę Acia. I warto przypomnieć, że on już jako szesnastoletni chłopiec, w jesieni r. 1854, pisze o tych tygodniach, spędzonych we Lwowie, jako o »najszczęśliwszej fazie swego życia, która może już nigdy nie wróci«. Zdawałoby się, że już wówczas przebiegł po nim dreszcz instyktowych obaw i trwożnych przewidywań. I od tej chwili w rzeczy samej dni wesołe i smutne zastępują się wzajemnie w jego życiu. Są one jakby Ormuzdem i Arymanem, białym i czarnym bogiem mitologicznego kosmosu jego ducha.
Jego komizm i tragizm są oba siłami rdzennemi i pierwotnemi. One są nierozdzielne i przedstawiają się nam raczej tylko jako odmienne stany jednolitej i zasadniczej materyi duchowej.
Ale zaraz trzeba tu podnieść: tragizm nie będzie Grottgerowi hamulcem, lecz nowym bodźcem do pracy twórczej. Jego energia duchowa i życiowa jest wprost imponująca. I nigdy może nie objawiła się ona z taką siłą, jak właśnie w dniach jego życia najcięższych, przeżytych w Paryżu zimą roku 1867. Położenie jego było wówczas nader trudnem : przyjechał tam, nie mając stu franków majątku; nadzieje zawodziły, z kraju przychodziły od czasu do czasu wiadomości, niepokojące go w najwyższy sposób, a na sztaludze i pod ścianami pokoju stawały i zmieniały się ustawicznie kartony, w których dawał najwyższy wyraz, jeżeli może nie swej sztuki, to z pewnością swego ducha. A do tego żarła go nieopisana tęsknota za narzeczoną i obawa o nią, drażniło go okrucieństwo zbliżającego się terminu otwarcia wystawy i trawiła go gorączkowa chęć jak najrychlejszego wykończenia tego cyklu celem korzystnej sprzedaży i uzyskania w ten sposób podstawy przyszłej egzystencyi rodzinnej. To wszystko razem — rozpacz! Rozpacz taka mogłaby złamać najnormalniejszy, najsilniejszy organizm — gdyby taki »normalny siłacz« umiał tak żyć i czuć, gdyby zdołał tak tworzyć, jak Grottger. Ale po przepracowanej nocy, budząc się rano z krótkiego snu, oblany potem suchotniczym, mówił sobie, że tak, jak jest, jest dobrze i że będzie coraz lepiej, że to »wszystko nic«, że on to wszystko przemoże i zwalczy. Darmo szukamy słów na wyrażenie naszej czci dla takiego heroizmu.
Widzimy zatem: źródła tragizmu jego nie należy szukać ani w jego stosunkach życiowych, ani w epigonowym bajronizmie, ani wreszcie w pesymizmie. Grottger jest, powtarzam raz jeszcze, jednym z najwytrwalszych afirmatorów życia, jednym z najgłębiej czujących optymistów!
Gdzież więc szukać źródła tego tragizmu? Podstawnym warunkiem komizmu Grottgera jest — jakeśmy to widzieli — łączność i zgoda ze światem zewnętrznym — tragizm zaś jego wyrasta z konfliktów wewnętrznych, z zapasów ze sobą samym. Chce on wywalczyć sobie i ze siebie charakter i ideał. Pierwsze zapasy zaczynają się w r. 1855; ale trzy lata miną, zanim ten proces skondenzuje się w pewnem dziele sztuki, zanim z tych długich walk wewnętrznych, z tych klęsk i porażek własnego ducha zrodzi się pierwsze dzieło, które się stanie jawną, śmiałą i niewątpliwą ducha tego emanacyą, manifestem tego idealistycznego optymizmu. Dziełem tem będzie rysunek: »Artysta i Muza«. Konstantuję więc i tutaj ten tak znacznie opóźniający się proces krystalizacyi własnej myśli w dziele sztuki. Długo jeszcze będzie on zwierzał się »samemu sobie« w pamiętniczku, zanim znajdzie w szkicowniku prawdziwego powiernika. Ten artysta, tak fenomenalnie wcześnie rozwinięty, tak trudno i tak późno dojdzie do wyrażenia myśli własnych zapomocą sztuki! Jego idee nie będą mogły w tych pierwszych latach wiedeńskich wyrażać się inaczej, jak tylko słowami. Jest to objaw nader znamienny dla zrozumienia nie tylko Grottgera, ale całego typu twórczości artystycznej a subjektywnej w XIX w. wogóle. Twórczość formalną, ciągnącą swe soki z poezyi, żyjącą zawsze w najbliższej styczności z literaturą poprzedzało zawsze słowo; myśl, dająca się ująć we formy logiczne, miała prawo pierwszeństwa przed formą plastyczną, a ta ostatnia była zawsze dopiero drugim etapem w rozwoju danej idei.
Pierwsze objawy walki wewnętrznej spotkamy też w dzienniczku, a nie w szkicowniku. Jak to jest charakterystycznem, że wszystkie dzienniczki artysta starannie przechowywał, podczas gdy szkicowniki doszły do nas tylko we fragmentach!
Najwcześniejszy ślad wewnętrznego rozdźwięku znajdujemy w zapisku krakowskim pisanym w dzień Bożego Narodzenia r. 1854 w przejeździe do Wiednia:
Siły moje fizyczne jakie są słabe w porównaniu z siłą moralną, która mnie niszczy. O, nie — tej siły nie nazwę siłą moralną, ale nazwać ją muszę siłą okropną, zwierzęcą.
O, jak ona mnie napastuje często, jak ona prędko obala to uczucie szlachetne... Grzeszę bardzo! jak grzeszę, tego mówić nie mogę, to powiedzieć wstydzę się... O, jakim nieśmiały, bo teraz gromi mnie szlachetne uniesienie duszy.
Panie wszech żywiołów, jeżeli ujrzysz, że godnym będę jeszcze znajdować się w gronie szlachetnych ludzi — o Panie, dodaj siły promieniowi cnoty, który tli tylko w sercu mojem, i zamień go w płomień, któryby grzechy »okrutne i chęci szatańskie pochłonął w swych piekielnych przepaściach!
O Boże, oby się stało, jakem mówił!«
I wiele z jego wyznań wiedeńskich nie będzie jeszcze niczem innem, jak drobiazgowym i małoznaczącym obrachunkiem etyki młodzieńczej, zestawieniem w kolumny drobnych etycznych minusów, wyrzutów czujnego sumienia. Tak n. p. pisze on 15-go stycznia 1856:
»Przeklęty, przeklęty jestem z mojemi słabościami i nałogami! Nie mam »charakteru stałego, nie mam mocy nad sobą, lada głupstwo mnie znęci, a gdy je raz popełnię, wtedy wpadam w rodzaj szału... Muszę się poprawić, »muszę odzyskać dawną siłę nad sobą, wytrwałość pracy i wstrzemięźliwość«.
Pierwsze ślady gorętszych wzruszeń, uczucia jakiegoś braku czy roztęsknionego rozstaju, bolejącego półświadomie nad rozdźwiękiem psychicznym, znajdujemy w zapisku wiedeńskiego dzienniczka z pierwszej połowy r. 1855:
»Od niejakiego czasu bardzo mi pusto, tęsknię nie wiem za czem, ale to wiem, że tego kogoś takbym kochał, że wszystkobym dla niego poświęcił (oprócz mojego artystycznego zawodu); kochałbym go miłością straszną, bo tak silną, że, kto wie, czyby odemnie silniejszą nie była. Szukam go, bo mi smutno bez niego, a boję się go znaleźć, ale zdaje mi się , że go nie prędko znajdę«.
Nazwałem Grottgera powyżej “wirtuozem altruizmu”. Powyższy ustęp usprawiedliwi chyba to określenie!
Dopóki dzień będzie mu się dzielił na pojedyncze godziny nauki w Akademii, drobne zajęcia i młodzieńcze rozrywki, tak długo będzie trwała też ścisła kontrola dzienniczka nad jego życiem. Ale wnet przestanie to życie być mniej lub więcej melodyjną szkołą biegłości i zacznie falować w górę i w dół improwizacyami, tempem na przemian andante, to znów prestissimo, skocznymi pasażami, to znowu akordami o długich fermatach. Wówczas-to zepsuje się coś w mechanizmie tego aparatu regestrującego, urwą się zapiski codzienne, przyjdą długie luki, wymowne skrawki wyciętych kart. Wreszcie zjawią się w dwóch półtora-rocznych odstępach — zamiast roztrząsań sumienia — analizy własnego ducha o rwącej się co chwila lub silnie falującej linii myślowej.
Przebędzie on zatem w rozwoju swoim trzy fazy, podobne do tych, jakiemi znaczy się stosunek Szyllera do estetyki; we fazie pierwszej podporządkuje życie etyce, w drugiej postawi moment etyczny na równym poziomie z duchowo-twórczym, w fazie trzeciej moment twórczości zapanuje nad momentem etycznym, ale będzie to twórczość, która momentu etycznego nie wyłącza, ale go włącza. W tej drugiej fazie pisze on o sobie dnia 10 lipca 1857: »I dziś znowu pierwszy raz po długiem milczeniu odzywam się w tej ubogiej książeczce. A od tego czasu wiele, bardzo wiele musiało się zmienić w zasadach A zapatrywaniach! Dopiero niedawno zacząłem żyć, myśleć nad sobą. Nie powiem, ażeby myśli moje były dojrzalsze, wytrawniejsze; to nie. Ale uważam, że daleko częściej nasuwają się, daleko silniej i o wiele dłużej zajmują moją wyobraźnię, niż wprzódy. Niedawno przyszedłem do tego przekonania, że nic tak nie uczy, nie kształci człowieka, jak zamyślenie. Ale jakżeż ja rzadko wmyślam się w siebie samego, jak mnie to jeszcze nuży, jaki gwar wtedy w mojej mózgownicy! Jakie wzniosłe idee, jak piękne, porywające przedsięwzięcia, a jakie niezadowolenie z siebie! I tak marzę długo, walczę z temi myślami, widzę je urzeczywistnione, widzę je w obrazach prześlicznych — wznoszą się i porywają mnie za sobą... nagle spadam, przypominam sobie dzisiaj i jutro i, wycieńczony na siłach fizycznych, usypiam, a wtenczas, przez sen, marzę o czemś małem i zwyczajnem«.
W pół roku później, 13 stycznia 1858, (Kantecki podaje mylnie r. 1857) następuje znowu zapisek nader ważny, różniący się już stylem swoim od poprzednich. Czytamy go jak stenogram według podsłuchanego monologu, tyle tu pytajników i wykrzykników, tyle żywej gestykulacyi stylistycznej; zdania są krótkie, jakby urywane, tętno jego umysłu bije coraz szybciej, myśl, jak ptaszek wypłoszony z gniazdka, co chwila ulatuje, to znowu powraca. Są to niezmiernie charakterystyczne znamiona fantazyi artystycznej, przepełnionej obrazami, nie znajdującej już w logicznym wyrazie niezadowolenia, ni uspokojenia: »Ostatni raz, kiedym pisał, zdawało mi się, że zacząłem żyć. »Jaką radością byłem uniesiony, gdym sobie mógł powiedzieć: Ha! ja żyję! Szczęśliwe było moje wyobrażenie. Dziś już znów inaczej, dziś czuję, że nic jeszcze nie jestem. Dlaczegóż?
Niestety, nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem charakterem, nie mogę powiedzieć, że zaczynam rozwijać przymioty, stanowiące charakter. Jestem dziecko. Dawno miałem już zrobić rozbiór dokładny wszystkich duchowych atomów, stanowiących część moralną w mojem stworzeniu. Nigdy do tego przyjść nie mogłem. Wkońcu zdaje mi się, że projekt taki wymagałby bardzo wiele czasu i spokojnego rozpamiętywania. Powtóre, czy znam siebie, czy potrafiłbym objąć wszystkie te drobnostki i większe rysy, czy nie zgubiłbym się «może? W szak ja się znam bardzo mało, tem bardziej o żadnym innym nie mogę dać pewnego zdania, nie znam ludzi…
— — — I cóż mi znowu? Nie mogę pisać — wszystko mi z głowy wyleciało«.
A więc teraz, w dwudziestym pierwszym roku życia, wchodzi on w ważną fazę domyślania się ukrytych związków rzeczy, przeczuwania, że istnieją w nas i dokoła nas tajemnice i zagadki. Za mało byłoby powiedzieć, że jego umysł się pogłębia. Otworzą się teraz przed nim wrota świątyni ze Sais, a w jej mrocznem wnętrzu ujrzy z lękiem na wysokiem podnożu tajemnicze bóstwo prawdy, obleczone zasłoną. Przedzierżgnie się on teraz powoli w zwiastuna i przedstawiciela świata duchowego, wyrażając się w tematach, początkowo mało różniących się od tych, które są przedmiotem jego dawniejszej sztuki objektywnej i charakterystycznej. Nastrój dzieł odnośnych będzie z początku rzewnie liryczny, później spotęguje się do tragizmu. I tu daty odgrywają bardzo ważną rolę. Pamiętajmy o tem, że ten proces wewnętrznego rozwoju w kierunku tragizmu, fermentujący już od r. 1855, dokonał się ostatecznie w r. 1858, że zatem poprzedza o pełne trzy lata tragiczne wypadki polityczne, wielki kataklizm narodowy z r. 1861. Jest zatem ten jego tragizm pierwotnym i rdzennym — rodzi się on z własnego nasienia, a nie dopiero jako odrośl bolejącego pnia narodu. Jego całokształt duchowy m a już z przyrodzenia, w samym zarodku, organa wyrobione i gotowe do przyjęcia i wchłonięcia w siebie wielkiego tragizmu dziejów narodowych najpierw, a następnie dziejów ludzkości. Te organa wydoskonali sobie teraz i w latach następnych wewnętrzną pracą ducha, intenzywnością własnego uczucia.
Pewien smętny liryzm będzie introdukcyą do tragizmu, będzie także łącznikiem z komizmem. I jak według własnego wyznania sam dla siebie jeszcze jest zagadką, — uczucie to jest niezmiernie znamienne dla tej epoki przejściowej — tak wykazują też i niektóre dzieła jego z tej epoki charakter jeszcze niezdecydowany; zawadzając o rozmaite nastroje, nie przedstawiają rodzajów, czystych. Myśli jego drgają, trwożne i niepewne, w jaką stronę mają się zwrócić, podobne do listków, co, rzucone do źródełka w dolinie Kościeliskiej, długo wirują, nim się rozdzielą w dwu kierunkach. Bardzo charakterystycznem dziełem takiej nie-decyzyi między tragi-liryzmem a komizmem — to ów obrazek ze sceną z kampanii włoskiej r. 1859,- wyżej, obszerniej omówiony, o dwóch motywach, jednym rzewnym (jest nim koń przy trupie swego pana), a drugim, bardziej humorystycznym, żuawów, chcących konia podstępnie schwytać.
Przejdźmy dzieła odnośne. Linia, łącząca je, nie będzie prostą. Tragizm zjawi się najpierw w przebłyskach, pod cudzem nazwiskiem, w kostyumie staropolskich rycerzy i bohaterów, poświęcających się dla ojczyzny — objawi się zatem najpierw w szacie objektywnego tematu. Z tymi utworami będą się luzować tematy rodzajowe, nastrojone na nutę lirycznego sentymentu; oba gatunki będą się wzajemnie zmieniać lub znowu ze sobą się zbiegać. Żaden artysta nie rozwija się schematycznie — dla Grottgera zwłaszcza stają się kontrastujące tematy silnymi bodźcami fantazyi. Przedstawienie historyczne musi łączyć i grupować dzieła według ich wewnętrznego związku, nie będzie ono zatem mogło iść z całą ścisłością śladem chronologicznego następstwa.
Podaję niniejszem dzieła, tu należące, w chronologicznem zestawieniu, zastrzegając sobie ich stosowne ugrupowanie:
Wiedeń 1856/7.
Ilustracya do poematu Lenaua: »Der Polenfluchtling«.
Wiedeń 1857.
Większy rysunek do poematu Szyllera: »Wurde der Frauen«. Autoportrecik ołówkowy.
Wiedeń, wczesna wiosna 1858.
»Pobudka« obraz olejny
Kraków, wiosna 1858
»Szkoła szlachcica polskiego«, cykl czterech akwarel.
»Maryasz«, akwarela
»Autoportret we fezie«, akwarela.
Poręba, wiosna 1858.
»Żywot rycerski«, cykl trzech akwarel.
Wiedeń, lipiec-wrzesień 1858.
»Poeta i muza«, rysunek ołówkowy.
Monachium, listopad-grudzień 1858.
»Wczoraj, dziś, jutro «, (»Trzy dni z życia rycerza polskiego«), sepia.
»Portret p. Jakubowiczowej«, olejny.
»Szamyl« (»Czerkies skaczący ze skały«), akwarela.
Grudzień 1858.
»Scena z powstania węgierskiego« w »Kalendarzu na rok 1859«.
Jak widzimy, otwierają ten szereg dwie kompozycye o temacie zaczerpniętym z utworów poetyckich. Wątpię bardzo, czy możnaby w życiorysie któregokolwiek z wybitnych poetów XIX w., naszych czy obcych, wskazać na stosunek analogiczny, a mianowicie, czy znalazłyby się gdzieś młodzieńcze utwory, pierwsze objawy budzącego się liryzmu, których geneza dałaby się sprowadzić do podniet, wychodzących od sztuki. Tak mało utworów poezyi przeszłego wieku powstaje pod jej wpływem, spotykamy się natomiast co krok z dziełami sztuki, pobudzonemi i natchnionemi przez dzieła poetyckie.
Z tych obu dzieł, wykołysanych poezyą, daję pierwszeństwo wielkiemu rysunkowi, czerpiącemu główne swe motywy ze wspaniałego poematu Schillera pt. »Wurde der Frauen«.
Jest to rysunek ołówkowy na tonowanem tle, gdzieniegdzie podniesiony białą farbą. Nosi on datę 1857, powstaje zatem w epoce zbliżającego stuletniego jubileuszu wielkiego poety (ur. 1759), który artysta nasz, jak to powyżej wspomniałem w dwa lata później innem, na razie nie odnalezionem jeszcze, dziełem uczcił.
Możliwe więc, że rysunek ten, tak wykończony, służył lub miał służyć jako wzór do drzeworytu lub innej reprodukcyi, mającej zdobić jakąś publikacyę jubileuszową w rodzaju »Schillerbuchu« Wurzbacha, ilustrowanego przez Wincentego Katzlera, z którego nazwiskiem już się spotykaliśmy; niektóre z tych jego ilustracyi umieściła w r. 1862 »Illustrierte Zeitung«, której Grottger był współpracownikiem. I tu znajdujemy, podobnie jak w kompozycyi Grottgera, poszczególne sceny z dramatów lub poematów i kompozycye alegoryczne, połączone w jeden obraz ornamentyką z winorośli.
Gdyby artysta nasz mieszkał był wówczas w Monachium, musielibyśmy przypuścić, że ten rysunek do poematu Schillera jest oryginałem »eines Muenchener Bilderbogens«, tak zupełnie trzym a on się typu tych niezmiernie popularnych i zajmujących arkuszy obrazkowych, które, wychodząc co sobotę luźnie, dają przegląd prawie kompletny szkoły monachijskiej począwszy od lat 50-ych. Dzieło Grottgera przypomina mi formatem, ujęciem dekoratywnem, popularnem a poetycznem zarazem traktowaniem tematu, wreszcie napisem niemieckim o literach z gotycka stylizowanych, jakby wziętych z inkunabułów lub drzeworytów XV. w., jak najzupełniej owe monachijskie »Bilderbogen«, które pamiętam to dobrze — co sobotę »za sechsera» młodzież rozchwytywała. Dzieło to, o którego związku ze sztuką wiedeńską już powyżej wspomniałem, mimo tematu i typu swego nie znalazło tego nabywcy wśród niemieckiego społeczeństwa, na którego artysta widocznie liczył. W roku następnym (1858) wystawił je artysta w krakowskiem Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych (por. Świeykowskiego Pamiętnik T. P. S. P. str. 53) i tu dopiero znalazło ono kupca. Odtąd było stale w polskich rękach; obecny jego 'właściciel, Leon hr. Piniński, nabył je przed pięciu laty od prywatnej osoby we Lwowie.
Dzieło to ma wszystkie zalety i wady pracy młodzieńczej. Zamiary idą ponad siły, strona myślowa i duchowa nie znajduje równoważnika w technice. Gdzie okiem rzucimy, same kiełkujące ziarna.
Wszystkie składniki tej ujmującej pracy rozwinęły się później świetnie, z wyjątkiem dwóch: są nimi ornamentyka i typ kobiecy.
Ornamentyka nie może być silną stroną sztuki XIX w., tej sztuki odczuciowej, sztuki wezbranego serca z jej jawnością uczuć, z jej łatwością i chęcią do zwierzeń.
Ornamentyka jest sztuką artysty milczącego, zamkniętego w sobie. Ona zanika w miarę humanizowania się form. Naturalnie jest tu mowa o ornamentyce rdzennej, pierwotnej i rasowej; pod względem siły ekspresyi tej pantominy linii i kątów »weźmie« pierwszy lepszy mnich X-go w. pierwszorzędnego artystę renesansu. Cała ornamentyka renesansowa, panująca po dziś dzień, żyje formami pochodnemi, nie pierwotnemi, jest dodatkiem, ramą obrazu lub drzwi, jest wiórem i odpadkiem sztuki figuralnej, nigdy zaś myślą rdzenną i główną. Nie odmawiam ornamentyce tego obrazu o stylu, ci-devant neogotyckim wyższych zalet. — Należy ona niewątpliwie do lepszych wśród niezliczonej masy takich ozdóbek ilustratorskich ówczesnej sztuki wiedeńskiej, pozostającej pod wpływem P. J. N. Geigera. Nasza sztuka polska zwłaszcza jest szczególnie ubogą w motywy dekoracyjne. Ornamentyka Grottgera w porównaniu z ową zażywną nieco i domorosłą, daną nam przez Juliusza Kossaka w »Boku Myśliwca«, zdaje mi się wyższą, dzięki swej subtelnej finezyi i nerwowej prawie delikatności.
Co prawda, nie umiał tutaj Grottger wypełnić ornamentyką całego formatu karty, a zaokrąglając ją górą zbędnym i przeciwnym jej stylistyce wycinkiem romańskiego półkola, bodaj czy nie przesłodził miodem i tak już cukrzonego napoju.
Przechodzę teraz do idealnych typów niewieścich. Trzy niewiasty, ubrane w długie po stopy koszule, fruwając w powietrzu bez skrzydeł, wiją z róż literę S (inicyał poety), sieją »himmlische Rosen ins irdische Leben« i plotą »der Liebe beglilckendes Band«; w nich to stworzył artysta pierwsze typy nierealne, dał pierwsze swe symbole. Wstępuje on na tę nową drogę, co prawda, z naiwnością, niedorosłą jeszcze do opanowania tego problemu, ale ten pierwszy krok muszę nazwać bardzo szczęśliwym. Pomijając wszelkie typy idealne, artystycznie już przetworzone, nie opierając się ani o sztukę starożytną, ani o renesansową, zapominając nawet o aniołach Rubensa, które widział i znał ze znakomitych dzieł wiedeńskiego Belwederu, przyjmując co najwięcej dostrzegalne zaledwie podniety od Canovy, czerpie artysta tutaj wprost ze źródła życia. Te trzy gracye — to Wiedenki, takie, jakiemi je znał, »nett«, »lieb« i »herzig«, takie same, z jakiemi tańczył walca i o których względy razem z przyjaciółmi Marcelim i Rafałem na wyścigi się ubiegał. Typy te, co prawda, nie są jeszcze artystycznie dojrzałe, ale tern większy jest ich wdzięk naiwny. I z rosnącem zajęciem będziemy śledzili jego rozwój na tej drodze, wznoszącej się coraz wyżej aż do czarujących »Park« z roku 1862.
Co go zmusiło, że, tworząc w chwili decydującej Beatryczę z »Wojny«. tę drogę jedyną, wiodącą wprost do stworzenia nowożytnego ideału, zagubił i od pełni własnej idealizacyi objawów życiowych uciekł się do pożyczek z muzeum gipsowych odlewów?
Te trzy gracye z innego względu jeszcze zasługują na uwagę. To jedyne prawie postacie sztuki jego, unoszące się wolno w powietrzu obok wspomnianego już rysunku z r. 1866, w którym trzy postacie alegoryczne, »Zmierzch, Zorza i Noc« fruwają ponad ziemią. Wolno przypuścić, że sztuka jego, tak bogata w ostatnich dwóch latach życia w nowe motywy i w zawiązki dalszych rozwojów, byłaby zerwała z martwotą racyonalistyczną sztuki zeszłowiecznej, redukującą kompozycyę do warunków trywialnej rzeczywistości i do tego, co można przedstawić w teatrze. Mam przekonanie, że sztuka jego, już wówczas duchowo nadziemska, byłaby się nią stała i pod względem kompozycyjnym.
A teraz przejdę do kwestyi ważniejszej. Ta kompozycya jest jedyną, do której motywy Grottger czerpie z poematu czysto ideowego.
Jak stanął wobec tego wielkiego i trudnego problemu? Jak przekomponował dwudziestoletni artysta idee na kształty konkretne?
Poemat »Wurde der Frauen« nie jest bynajmniej tylko dytyrambem na cześć kobiecą. I w nim objawia się Szyller jako wielki organizator zjawisk duchowych. Budując cały poemat, na motywie antytezy, wykrzesuje on i tutaj z niezmierzonej wielokrotności objawów stanowcze różnice, wydobywa niejako ostre kryształy z masy zasadniczej, kontrastując ośmiokrotnie typ męski, górny i chmurny, z typem niewieścim, sielskim i anielskim. I z właściwą sobie genialną rzutkością, a zarazem i ze spekulatywną konsekwencyą przeprowadza poeta ten motyw antytezy w formie i rytmice, zmieniając ośmiokrotnie metrykę ciężko i energicznie stąpających trochejów, oddających charakter męski, z posuwistymi strofami daktylicznemi, wielbiącemi niewiastę.
Trzeba więc teraz uchwycić związek między rysunkiem a poematem i do poszczególnych scen doszukać się odnośnych motywów. Poniżej grupy fruwających niewiast, widzimy w altanie parę kochanków: młoda dziewczyna, niby Zosia z »Pana Tadeusza«, usiadła na ławeczce, słuchając namiętnych zaklęć pięknego młodzieńca o szlachetnym profilu, delikatnych rysach i wyniosłem, myślącem czole; skrzypcami i smyczkiem, spoczywającymi na jego kolanach, charakteryzuje go artysta jako muzyka, a raczej jako twórcę w szerszem znaczeniu.
Ewig aus der Wahrheit Schranken
Schweift des Marines wilde Kraft,
U nstat treiben die Gedanken
Aut dem Meer der Leidenschaft;
Gierig greift er in die Ferne,
Nimmer wird sein Herz gestillt,
Rastlos durch entlegene Sterne
Jagt er seir.es Traum vom Bild.
Aber mit zauberisch fesselndem Blicke
Winken die F rau en den Flüchtling zurücke,
Warnend zuriick in der Gegenwart Spur.
In der Mutter bescheidener Hütte
Sind sie geblieben mit schamhafter Sitte,
Treue Tochter von der Natur.
W obrazku po lewej daje Grottger małą balladę rycerską. Na tle gotycko stylizowanego gmachu widzimy zgrabną grupę: na przodzie stanął rycerz gniewnie odwrócony, typowa figurka z jakiegoś »Ritterdrama«; więzień, za nim klęczący, chwyta go błagalnie za prawicę, z przodu uklękła żona, wstawiając się z teatralnie wyrazistą mimiką u swego męża i pana za przestępcą, który długiem więzieniem bunt, podniesiony przeciwko bratu może lub blizkiemu krewnemu, odpokutował. Do tego ciekawego obrazka poddał mu poeta tylko ogólną dyspozycyę, mówiąc o niewiastach, które »łagodnie namową i prośbą gaszą gwałtowny wybuch nienawistnej rozterki i uczą, jak siły, pełne wrogiej nienawiści, znowu łączyć i godzić się mogą«.
Oto odnośne strofy Szyllera:
In der Männer Herrsch Gebiete Gilt der Starke trotzig Recht; Mit dem Schwert beweist der Scythe, Und der Perser wird zum Knecht. Es befehden sich im Grimme Die Begierden wild und roh, Und der Eris rauhe Stimme Waltet, wo die Charis floh. Aber mit sanft über redender Bitte Führen die Frauen den Zepter der Sitte, Löschen die Zwietracht, die tobend entglitt, Lehren die Kräfte, die feindlich sich hassen, Sich in der lieblichen Form zu umfassen, Und vereinen, was ewig sich flieht.
Grupę żony błagającej i gniewnego męża odnajdziemy w identycznym zupełnie układzie w r. 1862, w jednej z najlepszych ilustracyi Grottgera, do Patuzziego Geschichte Osterreichs str. 95, ale stopniowaną i bardziej dramatyczną; postacią błagającą jest tam nieszczęśliwy cesarz Henryk IV., klęczący przed odwracającym się od niego margrabią Leopoldem, sprzymierzonym z występnym synem jego, Henrykiem (późniejszym Henrykiem V).
Tej żywej dramatycznej scenie przeciwstawia artysta po prawej sielankę: kochająca małżonka wybiega z drobną dziatwą na ganek domku, by przywitać męża, powracającego z wyprawy wojennej:
Feindlich ist das Mannes Streben, mit zermalmender Gewalt geht der Wilde durch das Leben ohne Rast und Aufenthalt. Was er schuf, zerstört er wieder, Nimmer ruht der Wünsche Streit, Nimmer, wie das Haupt der Hyder Ewig fällt und sich erneut. Aber, zufrieden mit Stillem Ruhme, Brechen die Frauen des Augenblicks Blume, Nahren sie sorgsam mit liebendem Fleiss, Freier in ihrem gebundenen Wirken, Keicher ais er in des Wissens Bezirken Und in der Dichtung unendlichem Kreis.
Te trzy kompozycye Grottgera nie są zatem bynajmniej, jak widzimy, tylko ilustracyami poetycznego tekstu, lecz przeciwnie samoistnymi tworami zbudowanymi jedynie na ogólnych motywach psychicznych poematu Szyllera. Poeta niemiecki poddaje polskiemu artyście niejako tylko barwę tonu, tylko nastrój psychiczny i najogólniejszy motyw, a młody artysta snuje zeń z wielką pomysłowością swe własne melodye. Jego myśl twórcza nie znosi, jak mrówka, okruszynek dla zbudowania sobie domku, ale unosi się jak motyl nad pękiem kwiatów, sianych ręką poety, ssąc z nich esencye najsłodsze i najwonniejsze. Stworzone tak obrazy układa on w schemat pewnej myśli, rozwijającej się logicznie. Są to poniekąd pojedyncze sceny dramatycznej idei, z których każdą przedstawiają odmienni aktorzy; w »Warszawie«, po części w pierwszej połowie »Wojny« nawet, nie będzie inaczej. A jeżeli już wymieniłem ten wielki cykl, to radbym zwrócić uwagę na jedną jeszcze ciekawą analogię. Mam na myśli tę chwiejność i niedecyzyę w oznaczeniu warstwy społecznej, tę niemożność utrzymania kompozycyi na poziomie jednego stanu. Jest to, co prawda, objaw czystego idealizmu i pozastanowego typu jego sztuki, a zarazem — jak to już wspomniałem w przedmowie — jeden z jej rysów najbardziej znamiennych. Grottger sam sobie wyrzucał w roku 1866, że nie umiał utrzymać niektórych obrazów »Wojny«, tak n. p. »Komety«, na zamierzonym jednolitym poziomie społecznym. W tym utworze z roku 1857 działa rzeczywiście rozweselające ta naiwność, z jaką w scenie miłosnej i powrotu rycerza łączy się nieco podejrzana, bo teatralna, »wierność« średniowiecznego kostyumu rycerskiego z typem i strojem bosych dziewcząt i chłopek z rodzajowych obrazków Waldmullera i Fendiego.
Bo w stronie zewnętrznej tego ujmującego dzieła, tak ponętnego, jest Grottger Wiedeńczykiem na wskroś, Wiedeńczykiem w najwyższym stopniu.
Ale przy całej naiwności formalnej nie można znaczenia tego tableau dla dalszego rozwoju naszego artysty dość wysoko ocenić. Rodzi i objawia się w niem bowiem po raz pierwszy myśl cyklowego przedstawienia danej idei, poddanej mu tutaj przez Fryderyka Szyllera.
Drugim utworem, zaczerpniętym z poezyi, a pierwszym objawem tragizmu w sztuce Grottgera, to rysunek do poematu Lenaua »Der Polenfluchtling«. Odnoszę go do r. 1856. Za tą datą przemawia wzgląd wewnętrzny i zewnętrzny. Jest to rysunek bowiem czysto-ołówkowy, bez kredki, na szaro tonowanem tle. Mamy prawie same tylko kontury, i to tak ostre, jak gdyby ryte w miedzi suchą igłą. Zdawałoby się, jakoby artysta w tygodniach, kiedy nad tą kompozycyą pracował, wpatrywał się w arcydzieła graficzne Durera. Z podobną techniką Grottgera spotykamy się tylko na figurkach i profilach wspomnianego powyżej małego szkicownika, obecnie własności p. Sozańskiego, sięgającego — jak powiedziałem — aż do r. 1856 Technika rysunkowa z roku następnego (1857) jest już o wiele miększą. Kładąc rysunek do poematu Lenaua obok tableau do »Wurde der Frauen«, znajdziemy znaczne różnice, przemawiające za wcześniejszą datą pierwszego dzieła. Wstecz zaś poza r. 1856 z tą kompozycyą cofnąć się niepodobna; nie pozwala na to ani jej wyższy już pierwiastek poetyczny, ani ta okoliczność, że artysta z Lenauem wcześniej prawdopodobnie się nie zapoznał.
Znajomość jego poezyi zawdzięczał Grottger niewątpliwie memu stryjowi Mikołajowi, a ich stosunki osobiste były najbliższe właśnie w r. 1856. Wówczas to robił mu rysuneczki do »Anny Oświęcimówny«, powyżej obszernie omówione, wówczas też wykonał dla niego małą podobiznę Lenaua, którą posiadam. Owalny ten portrecik poety, zmarłego 6 lat wcześniej, sprawia raczej wrażenie kopii z litografii, redukowanej do formatu większej miniatury. Ta sama ostrość linii, ta sama technika, ten sam szaro-tonowy papier, ta sama drewniana twardość w układzie rąk, każą nam go uważać jako dzieło współczesne z »Polskim wygnańcem«. Poeta, stojąc frontalnie do widza, trzyma w sztywnej prawicy kartę papieru z napisem: »Abschied aus Galizien«. Jest to tytuł tłómaczenia Lenaua z poematu, napisanego przez mego stryja, gdy ten, zaciągając się w r. 1830 w powstańcze szeregi, strony rodzinne opuszczał.
Tłómaczenie to znajduje się w dziełach Lenaua, wydanych przez Maxa Kocha (t. I., str. 20). Umieścił je poeta na czele swych »Polenlieder«, tego wspaniałego pomnika entuzyazmu dla naszego narodu a przytem i przyjaźni, łączącej go z moim stryjem. Już sama okoliczność, że rysunek »Wygnańcy« był własnością mego stryja, przemawia za tern, że on właśnie artyście temat ten poddał.
Wygnaniec polski błąka się »bez celu i ojczyzny« po arabskiej pustyni; późnym wieczorem, znużony, usypia nad źródełkiem,
Ein süßes Lied des Mitleids singt Entgegen ihm die Quelle, Und säuselnd webt das Gras ihn an. O , schlumme hier, du arm er Mann!
a palma zielonowłosa kołysze go do snu, szemrząc mu echa pieśni zwycięskich i marszów bojowych. Noc zapada. W bladym blasku księżyca zbliżają się Bedumi:
End plötzlich schauen sie erstaunt, Ein Schwert im Grase blinken, Und zitternd spielt das kühle Liebt Auf einem bleichen Angesicht, Sie lagern um den Fremden stumm, Ihn aufzuwecken bange; Sie sehnder Narben Heiligtum Auf blasser Stirn und Wange. Dem Wüstensohn zu Herzen geht Des Unglücks stille Majestat.
Tę chwilę przedstawia Grottger. Wybór jej jest bardzo znamienny. Nie jest to bowiem bynajmniej koniec poematu. Lenau snuje dalej nić tego pomysłu. Beduini otaczają kołem śpiącego rycerza
Bis aus dem Schlummer fuhr empor Der Mann, der’s Vaterland verlor.
i wtedy nuca mu pieśń bojową, pieśń zemsty według zwyczaju ojców. Wygnaniec słuchając jej z uniesieniem chwyta za miecz, jakby pod Ostrołęką. Ale spostrzega nagle, że to dźwięki obce mu i dalekie, źe mu je nucą wolni synowie Arabii, i łkając, pada na ziemię.
W takich zestawieniach trzeba zwrócić uwagę nie tylko na to, co artysta z poematu przejął, ale i na to, co odrzucił. Otóż odrzuca tu Grottger wszystko coby mogło kompozycyi nadać charakter zdarzenia objektywnie opowiedzianego. Zamiast kilku lub kilkunastu Beduinów daje tylko jednego. Artysta upraszcza, bo pogłębia — nie ilustruje, ale przetwarza. Z wielkim taktem estetycznym unika on wszelkich motywów, pięknych w poezyi, ale nie dających się przedstawić w sztuce bez pewnej pozy lub emfazy; nie chce zatem, żeby cała rzesza Beduinów była świadkiem łez tułacza: jeden mu wystarcza; wzdryga się także przed przedstawieniem chwili emfatycznej, gdy tułacz w obłędnym zapale chwyta za miecz. Z całego poematu wybiera on moment najgłębszy i najcichszy, ciszę snu i milczenie badawczego spojrzenia.
W małym rysuneczku z późnej jesieni 1858 r. (u p. Kazimierza Przybysławskiego w Uniżu) odnajdujemy tę samą sytuacyę w szacie portretowo-rodzajowej młoda kobieta spogląda z przejęciem i miłością na śpiącego małżonka. Jest to portret siostry jego przyjaciół Maszkowskich i jej męża p. Jakubowicza, a zmierzona karykatura przedzierzga się mimowoli pod ręką poety-artysty w jakieś ciche i smętne impromptu.
Wybierając z poematu Lenauna chwilę psychologicznie najbardziej subtelną i pianissimo, pomija Grottger wszelkie momenty uboczne. Szukamy po całym rysunku nadaremnie poezyi krajobrazu, zamiast pustyni, widzimy tylko próżnię, a blaszana palma nie zaszumi współczująco odgłosem pieśni bojowej. Żadne łagodne światło księżyca nie sływa kojąco na tę scenę bezbrzeżnej pustyni i bezbrzeżnego bólu. Przyroda milczy, nie śmie i nie umie jeszcze akompaniować — ale sama treść psychiczna odzywa się z ust artysty tonami wielkiego żalu i tragizmu, odczutego w głębi duszy.
Artysta w Grottgerze nie jest jeszcze dojrzały, ale już dojrzałem jest w nim serce, a rdzeń i pierwiastek psychiczny sytuacyi oddane są z przejmującą prawdą wierzącego umysłu. Związek duchowy między Beduinem a wygnańcem jest oddany wprost świetnie, a oczy syna pustyni, spoczywające na sennem obliczu Polaka, obliczu tak pięknem, tak idealnie wyszlachetnionem, pozostaną na zawsze w pamięci widza.
Gest Beduina jest, co prawda, twardy, układ leżącego ciała wygnańca z drewniano sterczącą stopą jest powtórzeniem identycznego motywu na »Odbiciu łupu Tatarom « i odeń nie lepszym. Ale rozejrzyjmy się po całej sztuce polskiej z roku 1856! Czy znaleźlibyśmy wówczas drugiego artystę, któryby wlał w tę scenę tyle serca, tyle rzewności czułej zarazem i męskiej? Tem właśnie różni się Grottger od innych, którzy już wówczas od niego więcej wiedzieli i więcej umieli. U naszego artysty kondenzuje się cały moment psychiczny tak zupełnie i tak wyłącznie w postaci ludzkiej a raczej w twarzy, powiedzmy jeszcze zwięźlej: w oku ludzkiem, że resztę organów odczuwa i traktuje on prawie jako rzecz uboczną, a naturę niemal jako rzecz zbędną. Grottger jest jednym z najskrajniejszych humanistów. Krajobraz i przyroda nie będą mu nigdy materyałem, wystarczającym zupełnie dla oddania nastroju duszy. Poza człowiekiem, a raczej poza organami, ujawniającymi jego psychę, dla jego sztuki nulla salus. Tło krajobrazowe nie będzie nigdy drugim głosem w tym śpiewie; nawet w cyklach będzie ono tylko dyskretnym akompaniamentem, kto wie, czy może tu i ówdzie prawie nie zbędnym.
Jest godnem uwagi, że wszystkie dzieła Grottgera, dające filiacyę rozwoju fizyonomii idealnej, to ani akwarele, ni obrazy olejne, lecz skromne, niepokaźne rysunki ołówkowe lub kredkowe, do których później przyłączy się jeszcze brunatna sepia. Dzieła te, o formie zewnętrznej tak skromnej, są owocami chwil samotnych, chwil, przeżytych w głęboldem skupieniu duchowem. Przegradzają je dzieła o typie odmiennym, uprzejmie chwytające za oko swą wielobarwnością, łatwe swą treścią popularną i przystępną, dzieła, dające bardziej typy, niż indywidua, obrazy o pewnem realistycznem zacięciu, o cudownych tłach, rozkosznym słonecznym krajobrazie, baczące na szczegół i ogół, a nie idące p o zornie ni bardziej w głąb, ni w szerz poza granice, zakreślone sztuką Kossaka i poezyą Pola. Takiemi dziełami w tych najbliższych latach to obraz olejny »Pobudka« i znany cykl czterech akwarel »Szkoła szlachcica polskiego«. Oba powstają w pierwszej połowie roku 1858, »Pobudka« jeszcze w Wiedniu, »Szkoła szlachcica « nieco później w Krakowie.
»Pobudka« to obraz znaczniejszych rozmiarów, znaczony dołem po prawej »Artur Grottger 1858«. Artysta, nie znalazłszy w Wiedniu nabywcy, wziął go ze sobą do Krakowa i tu go na wiosnę razem ze »Szkołą szlachcica« wystawił (Świeykowski podaje w »Pamiętniku T. P. S. P.« mylną datę »1857«); nabyty przez Towarzystwo za 225 fl. do wylosowania, został wygranym przez ś. p. ks. Adama Sapiehę i przewiezionym do Krasiczyna, gdzie się obecnie znajduje. Mimo konfederatek i różnych innych anachronizmów należy ten obraz chyba określić jako epizod z wojen szwedzkich.
Pomysł sam przez się jest bardzo ujmujący i poetyczny: gromadka towarzyszy pancernych nocowała w gaju dębowym; ranek się zbliża, rożek księżyca rozpływa się już we mgle porannej, promienie wschodzącego słońca kraszą purpurą wierzchołki potężnych dębów i rzucają pęk światła na koczujących wojaków. W tem wynurza się z głębi, cwałując na krasym rumaku, dziarski trębacz. Trąbka zagrała, dając sygnał »pobudki«. Konie — wśród nich egzemplarze przepyszne — co przed chwilą stały spokojnie, wciągając rozwartemi chrapami świeżą woń leśną, nagle strzyżą uszy i łby zrywają. Ale ludziom zdaje się być mniej pilno: kozak bardzo powoli wdziewa irchowe buty, a i długowłosemu sąsiadowi w jasno-niebieskim żupanie i jasno-żółtym płaszczu nie raźno opuścić wygodne łoże; trzeci, płowowłosy młodzieniec w koszuli i cynobrowych spodniach, istna holenderska figurka z Ter Borcha, przeciąga się na murawie, głośno ziewając, a starszy towarzysz nie może się dobudzić młodego sąsiada, ubranego w żółtawy kubrak i zielone spodnie. Najlepszą jest grupa w prawym rogu: tu giermek poprawia pancerz na młodym rycerzu, ubranym w niebiesko-zielony kontusz i jasnoczerwoną czapkę barankową; stanął on szeroko i dziarsko, a trzymając zbrojną lewicą piękną karabelę, obrócił się szybkim zwrotem ku widzowi, pokazując mu twarz pełną, rumianą, o młodych i wesołych oczach. Ta jedna fizyonomia, widocznie portretowana z natury, odbija też bardzo korzystnie od reszty twarzy, prawie że ospałych i mało ożywionych.
Przyznaję się otwarcie, że, ujrzawszy ten obraz, który ks. Władysław Sapieha najuprzejmiej na mą prośbę do Lwowa dla reprodukcyi mi nadesłał, nie mogłem w pierwszej chwili pozbyć się pewnego rozczarowania, zwłaszcza że się go od tak dawna — będąc na fałszywym tropie — tyle naszukałem! Kompozycyi figuralnej brakuje tej energii i tej werwy, których po temacie i temperamencie artysty spodziewaćbyśmy się mogli.
Interesujący motyw nagłego przejścia od snu i spoczynku do życia i ruchu nie jest wyzyskany ani estetycznie, ani psychologicznie. Werwy, ochoty, zapału nie widać ani u pancernych ani u — artysty. Szuka on prawie samych drobnych poszczególnych efektów i stara się więcej o rozmaitość strojów i typów, zresztą mało zharmonizowanych i jakby zebranych z balu kostyumowego, niż o jednolite sumujące wrażenia. Obraz ten, to typowe dzieło w rodzaju wystawianych w ówczesnym Kunstvereinie unter den Tuchlauben.
Gdyby nie konie, żywe, paradne a bardziej rasowe od swych panów i jeźdźców, a zwłaszcza gdyby nie pyszna formacya dębów, możnaby prawie wątpić o autorstwie Grottgera. Także i strona kolorystyczna nie jest jak najlepszą, dominuje tu wszędzie na drzewach i na ziemi barwa żółtawo-rdzawa, kolory, a raczej kolorki. są tępe, bez siły świetlnej, kontrasty są mdłe i mało interesujące.
Ale obraz jest — olejnym. Tem samem już zyskuje z pojęcia ówczesnej estetyki indygenat artystyczny. Jest to faktem nader znamiennym, że ten obraz co najwięcej interesujący, ale zato — olejny, zakupiło od artysty krakowskie Towarzystwo Sztuk Pięknych za 225 fl., dając równocześnie za »Szkołę szlachcica«, za istne cacko, rzec można: za prawdziwe arcydzieło techniki akwarelowej, mniej niż połowę, bo tylko 106 fl.
Przejdźmy teraz do analizy cyklu szlacheckiego.
Pierwszą próbą stworzenia idealnej fizyognomii młodzieńczej jest Stanisław w rysuneczkach do »Anny Oświęcimównej«, drugą— »Polski wygnaniec«. Najbliższe lata dadzą nam szereg dalszych, a rysy ich będą coraz delikatniejsze, oczy coraz bardziej płomienne; znać, że nad ich wyrobieniem pracują dwie wielkie mistrzynie: miłość ojczyzny i miłość kobiety; ich wspólnem arcydziełem będzie oblicze rycerza polskiego na »Trzech dniach«.
Z tem większem zajęciem zwracamy się do dzieła, w którem artysta dał poniekąd synoptyczny pogląd na rozwój oblicza polskiego od lat dziecięcych prawie — przez chłopięce i młodzieńcze — aż do męskich.
Tem dziełem jest właśnie »Szkoła szlachcica polskiego«.
W marcu lub kwietniu r. 1858 wybrał się artysta nasz z Wiednia i przybył do Krakowa; pobyt ten, mający trwać kilka lub kilkanaście dni, przeciągnął się aż do lipca. Biedy i niedostatku było dużo, ale więcej jeszcze świetnego humoru, którego artystycznym wyrazem jest omówiona powyżej »Komedya w 4 aktach« i akwarela, na której artysta przedstawił siebie, podpatrującego ciekawie nad stawem kobiety, idące do kąpieli (obecnie u p. Kozłowskiego w Poznaniu, por. A Nr. 1282).
Rozkosznym zaś dokumentem tych szczęśliwych chwil, spędzonych w Krakowie w towarzystwie St. Tarnowskiego i dawnych kolegów — to ten śliczny akwarelowy autoportrecik (Nr. 109), przechowany w zbiorach śniatynieckich. Staje tu sobie nasz »Panie A rtur« w studenckiem ubranku, prawdopodobnie »bardzo eleganckiemu, w butach z wysokiemi cholewkami »bardzo zgrabnych«, w krawatce »bardzo szykownej«, z fezem czerwonym na głowie, zapała długie cygaro, ręce zagłębia w pustych kieszeniach i — gwiżdże na cały świat. I z tem wszystkiem nieskończenie mu dobrze, pan całą gębą, prawie taki, jak w r. 1866, kiedy, wioząc ze sobą skrzyneczkę z ziemią i zasadzonemi przez narzeczoną kwiatkami, tytułuje się właścicielem dóbr ziemskich. Śmieje on się w oczy całemu światu, a i świat do niego się uśmiecha, uśmiechają się przedewszystkiem zapewne królowe miasta i przedmieścia. Nie może być inaczej, skoro nagle w cichym, posępnym wówczas Krakowie zjawia się z Wiednia artysta z tak pięknemi oczkami. Dochodzą nawet o tem słuchy aż do K. K. Reitlehrinstitutu na Ungargasse, a w dalszej konsekwencyi nadpływają rozsrożone listy Pappenheima, które artysta chowa raczej w kieszeni, niż w sercu, następują sprzedaże obrazów na gwałt i za co bądź we Wiedniu i w Krakowie, aż wreszcie zjawi się znowu na horyzoncie anioł opiekuńczy w postaci Pappenheima, zaliczka od Szechenyiego i nakoniec pośrednik, który, według otrzymanej z Wiednia instrukcyi, nie dając artyście pieniędzy do ręki, płaci jego długi i do Wiednia wyprawia.
W głębi tego autoportretu umieścił artysta sztalugę, a na niej obraz znacznych rozmiarów, ale zdaje mi się, że optymizm, wiejący z tego obrazka, i rozmiary płótna co najmniej w czwórnasób powiększył.
Konopka, który wówczas »na wiosnę r. 1858«, jak pisze w cytowanych powyżej wspomnieniach, spotkał się z Grottgerem, »wtenczas dorosłym już człowiekiem«, na wystawie obrazów przy ul. Brackiej w domu Laryszów i to już po raz ostatni w życiu, opowiada, że artysta miał tam oprócz »Pobudki» i »Szkoły szlachcica« rysunek, apoteozę zgodności kobiet z Schillera i »Podjazd Litwinów« z »Wallenroda« (por. Pamiętnik T. P. S. P. wydany przez Świeykowskiego, str. 53, ale pod błędną datą 1857, zamiast 1858), a więc same dzieła znacznie mniejszego formatu od tego obrazu, który artysta tak chyba jako — epiteton ornans umieścił na tym ujmującym autoportrecie.
Cztery akwarele, składające się na cykl p. t. »Szkoła szlachcica polskiego« mierzące po 32 cm. i 27 cm., są znaczone dołem datą 1858 i monogramem; zakupione do rozlosowania, zostały wygrane przez krakowskiego majstra stolarskiego, w r. 1885 były one na wystawie zbiorowej jako własność p. Zdziechowskiego w Warszawie, w r. 1894 użyczył mi ich na wystawę retrospektywną p. L. A. Humnicki z Wołynia, a dziś znajdują się jako depozyt prywatny w zbiorach Muzeum Miejskiego we Lwowie.
Wielka świeżość i żywotność tchnie z barwnych obrazków tego cyklu, każde pociągnięcie pendzla jest jakby wyrazem zadowolenia artysty, iż jest wśród swoich, gdzie życiem, słowem i tematem wolno mu znowu być swojskim i polskim, i że mu się wiedeńszczyzna i niemiecczyzna już sprzykrzyły. Pije on spragniony u źródeł narodowego życia, inspiruje się polskimi tematami i polską sztuką; widzi wówczas utwory Simmlera, oryginały jego illustracyi do »Maryi« Malczewskiego, przejmuje się niemi bardzo, o czem nas przekonywa proste zestawienie odnośnych utworów obu artystów, a zato znowu oddziaływa sam swym cyklem na innych artystów. W roku następnym, 1859, wydaje Łucyan Siemieński »Album artystów polskich«, w którem umieszcza cały szereg obrazów z ówczesnej wystawy Towarzystwa Sztuk Pięknych w Krakowie. Znaczna część tych utworów wykazuje bezprzecznie znamienny wpływ »Szkoły szlachcica« i to zarówno pod względem tematu, jak i rozmiarów i akwarelowej techniki. »Szkoła szlachcica polskiego« stała się zatem także szkołą malarza polskiego, tworzącego rapsody rycerskie.
Te cztery obrazki — po illustracyach do »Anny Oświęcimówny», pierwszy cykl działalności Artura Grottgera — to istne cacka kolorystyczne pełne kontrastów psychicznych, ruchowych i barwnych (por. str. 184—5): tak stają obok lub naprzeciw siebie czarnowłosy, rezolutny, porywczy chłopak i słodki, płowowłosy »maminsynek« starzec i młodzieniec itd.; z kontrastów barwnych wymieńmy: ciemno-zielone futro i ametystowo-niebieski żupanik, konia skarogniadego obok bułanego; oprócz tego przeciwstawia artysta kilkakrotnie barwę jasno-żółtą — jasno-niebieskiej, ale powtarzając tutaj, i nieraz jeszcze w latach najbliższych, ten ulubiony swój dwugłos kolorystyczny, znany nam już tak dobrze z jego pierwszych próbek malarskich, zestraja i harmonizuje go nader wytwornie.
Perspektywa tych czterech akwarel jest frontalną, na pierwszej i trzeciej symetryczną, na drugiej i czwartej asymetryczną, z punktem ocznym znacznie posuniętym ku prawej.
W tym cyklu dąży Grottger do stworzenia artystycznej grupy. Wprost doskonała jest ona w obrazku ostatnim (por. Nr. 113); artysta, posługując się i tutaj terenem, spadającym łagodnie ku przodowi, układa i zamyka ją znakomicie w kształcie skośnie leżącej litery O. Znać tutaj wszędzie niemały postęp i wielką korzyść, odniesioną ze studyów akademickich. I tak np. żeby płynnych konturów postaci, widzianych z profilu, nie przecinać ramieniem, każe ojcu założyć prawe ramię za plecy, synowi poza siebie je cofnąć itd., poruczając w ten sposób gestykulacyę, trzymanie cugli itd. lewej ręce; motyw, nawiasowo dodam, zdobyty dla sztuki najpierw przez Leonarda da Vinci w projektach do pomnika konnego Francesca Sforzy. Tak samo— w konsekwentnem przeprowadzeniu tego motywu — młody szlachcic podaje na końcowym obrazku nie prawą, ale lewą rękę rodzicowi swemu do ostatniego uścisku.
»Szkoła szlachcica« to serya obrazków ładnych, pogodnych, pełnych płynnej i rytmicznej melodyjności Moniuszki. Żadna białogłowa nie przyspiesza — ani nie tamuje tego normalnego rozwoju męskiego życia. A gdym patrzał na cykl w r. 1894 codziennie przez cztery miesiące, przypominała mi się ustawicznie polonezowa rytmika ze »Strasznego dworu«:
»Niemasz kobiet w naszej chacie. Vivat semper wolny stan!«
Równocześnie, w równym nastroju i w identycznej technice, powstaje »Maryasz«. Akwarela ta wykazuje te same konstrasty barw i wieków, te ostatnie pomnożone przez dwa; obie pary: w głębi po lewej dwaj wiarusy, a po prawej na przodzie córka gospodarza i młody szlachcic, »przystojnie zalecający się« do niej, dążą do wygranej w »maryasza«.
Akwarela ta to niejako początek drugiej seryi “żywotu poczciwego człowieka”, obrazków z życia szlacheckiego z czasów Zygmunta III. lub Władysława IV. Gdyby nie format, nieco mniejszy od tamtych akwarel, tu 17 x 23. tam 32 x 27 — możnaby wprost myśleć o jakiemś rozszczepieniu się fabuły z jedną odnogą ku swobodnej rodzajowości, a z drugą ku bohaterskiemu tragizmowi. »Straszny dwór« Moniuszki, a Grottgera »Szkoła szlachcica« i »Maryasz« — to dzieła, poruszające się na tym samym dyapazonie. I Grottger wpada w to samo staroszlacheckie zacięcie, a tworząc te dzieła, wmyśla się w te dawne czasy i szczęśliwe stosunki.
Byłby i on wołał wdziać szyszak na głowę, krzepić się szklaneczką miodu i odbyć razem z tym młodem szlachcicem szkołę życia, żyć duszą dziarską i buńczucznie, w białym dworku amory palić do jakiejś imćpanny, w kniei bujać, po stepach hasać, z Tatarami harcować i z blizną zaszczytną wrócić w progi ojcowskie, niż tu w chwili Galgenhumoru fezem fanfaronować, głód zagryzać niedopałkiem cygara, lampartować się trochę po Krakowie i w stęchłej, brudnej izdebce trzeciorzędnego hotelu cieniutkim pendzelkiem i subtelnie dobieranymi kolorkami mozolnie kreślić na kartonach swą nie przeżytą autobiografię z przed dwustu lat!
Rok przedtem zanucił był Grottger do tekstu Szyllera dytyramb na cześć niewiasty — teraz daje on w czterech obrazkach pochwałę tęgości, prawości i rycerskości męskiego rodu.
»Szkoła szlachcica« — to dziecko, zrodzone na wiosnę; wszystko tu jest takie młode, świeże, szczere i poczciwe, prawe i proste. Wpływu W. Pola — a może i Kossaka — trudno się w niej nie dopatrzeć. Ale zdaje mi się ona psychologicznie głębszą z temi swojemi przejściami od sielanki do tragedyi, od słonecznych lat dzieciństwa do pierwszego wielkiego, ale i wzniosłego smutku, do śmierci rodzica na polu bitwy. Pozatem atoli idzie w tych obrazach wszystko zwykłym dawnym trybem gawędy szlacheckiej, rymowanej lub malowanej. Bo Grottger, to natura niezmiernie prosta, bez komplikacyi, bez zawiłych labiryntów myślowych, objawiających się w sztuce odległemi aluzyami i zagadkowymi symbolami. On idzie ku życiu, jak dziecko, bez pytań, bez wątpień — on nie waha się, on ufa i wierzy. Cały bieg i skład spraw świata tego wydaje mu się czemś pewnem i normalnem i na cały układ życia domowego i społecznego zapatruje się on, jakby na coś, co nigdy inaczej nie było i inaczej być nie może: jest rodzina, jest matka najdroższa, jest kochane rodzeństwo, są dusze przyjazne, są towarzysze mili i przyjaciele wierni — a to wszystko objęte dwoma kręgami, zwącemi się: religią i narodem. Między przeszłością a teraźniejszością nie widzi on jeszcze różnicy, zdaje mu się, jak gdyby to życie dawnych wieków, które tutaj przedstawia z tak szczerą naiwnością, ale i z artyzmem prawie że już wybrednym, ciągnęło się dalej, jak gdyby tych dawnych wieków nie rozdzielała od nas i od niego wielka trzechaktowa tragedya rozbioru, jak gdyby historya narodu szła koleją normalnego rozwoju od wieku do wieku. A ta historya, którą tutaj daje, to jakby portret antenata, na który ze czcią, miłością i dumą spogląda potomek rodu i narodu, trzymającego się na dawnej wyżynie. Grottger czuje tutaj — powtarzam raz jeszcze — naiwnie, jak każdy epik, jak każdy gawędziarz. Ale w gruncie rzeczy, skoro takie tematy do artystycznej abstrakcyi dojrzeć już mogą, gdy mogą się stać przedmiotem poezyi, obrazu, muzyki — muszą przedtem zaginąć i to nie tylko w swej formie życiowej, nie tylko w swym zewnętrznym objawie, ale w samej wewnętrznej treści — w idei. Każde epiczne dzieło jest pożegnaniem na zawsze, artystycznem »vale!«, wyrywającem się z piersi twórcy. Każde takie dzieło sztuki jest nagrobkiem, wzniesionym przez twórcę nad grobowcem przeszłości, która już nie odżyje nigdy ani w dawnej formie, ani w dawnej idei. Takiem wielkiem słowem pożegnania, takim pomnikiem niepowrotnej przeszłości, jest najpierw »Pan Tadeusz«, a za nim i po nim ten długi szereg tworów epickich z zakresu wszystkich trzech sztuk. Nie łudźmy się barw am i uciesznemi, migającemi po obrazkach tego cyklu, ni wonią tego wirydażu Imci Pana Kasztelana, ni blaskiem słońca, które, bijąc przez starodrzewia, okrasza barw ne żupaniki chłopaczków, bawiących się łukiem pod okiem Wielebnego Ojca! Myśl oku kłamie! Za tym Grottgerem, który tu swobodny i wesół tworzy tę rozkosznie barwną rzeczywistość XVII wieku — już czatuje Grottger drugi, który, odłożywszy paletę, złamawszy pęk akwarelowych pendzelków, jednobarwną, czarno-białą sztuką stworzy nierealne a bezczasowe ideały, pełne cichego tragizmu.
Za tym Grottgerem, który wesoło żegna się z przeszłością, już wyrasta Grottger drugi, który tak smętnie będzie witał sercem i sztuką — on pierwszy z artystów — Polskę nową, nie żyjącą jeszcze w rzeczywistości, ale rodzącą się z idei.
*****
Ledwie Grottger cykl ten ukończył, udał się do Wincentego Bobrowskiego, mieszkającego w swym majątku Porębie pod Oświęcimem. Tu wykonał drugi cykl akwarelowy, składający się z trzech obrazów, o temacie pokrewnym; nazwiemy go »Żywotem rycerskim «.
Artysta łączy w nim dwie nici: jedną tematu, wysnutą ze »Szkoły szlachcica«, drugą idealną, będącą dalszym ciągiem »Polskiego wygnańca«. Opowiada nam bowiem niejako dalsze koleje »poczciwego żywota« owego rycerza, którego poznaliśmy już w szkole życia i przy konkurach. Teraz woła ojczyzna! Na pierwszym obrazku żegna się młody rycerz z małżonką, na drugim walczy rycersko z wrogiem narodu, na trzecim unoszą się już kruki nad ciałem poległego bohatera.
O dwóch pierwszych obrazach, niestety, bliższych szczegółów podać nie mogę. Zaginęły one już dawno, ponoś u introligatora — zachował się szczęśliwie tylko trzeci, którego reprodukcyę tutaj podaję (Nr. 115). Pozwolenie reprodukowania go zawdzięczam uprzejmości obecnej właścicielki, p. Rettingerowej — a szczegółowy opis cyklu zmarłemu memu przyjacielowi, ś. p. K. M. Górskiemu w Krakowie, który w tej sprawie uprzejmie pośredniczył.
Patrząc się na kapryśny trochę format — leżącego owalu, — zastosowany przez artystę jakby umyślnie do motywu ciała, wyciągniętego poziom o— trudno sobie wyobrazić, jak zdołał pomieścić motywy pionowe pożegnania, a zwłaszcza walki konnej pod tem nizkiem sklepieniem owalnej linii. W wielu szczegółach widać jeszcze wiedeńskiego akademika; w kroju i w stroju i całej inscenizacyi wita nas i żegna zarazem Geiger: drobiazgowy dobór barw i drogich materyi, białe rękawy, żółte rękawice, pod popielato-lśniącym pancerzem czarny aksamitny żupan z jasno-niebieską, jedwabną szarfą (!), do tego rajtuzy amarantowe i buty z blado-żółtej irchy — oto całe pudełko rocks-dropsów, kolorkowych cukierków angielskich, którymi nas za pośrednictwem swego ucznia wiedeński profesor w upominku częstuje!
Ale z tem wszystkiem jest to obraz ważny. Widzimy tu artystę w dalszem poszukiwaniu polskiego typu idealnego, a to zdała od wszelkiej portretowej tradycyi i zdawkowej zamaszystości na motto: =»co mi zrobisz« i »mociumpanie«. Ani śladu tej w bok podpartej buty i szlachetczyzny, błąkającej się czasem po obrazach rycerskich Kossaka.
Oblicze poległego rycerza nie m a nawet zbytnio znamion fizyonomii polskiej w tym sensie, jak ją wyrobiła nasza sztuka realistyczna, od Orłowskiego i Michałowskiego począwszy. Nie opiera się ta fizyonomia ani o portret, ani o zjawisko realne, nie wytwarza jej ani sztuka, ani życie, lecz myśl artysty, od obu niezależna, a szukająca czegoś odmiennego, nowego, wyższego. To typ jego własny, typ nowy, nie wzięty z historyi i życia, ale wysnuty z poezyi i fantazyi. Jak dziwnie patrzeć na tę twarz o pięknym profilu, wymuskanym wąsiku, ładnej bródce i kędzierzawym jedwabnym włosie, a dalej na te delikatnie niuansowane szpargały i szpargałki kostyumowei, a uwzględniając jeszcze tę bardzo podkreśloną i zaiste niezbyt wybredną poezyę kruków, kraczących nad trupem — w pierwszej chwili nie stawialiśmy tej akwareli ponadprzeciętny obrazek z wystawy Towarzystwa Sztuk Pięknych. A jednak przebrnijmy przez te naiwności, które naszego wielkiego artysty, podobnie jak Szyllera, i w późniejszych latach nawet zupełnie nie opuszczą, — un charme de plus! — i wpatrzmy się w to czoło i w to oko! To nie trup! Zatem pięknie sklepionem czołem roją się sny, mgławe myśli, łączące przeszłość z przyszłością, a wirują one wszystkie około jednej świadomości — koło idei poświęcenia się.
Oblicze rycerza znamy już: rysy ogólnikowo te same, jakie artysta nadał Stanisławowi, wracającemu z Rzymu do zamku odrzykońskiego. Jak on w tych trzech latach wyrósł i zmężniał! Tam zaznacza on tylko szlachetnego rycerza, tu w rzeczywistości nim jest.
Patrząc krytycznie na tułacza, śniącego na puszczy arabskiej, i na tego rycerza, poległego w wojnie szwedzkiej, przychodzimy przed oboma obrazami do identycznej konkluzyi: w obu tych dziełach wszystko prawie jest jeszcze niegotowem, niedojrzałem, nikłem prawie, z wyjątkiem — treści psychicznej.
Dobiegamy do kresu pierwszej epoki życia i rozwoju Artura Grottgera. Kończy się ona z grudniem roku 1858 a równocześnie i sukcesem zewnętrznym, a ważniejszą jeszcze zdobyczą w zakresie wewnętrznego rozwoju. O tej podróży do Monachium, o dwumiesięcznym tamże pobycie i odysei powrotu, była już mowa obszerniej przy rozbiorze stosunków osobistych, łączących naszego artystę z hr. Aleksandrem Pappenheimem. Wspomniałem tam pokrótce także o niektórych pracach mniejszej wagi, wówczas powstałych. Odłożyłem sobie atoli na później analizę czterech dzieł ważniejszych. Są niemi: 1) portret olejny p. Jakubowiczowej, z domu Maszkowskiej, 2) rysunek ołówkowy »Poeta i muza« , 3) sepia » Wczoraj — dziś — jutro« czyli »Trzy dni z życia rycerza polskiego i 4) akwarela »Uciekający czerkies« czyli »Szamyl«.
Najpierw kilka słów o portrecie p. Jakubowiczowej (Nr. 116).
Gdyby artysta nawet tego swego najwcześniejszego portretu olejnego nie był datował (katalog wystawy z roku 1896 podaje datę błędną 1856, zamiast 1858), musielibyśmy już ze względu na silnie akcentowany dwugłos koloru jasnożółtego i jasnoniebieskiego o płowych akwarelowych odcieniach uważać go za współczesny ze »Szkołą szlachcica« i »Pobudką«, gdzie właśnie — jak wspomniałem — te barwy w kilku jasnych akordach się powtarzają.
Daje tu Grottger po raz pierwszy portret czysto i wyłącznie psychologiczny, bez akcyi, same popiersie tylko, bez rąk, w owalnej ramie. Komponuje go liryk o duszy świeżej, żadnym »Weltschmerzem«, żadnym bezbrzeżnym i nieokreślonym smętkiem od życia i rzeczywistości nie oderwany, ale wrażliwy na strony czulsze i chwile rzewniejsze naszego życia. Wlewa on w te rysy jakąś dziwną delikatność i nastraja duszę portretowanej na tony molowe. Małe, modre, dziecięce prawie oczy zapatrzyły się gdzieś w dał, jakby zwiastuny i posłance duszy; nie drgają one nerwowym niespokojem, nic nieokreślonego nie szukają, ale patrzą przed się z instynktowną niemal pewnością znalezienia duszy przyjaznej.
Portret ten utrzymany w rozmiarach nieco poniżej naturalnej wielkości portret bardzo niedoceniony, ganiony nawet, a przytem tak bardzo wiedeński, ze swym typem jakby powiększonej miniatury, jest przecież dziełem bardzo ważnym dla rozwoju form psychicznych w sztuce Grottgera. Artysta tu jeszcze nie idealizuje — będziemy prawie żałowali, że to kiedyś w portretach olejnych uczynił.
A zważmy dobrze! Nie jest to z pewnością obraz zamówiony, a jeżeli uproszony, to nie przez modela, ale raczej przez artystę samego. Maluje on osobę, z którą jest w przyjaźni, a tylko taką istotę, sobie blizką, dobrze znaną i poufałą, śmie artysta w dziele swem psychologicznie pogłębić; portrety z lat późniejszych słuszność tego spostrzeżenia, niestety a contr ario, potwierdzają. Była zresztą i o tem już mowa powyżej. Siostra serdecznych przyjaciół i przyjaciółka sama ma zresztą swoją zwiastunkę w owej Wiedence w niebieskim staniczku o płowych włosach, o oczkach niebieskich jak ametysty (Nr. 117). Ten portrecik akwarelowy i dalsze trzy również popiersia, albo raczej same główki kobiece, z datami 1858—1860, to podobizny młodych pań i panien, widocznie z wiedeńskich kół mieszczańskich, wszystkie zaledwie tchnięte na karton najdelikatniejszymi niuansami akwarelowymi. Są to małe arcydzieła salonowe na temat wiedeńskiego »Gemutu« i wiedeńskiej »Gemutlichkeit« (por. Nry 117 i 118).
Ten sam kierunek przedstawia także profilowy portrecik akwarelowy niewieści, o wybitnym typie węgierskim. Uważano go błędnie za portret matki artysty; brat jego, p. Jarosław, zapewnia mnie, żeto portret ciotki niezamężnej, panny Julii; powstał on prawdopodobnie we Lwowie w jesieni, roku 1860 (por. Nr. 119).
*****
Przechodzę teraz do dzieła drugiego. Pierwszym poematem lirycznym Artura Grottgera w sensie wyznania osobistego, to rysunek »Muza, wiodąca twórcę«, wiodąca stromą drogą ku wyżynie przez skały i ciernie.Z listu, pisanego do matki z Wiednia 14 stycznia 1859, a więc krótko po powrocie z Monachium, dowiadujemy się kilku szczegółów o tem arcyważnem dziele: przywiózł je artysta już ze sobą z Wiednia do Monachium i tu nabywa je królowa Marya, dzięki pośrednictwu adjutanta królewskiego, br Karola Pappenheima. Ale w zbiorach królewskich dotychczas nie można go było odnaleźć. Poszukiwania tak w Monachium, jak w zamku Hohenschwangau w którym królowa Marya po tragicznej śmierci syna, króla Ludwika (1886) ostatnie lata spędziła, były równie bezowocne, jak dochodzenia, przedsięwzięte przez ochmistrza dworu w zbiorach jej córki, księżniczki Teresy, piszącej pod pseudonimem Theodor von Bayer
Zapewne! Dzieło sztuki trzeba koniecznie widzieć. A jeżeli kiedy, to właśnie teraz, w tym przełomowym roku 1858 i na tej pierwszej zupełnie osobistej emanacyi lirycznej, byłoby niezmiernie ważnem ujrzeć, jak Grottger kształtuje symbol tej muzy przewodniczki, muzy-pocieszycielki i w jakie formy przyobleka postać idealnego twórcy. Ale nie mogąc widzieć, jak cennym jest przynajmniej wiedzieć, że on takie dzieło stworzył! Za tę jedną wiadomość oddam chętnie wiązankę kilku dzieł zgrabnych lub zabawnych. Można o technice malarskiej mędrkować, jak się chce, można wagę jej na »trzy zbytki« przeceniać — ten jeden przykład przypomni nam znowu całą wartość duchowej i myślowej strony sztuki i przynależność jej do wielkiego zakresu twórczości intelektualnej. Nie zawadzi to podkreślić, dla nas zwłaszcza, gdzie bardzo niedawno jeszcze było się na najlepszej drodze negowania tych podstaw wszelkiej ideowej twórczości artystycznej, a to ku wielkiemu gaudyum doktrynerów wszelkiego rodzaju i najszerszych tłumów, które z niemałą dumą dowiedziały się, o ile stoją wyżej ci, co — nie myślą, a natomiast mają siatkówkę wrażliwą na jasno-fioletowe śniegi i ciemno-fioletowe cienie.Wspominał Grottger już dawniej często w dzienniczku nie tylko o swych pracach artystycznych, o szkicach i obrazach, ale i o sztuce samej jako o powołaniu i treści swego życia. W owym nader ważnym zapisku ze stycznia tegoż roku 1858, cytowanym już powyżej, stają naprzeciw siebie życie i idea, jako momenty odmienne, co więcej, prawie już jako wrogie sobie moce; i coraz jaśniej i coraz głębiej zaczynał on w ciągu tego roku odczuwać ten dylemat, sercem coraz bardziej strwożonem wczuwać się w tragizm tej dysharmonii, w ten tragiczny rozdźwięk między życiem zewnętrzno-towarzyskiem i społecznem, a wysokimi celami życia duchowego, zwłaszcza artystycznie-twórczego, stawiającego całej psychofizyce ludzkiej wymagania wyższe od jakiejkolwiek innej pracy umysłowej. Artysta, jego zawód, jego powołanie i idea nie były dotychczas jeszcze przedmiotem jego sztuki. Jak dziwnem, że jeszcze przed rokiem, chcąc przedstawić twórcę-artystę, daje mu w »Wurde der Frauen« jako atrybut — skrzypce! O przedstawienie idealnej postaci artysty-twórcy pokusi się Grottger dwukrotnie, raz w tym rysunku z r. 1858, drugi raz w osiem lat później w wstępnym obrazie »Wojny«.
Już z tego zestawienia widzimy, jak przełomową jest chwila, w której on to dzieło tworzy. I teraz poczyna się w tajniach jego duszy, podobnie jak w łonie matki, nowe życie, napełniające go nowem, nieznanem szczęściem, ale i wielką troską. Rodzi się w nim. przeczucie i półświadomość czegoś nowego zupełnie, istnienia jakiejś nowej potęgi, w nim i ponad nim i przeradza się powoli w wiarę w swe posłannictwo. Tej potęgi nazwać po imieniu, konkretnym kształtem oznaczyć nie może.
Ale to wszystko kondenzuje się w symbol i symbol staje się odtąd tej jego nowej wiary najdroższem dzieckiem.
W tem dziele, znanem nam dotychczas jedynie z tytułu i duchowej treści, daje temu symbolowi artystyczny wyraz, daje mu nazwisko i widoczne kształty.
Ale tem samem odłącza je niejako od swego duchowego wnętrza i ponad siebie je wywyższa. Odtąd też będzie' mu się życie dwoiło na niższe i wyższe, na realne i idealne, a realizacya ideału będzie mu teraz stałym niepokojem i wieczną troską.
Długo ludzkość pracowała, myślała i tęskniła, nim po raz pierwszy przez usta Michała Anioła w uchwytnej formie ze świadomości ideału się wyspowiadała: owa »belta« — owa piękność wieczna, niedościgniona nigdy, a pożądana zawsze, to ze wszystkich tak zwanych tragedyi Michała Anioła tragedya największa i najgłębsza, a właściwie jedyna, z której wszystkie inne płynęły, o Michał Anioł to największy liryk obok Goethego, a kto wie, czy może także i me największy romantyk.
Ten ideał będzie! Grottgera trzymał stale na wyżynach ducha. Ale on taki młody jeszcze i życie ze swemi pokusami będzie go wabiło i ciągnęło ku sobie! I będzie twórca - młodzieniec schodził z swych wyżyn do tego życia często w rzeczywistości, częściej jeszcze pragnieniem i pożądaniem go, ale będzie odtąd wiedział i czuł, skąd zstępuje i dokąd mu ponownie wrócić i wstąpić jest przykazanem. Gdyby był w styczniu r. 1859 znowu otworzył swój dzienniczek, jak to uczynił rok przedtem, jużby tam nie zanotował: «Czem jestem? A czyż znam ja siebie?!« On wie teraz, i żem jest, on siebie zna, on przejrzał. Ale żadnych zapisków więcej w dzienniczku nie odnajdziemy: zostały się same białe kartki; słowo logiczne staje mu się zbędne, wszystkie spowiedzi i rozstrząsania przeniesie on teraz z dziennika do szkicownika. Wyrazem jego myśli i uczuć, wyrazem pierwszym i głównym będzie odtąd sztuka. Oto znaczenie tego rysunku, którego nie znamy. Jeżeli kiedyś może szczęśliwy wypadek i skrzętność ludzi, wielbiących Grottgera, dzieło to, dziś już od pół wieku drzemiące w ukryciu, znowu na światło dzienne wyprowadzi, kto wie, czy nasza fantazya, podrażniona wyglądaniem upragnionego dzieła, nie dozna pewnego zawodu na punkcie wykończenia formalnego. Ale są dzieła wyjątkowe, w których szala myśli przeważy zawsze szalę formy.
*****
Tem bardziej cieszę i szczycę się, że mogę w tej pracy opublikować inne dzieło Grottgera, pełne wysokich zalet estetycznych, u nas zupełnie nieznane, a zaiste nie mniejszej wagi dla rozwoju artysty od tego rysunku, właśnie obszerniej omówionego. Dziełem tem jest owa na trzeciem miejscu wymieniona sepia p. t. »Trzy dni z życia rycerza polskiego« czyli »Wczoraj — Dziś — Jutro «.
Dzieła tego szukałem lat dwanaście. Przygotowując w zimie z r. 1893/4 wystawę retrospektywną sztuki polskiej, udawałem się listownie, a w kwietniu tegoż roku 1894 osobiście do członków rodziny Pappenheimów, mieszkających w Monachium, z zapytaniem o to dzieło. Wiedzieli o niem i pamiętali je, ale nikt nie umiał mi powiedzieć, gdzie jest i czy wogóle jeszcze istnieje; przypuszczano nawet, że i te »Trzy dni« razem z kilku innemi wspomnianemi powyżej dziełami Grottgera stały się w czasie pożaru zameczku myśliwskiego hr. Pappenheima pastwą płomieni. Przed trzema laty podjąłem poszukiwania za tem dziełem ponownie, gdyż czułem instynktownie prawie, że bez niego brakować będzie całej mej konstrukcyi środkowego filaru. Jeszcze w sierpniu doniosła mi hr. Marva, siostra hr. Aleksandra, przyjaciela Grottgera, że obraz, który z czasów dzieciństwa wraził się jej w pamięć, od lat przeszło dwudziestu straciła z oczu. Kwestyonaryusz, rozpisany przez nią do licznego rodzeństwa i kilkunastu bratanków i siostrzeńców, dał również rezultat ujemny. Tem większą była moja radość, gdym nagle otrzymał od niej wiadomość o niespodziewanem odnalezieniu obrazu. Oto jego koleje: Ojciec jej, hr. Ludwik Pappenheim, umierając, rozdzielił swój zbiór między dzieci; »Trzy dni« dostały się w udziele młodszej córce, późniejszej hr. Haugwitzowej, o której entuzyastycznej czci dla Grottgera i poemacie do «Lituanii« już wyżej wspomniałem. Piersiowo chora żyła z mężem i córkami od dłuższego czasu we Włoszech. Zwijając dom przed kilkunastu laty, kazała wszystkie swe dzieła sztuki, a z niemi i »Trzy dni«, złożyć w pakach w Monachium. Gdy na wiosnę roku zeszłego zmarła, a mąż i córki przenieśli się do Monachium, wydobyto razem z innemi dziełami sztuki i tę drogocenną sepię Artura Grottgera.
Ballada to krótka i zwięzła, o trzech strofkach tylko; bierze ona pozornie swą fabułę z życia rycerskiego, ale w rzeczy samej idzie duchem i nastrojem ponad wszelki stan i typ.
Tu pierwszy raz głos z za świata zadrgał nad czujnym słuchem artystypoety i po raz pierwszy przebił się jego wzrok przez mgławice rzeczywistości na drugi brzeg strumienia naszego życia.
Tak, Ludwik Pappenheim ma racyę: to ballada, ale ballada kryjąca w sobie zarodki przyszłych oratoryów i epopei. A te »Trzy dni« — dodam nawiasowo — to nie jedyne dzieło, robiące wrażenie, jakoby poeta w tych tygodniach miał niesamowite jasnowidzenie swych przyszłych arcydzieł. Jest jeszcze drugie! Na »Kalendarzu na rok 1859« przedstawił w prawym dolnym medalionie scenę z powstania węgierskiego 1848/9 — chłopa-starca, w patrzonego w niebiosa, jak gdyby je wzywał o karę nad zbrodniczą ludzkością, a u stóp sędziwego ojca klęczącą córkę, tulącą się do niego i zawodzącą w bezbrzeżnym żalu nad trupem poległego żołnierza, jej męża lub kochanka! Rozbite armaty, ścielące się trupy i zgliszcza spalonych domów harmonizują z głęboko tragicznym nastrojem tej grupy o kompozycyi ścisłej i skoncentrowanej. Ta grupa, przetłumaczona z bladawej akwareli na kredkową monochromię »Wojny« i przeniesiona na jej wymiary, mogłaby się śmiało mierzyć z niejednym obrazem tego cyklu, zwłaszcza z obrazem 6 i 9 (»Głód« i »Już tylko nędza«), z którymi ma liczne tematowe analogie. Wyżej wspomniany list Ludwika Pappenheima przechował się wraz z całą korespondencyą brata, powyżej obszerniej wspomnianą. Datowany jest z Pappenheimu dnia 9-go grudnia. Oto co w nim pisze artyście:
»W przesłanym rysunku, otrzymanym, jak dodam nawiasowo, dopiero wczoraj 10-go (powinno być chyba »8-go« lub data jest błędną) podczas gdy list Pański jest z 26-go zeszłego miesiąca, jest »Pożegnanie« kompozycyą najbardziej udaną; w trzecim przedziale podoba mi się nadzwyczajnie ten moment wchodzącego poległego rycerza. W obrazie środkowym jest również wiele pięknego, koń zaś... Tu Artur Grottger poszedł trochę za daleko. Technika całej pracy jest mistrzowską i im dłużej ją badam, tem bardziej mi się ona podoba«.
Przewidując niejako przyszły rozwój artysty i jakby przeczuwając wyjątkowe zupełnie znaczenie tego dzieła dodaje: »Przyjm Pan me najlepsze, jak »najlepsze podziękowanie, (»meinen besten, allerbesten Dank«), a zarazem »zapewnienie, że Pański utwór, tak pełen talentu, będzie mi zawsze szczególnie miłym i cennym i że się spodziewam, gdy Bóg pozwoli, iż będę go mógł pokazywać przyszłym wielbicielom A. Grottgera, jako pracę tego artysty tak »wczesną, a już tak znakomitą«.
Spostrzegł też zaraz ten wybitny znawca, że te »Trzy dni» powstają pod bezpośredniem oddziaływaniem wielkiego akwarelowego cyklu Schwinda, przedstawiającego w 10 obrazach »Bajkę o siedmiu krukach i wiernej siostrze«, który, zawieszony w honorowej sali wielkiej wystawy monachijskiej, urządzonej dla uczczenia 700-letniego jubileuszu istnienia stolicy bawarskiej, tłumy widzów przed sobą gromadził. Analiza dzieła Grottgera musi być zatem równocześnie porównaniem z cyklem Schwinda.
Do tych uwag krytycznych nadaje się szczególnie przedostatnia część cyklu, którą dla konfrontacyi z dziełem Grottgera zestawiam. Na węższym obrazku lewym przynosi kat wyrok śmierci żonie rycerza, oskarżonej o czary, bo dwoje jej dzieci zostało zamienionych w kruki. W środkowym, szerszym obrazie widzimy oprawców, wiążących ją, by ją wynieść na stos, w głębi dobrą czarodziejkę, wznoszącą wysoko klepsydrę na znak, że siedm lat próby i milczenia ubiega, wreszcie w węższym, prawym przedziale lud, cisnący się tłumnie do drzwi więzienia, by nie dopuścić do wykonania wyroku na swej ukochanej pani. Całość jest ujęta w ramy w stylu romańskim o bogatej i pomysłowej ornamenturze. Są to zatem sceny, odgrywające się w lukach ściany z wielkich cegieł. W kącikach między lukami umieszcza artysta, imitując pełną rzeźbę, głowy portretowe drogich mu przyjaciół, których nazwiska wypisuje w otoku, łącząc tym nader uprzejmym sposobem fantazyjną odległość czasową i lokalną bajki z środowiskiem monachijskiem i rokiem 1858. Analogie kompozycyi Grottgera z tym cyklem, a szczególnie z tą jego partyą, są tak uderzające, że trzeba raczej wskazać na różnice. Nasz artysta, zachowując ścianę o trzech lukach z medalionami w rogach, wstawionemi w małe nyże, i perspektywę frontalną, skonstruowaną na poziomej osi obrazu, różni się przecież w kilku punktach znacznie. Wierny sztuce Geigera, nie stylizuje architektury po romańsku, ale po gotycku, wszystkim trzem lukom daje rozpiętość równą, cegłę zastępuje ciosem, usuwając zarazem, stosownie do realnej treści wypadku, wszelką fantastyczność z architektury i ornamentyki, w kątach zaś zamiast portretowych główek przyjaciół — choć ich miał kilku, i to najbliższych, przy sobie w Monachium — wstawia wnyżowe wnęki małe figurki, alegoryczne, wiążące się z przedstawioną historyą, i tak: we wnęku pierwszym — geniusza życia, w ostatnim — kościotrupa z kosą, a nad obrazem środkowym: po lewej — aniołków opiekuńczych, po prawej putta w koszulce ze skrzydełkami nietoperza, jako symbol śmierci. Żadna kompozycya nie ciągnie się przez dwa luki, lecz każda stanowi dla siebie całość, zamkniętą motywem tektonicznym łuku. Perspektywa frontalna, skonstruowana u Schwinda nieco chwiejnie, występuje u Grottgera bardzo wyraźnie, prawie że z matematyczną ścisłością, ale jest asymetryczną: artysta kładzie wprawdzie punkt widzienia, podobnie jak Schwind, na poziomej osi obrazu, ale przesuwa go dowolnie, niby gałkę po drucie, a mianowicie na obrazie pierwszym i trzecim znacznie ku stronie prawej, jak to był już uczyni! w niektórych wnętrzach ilustracyjnych do »Anny Oświęcimówny« i dwóch obrazkach »Szkoły szlachcica«.
W wyższym jeszcze stopniu inspiruje naszego artystę mistrz niemiecki swoją kompozycyą figuralną.
Takiej muzykalnej płynności i wężowej niemal gibkości konturów, tak ujmujących i przejmujących gestów, ramion, splatających się w tak przedziwnie rzewnej uczuciowości, artysta na żadnem innem dziele sztuki przedtem jeszcze nie widział. Nie widział ich w każdym razie na obrazach współczesnej szkoły wiedeńskiej, w których-to ostatnich czy to przewaga strony myślowej i duchowej (jak u Fuhricha), czy też pewna teatralność (jak u tylu innych), nie dopuszczała do rozwoju form płynnych i miękkich. Tu i ówdzie znalazły się one na obrazkach rodzajowych, ale tam znowu były pobudki psychiczne zbyt nikłe, by dzieła te na naszego artystę tylko swą formalną stroną oddziałać mogły. Dopiero bajka, lokalizowana wprawdzie i odpowiednio kostyumowana, ale mająca pierwiastek czysto i ogólno ludzki, wolny od więzów i warunków historyi i kultury, przywróciła swobodę zupełną formie ciała ludzkiego; a jest to wyłącznie prawie zasługą sztuki południowo-niemieckiej, tak ważnej dla rozwoju Grottgera. Różdżka czarodziejki, zbawiającej siedmiu zamienionych w kruki braciszków i ich siostrę, okazała swą moc cudowną i w sztuce. Chcąc znaleźć dzieło o podobnej sile suggestywnej, o ekspresyi równie rzewnej i dojmującej, trzeba się cofnąć wstecz, poza wielkie cinquecento, opuścić szczyty, na których wznosi się jasny, przewiewny, biało marmurowy i klasycznie piękny centralny »tempio« sztuki Rafaela i ta druga, niedokończona, wyższa, pełna tajni i misteryi świątynia Michała Anioła, trzeba zejść w dół, drogą szeroką najpierw, dzielącą się potem na ścieżki i drożyny, wiodące do uroczych ustroni i zacisznych altan: tam tuli Madonna Rotticellego do łona dzieciątko boże, obejmując je z niewypowiedzianą rzewnością, tam aniołowie, siejąc kwiaty i wtórując pasterzom, splatają ramiona w elastycznie posuwiste wieńce. Wszystkie te dzieła Schwind ongi we Włoszech widział, a z tych róż, sianych przez aniołki Rotticellego, spadł pyłek i na jego duszę twórczą. Albo czyż my wiemy, w jaki sposób zapładniają się fantazye artystów? Wiemy tylko, że Schwind szukał Rafaela, a widocznie odkrył w swem wnętrzu — Sandra. Ale cóż znowu?! Postacie Schwinda są przecież zdrowe i rumiane, trochę krępe i zażywne nawet, a wiadomo, że każdy nowożytny »prerafaelita« musi według recepty »botticellować«, to jest tworzyć postacie anemiczne i trochę przydługie, o spojrzeniu tęsknem i przeciągiem, o policzkach bladych i zapadłych, o kształtach przesadnie szczupłych, o głowach osadzonych na długich szyjach i pochylonych jak ścięte i więdnące lilie — jednem słowem, że trzeba mu chyba świadomie naśladować, jeżeli chce być w łaskach estetyki, wrzekomo nowożytnej. Ale kto wie, czy ten syn przedmieścia wiedeńskiego, zdrowy jak orzech, tak naturalny a serdeczny, w gruncie rzeczy nie stał nieraz bliżej Sandra, niż tegoż przechwaleni dziś epigonowie po tej, a może nawet niekiedy i... po tamtej stronie kanału.
»Po owocach ich poznacie je«.
Wpatrywał się Grottger długo, badawczym wzrokiem i z zapartym oddechem w ten cykl, jakby w objawienie nowej sztuki. W obliczu tego dzieła powstydził się może teraz niejednej swej pracy i niejednej płochości artystycznej lat minionych, i niejednego autoportreciku, na którym wydaje się tak bardzo ze siebie zadowolonym. Czuł nieraz — czytaliśmy to już w jego dzienniczku — że nie wszystko w jego sztuce jest, jakby być powinno, słyszał jakiś głos wewnętrzny, wzywający go, by za muzą szedł wyżej i dalej ku szczytom świata, a może już i w zaświaty. Ale to były sny tylko i marzenia. Dzień nic nowego nie przynosił i tylko go łudził. Czuł rozdźwięk między tem, co mógł, a tem, czego chciał. Ręka nie umiała wydążyć za myślą. Tu, przed tym cyklem, objawił mu się dopiero związek między ideałem a sztuką.
Ma zatem cykl Schwinda dla naszej sztuki wartość historyczną pierwszorzędną, podobną do tej, jaką dla naszej poezyi ma »Faust. Goethego. Przyznaję się, ze, gdym w muzeum weimarskiem przed tym cyklem stawał, myślałem więcej o Grottgerze, niż o Schwindzie, choć mi wówczas »Trzy dni« znane były jedynie z opisów Kanteckiego i z o wiele dokładniejszych i cieplejszych, udzielonych mi przez bawarskich Pappenheimów. Do niedawna nie śmiał Grottger objawić swych tajnych myśli drogą sztuki, nie wiedział, że to można, że to wolno. Dawał on się też ze wstrzemięźliwością, z dziewiczą prawie skromnością. Jego dotychczasowe dzieła liryczne, jak »Wygnaniec«, »Żywot rycerza«, »Artysta i muza. — to same prace jakby pozaprogramowe’ z któremi niemal się kryje, jak młody poeta w szkolnych latach ze swemi tworami poetyckiemi. Nabiorą one wagi i znaczenia dopiero wtedy, gdy spojrzymy na nie z wyżyn dzieł skończonych. Są to jeszcze wątłe rośliny, którym brak siły, by się mogły śmiało przebić ku słońcu.
»Trzy dni« to pierwszy kwiat o kielichu rozwiniętym, o woni czarującej, choć jeszcze wiośniano delikatnej. Tu wydobywa artysta z fizycznej postaci ludzkiej linie i kontury, o jakich jego sztuce przed pół rokiem jeszcze w >Szkole szlachcica« ani się nie śniło. Ciało ludzkie staje się teraz gibkiem, podatnem, elastycznem, posłusznem zamiarom estetycznym i nastrojom psychicznym swego twórcy. Linie wzajemnie się łączą, spływają i splatają, szukają siebie i odnajdują się z misternym instynktem, jak rymy poety. Go to za cudny pomysł np. tego trzeciego obrazka, jaka poezya tęsknoty, uosobiona w tej żonie rycerza, siedzącej na ziemi, a jaką wspaniałą linią cofa się i wije jej kibić, gdy ona, przerażona zjawieniem się poległego, podaje się wstecz, broniąc się od straszliwej mary wyciągniątemi ramionami! To już dzieło mistrza! Dziełem mistrza jest także »Pożegnanie« na pierwszym obrazku. To nie ciała się splatają, tu zlewają się dusze, złączone jednem uczuciem.
Bardzo możliwe, że tu działa jakaś reminiscencya analogicznej sceny (pożegnania Maryi z Wacławem) ze wspomnianej ilustracyi Simmlera. Ale już samym motywem obecności świadka pozbawił Simmler swą scenę wszelkiej głębszej poezyi i intimite.
Nie wyłączając więc możliwego wpływu Warszawianina, poznamy przez proste zestawienie i porównanie form, że pierwszy z tych »Trzech dni« jest bezpośrednim refleksem grupy analogicznej w obrazku lewym Schwinda, gdzie rycerz żegna się z małżonką, a kat, prototyp mary poległego rycerza na obrazku trzecim Grottgera, zjawia się w głębi z wyrokiem śmierci.
Grottger, wpatrzony w utwór Schwinda, odczuł cały czar jego odrębnej poezyi jakoteż i gibkiej płynnej linii jego utworów.
Obok cyklu »O siedmiu krukach« podziałały silniej na fantazyę Grottgera jeszcze inne dzieła mistrza niemieckiego, tak przedewszystkiem n. p. »Taniec elfów« i »Król olch", a motyw ciał niewieścich, złączonych jednym łańcuchem, a raczej wieńcem splatających się rąk i ramion, tak pięknie w tych dziełach przeprowadzony, wpłynie najwidoczniej jeszcze i na inną kompozycyę Grottgera, wprawdzie o dwa lata późniejszą, lecz z wszystkich po »Trzech dniach« najbardziej »schwindowską«. Jest nią ilustracya do bajki rumuńskiej »O skale matczynej«, drzeworyt z Mussestunden (por. Nr. 123), niestety, przez opieszałego drzeworytnika nielitościwie popsuty.
Do jakiego stopnia Grottger się wżył w świat twórczości Maurycego Schwinda, jak go w swą sztukę wcielił, staje się szczególnie widocznem, gdy zestawimy ich kreacye, mające temat identyczny, ale od siebie niezależne.
Ciekawym przykładem takiej analogii jest »Amor i Psyche« z r. 1865, szkic olejny, rzucony alla prima na prześcieradło w Śniatynce, a to według szkicu ołówkowego, również zupełnie pobieżnego. Oba dzieła, szkic i obraz, wykazują, jak widzimy (por. Nry 124 i 125), dziwne analogie z freskiem tej samej treści, wykonanym przez Schwinda w wczesnych latach i w odległym i zapadłym zamku wirtemberskim.
Oryginału tego obrazu Schwinda Grottger zapewne nigdy nie widział, przesunęła mu się co najwięcej może przed oczyma kiedyś, przed laty jakaś reprodukcya, lichy drzeworycik lub mały sztych — a jednak kształtuje on len motyw w sposób nader podobny do owego fresku.
Ale “Amor i Psyche” to dzieło już innej epoki, epoki ponownego liryzmu, do którego artysta po kilku latach, poświęconych twórczości innej, przesyconej heroizmem, w drugiej połowie r. 1865 powraca. Epoka “heroiczna” odznacza się przewagą żywiołu męskiego, postaciami bohaterów, o duchu szczytnym, o ciele pełnem energii i siły. Te postacie wyniosłe wynurzają się więc z koła myśli i form zupełnie odmiennego, niż to, w którem obracają się twory Schwinda. Nie dziw zatem, że te ostatnie z swą linią miękką, elastyczną, podatną, ze swą przewagą żywiołu i świata kobiecego, zbyt długo na twórczość Grottgera wpływać nie mogły, że oddziałają w przyszłości już nie bezpośrednio, lecz raczej tylko jako reminiscencye, i to w tych rzadkich chwilach, gdy nasz artysta przyłoży rękę do tematów, pokrewnych nastrojem i treścią.
A nie będzie to nawet regułą. Oto przykład a contrario: “Kobiety płaczące” na znanym utworze z »Polonii« nie łączą i nie splatają się ze sobą żadnym ruchem, i to ani na wykończonym rysunku, ani nawet na szkicu. Widzimy zatem, że n. p. w roku 1863 sztuka Schwinda nawet w analogicznych motywach, uchwyconych przez niego z niezwykłem mistrzowstwem, na Grottgera już prawie zupełnie nie działa. Tutaj zaś, w tej sepii monachijskiej objawia się wpływ Schwinda nawet w drobnostkach, tak n. p. w stylizacyi liter napisu, identycznych zresztą z temi, jakie widzimy na wspomnianej powyżej współczesnej litografii sceny z pochodu monachijskiego. Niewątpliwie wielkim czarodziejem był ten Schwind, ale też równa moc cudowna, jak w jego różdżce, musiała drzemać w początkującej sztuce Grottgera, gdy ta za dotknięciem się jej otwarła nagle swe kielichy o woni rozkosznej, odmiennej od woni »niebieskiego kwiatu« romantyki niemieckiej, a na niwie polskiej dotychczas nieznanej.
Oto analogie, zachodzące między cyklem Schwinda »O siedmiu krukach« a trójdzielną sepią Grottgera. Ale nie dajmy się zbytnio uwieść tym analogiom, bijącym w oczy; pomijając wspomniane już różnice pomniejsze, trzeba zaznaczyć, że oba dzieła różnią się zupełnie w swych podstawach duchowych. Oba przybywają z światów zupełnie sobie obcych, bo rdzennie odmienne są charaktery ich twórców. Jednym z motorów, działających najsilniej tak w dziejach sztuki, jak w dziejach umysłowości wogóle, jest siła kontrastu, a najgłębszem może teorytycznem jej uchwyceniem jest genialna myśl Szyllera, myśl, organizująca jednem spostrzeżeniem całą prawie twórczość ludzką w dwu wielkich, duchowo przeciwnych sobie obozach, myśl przeciwstawienia sobie dwóch rodzajów twórczości, twórczości naiwnej i odczuciowej (sentimentalisch).
Schwind i Grottger to właśnie świetni reprezentanci obu tych kontrastów
Schwind jest od początku do końca ten sam i niezmienny; rozwija się, ale się nie przeradza. Umysł to z gruntu i do gruntu naiwny, obdarzony przedziwnem poczuciem bajki i podania ludowego, których czarowi najzupełniej się oddaje. Dopiero w tej sferze bajeczki, opowiadanej dziecięciu przez niańkę, czuje się zupełnie sobą. Świat jego leży poza teraźniejszością, poza kulturą i rozwojem ludzkości. Jest to dusza prosta, świeża a czuła, pełna fantazyi, natura zdrowa nawskróś duchowo i fizycznie, o obliczu różowem i uśmiechnietem. Odnajduje on siebie tam dopiero, gdzie niema człowieka z jego troskami, obawami i nadziejami, społeczeństwa z jego »kwestyami spornemu, narodu z jego walkami i aspiracyami. W bujnym kwiecie jego duszy żaden robak zwątpienia się nie lęgnie, żaden żal ogólny nim nie targnie, żaden rozdźwięk nie zarysuje się głęboką zmarszczką na jego pogodnem czole, żaden ból osobisty, choćby i bardzo gorąco odczuty, me wywabi go z krainy bajki na »dolinę łez«.
A gdy mu zemrze droga dziecina, weźmie ją na ramię, jakby uśpioną, gałązkę kwiecia włoży jej do rączki — i tak będzie ją kołysał nie w rozpaczy, lecz w cichej zadumie tylko. Tak przedstawił sam siebie na karcie tytułowej tego cyklu. Grek ze swą jednością życia i śmierci nie zrobiłby inaczej! Muza Schwinda nie prowadzi go przez ciernie po skalistem ustroniu, żadna Beatryx, z gwiazdą geniuszu na czole, nie będzie go wiodła przez padół płaczu. Muza jego — to czarodziejka, bolom ludzkim nieprzystępna, nie dotknięta nimi mieszkanka szmaragdowych głębin i zacisznych jaskiń, szczęśliwa, jak lilia wodna, i, jak ona, szczęścia swego nieświadoma. Życie ludzkie jest dla Schwinda tylko epizodem. Przedstawia on świat bajki nie jako wytwór fantazyi, lecz tak, jak go czuje: jako rzeczywistość, jako świat drugi, różniący się od naszego swoją większą pierwotnością i wyłączeniem momentów myślowych. Świat jego bajki nie będzie się kształtował na wzór i podobieństwo świata naszego, — wręcz przeciwnie: portret Schwinda, jego obraz rodzajowy i towarzyski podpadną pod normę i formę świata bajecznego; bajka stanie się organizatorką świata rzeczywistego jego obrazów. Dla niego cały świat — to wielkie jasełka.
Grottger przeciwnie wychodzi od stosunków i spraw realnych, a symbole jego, to upoetyzowane potęgi duchowe, w tym świecie działające. On czuje i współczuje, on cierpi z milionami, najpierw z milionami swego narodu, a później z liczniejszymi całej ludzkości. Jego światem jest nie świat bajki, ale świat uczuć i cierpień. Obaj — i ten Niemiec, syn zacnego, cichego domu wiedeńskiego przedmieścia, i ten Polak, zrodzony w białym, nizkim dworku na Pokuciu, gdy już dojrzał i przejrzał, — nie bardzo ze światem tym, z biegiem i trybem jego się godzą. Ale jest wielka różnica: pierwszy ten świat ignoruje, drugi go neguje. A gdy oni w tym nastroju usiądą, każdy w zaciszu swej pracowni, oczy dłonią przysłonią, wsłuchani w głosy wewnętrzne, — jak odmienne obrazy ukażą się przed oczyma ich duszy! Przed Schwindem odsłoni się świat uroczej bajki, Grottger dostąpi wizyi. Przed duchowem okiem Schwinda rozstąpią się skały, blask słońca rozwidni jaskinie, padnie aż do dna szmaragdowego źródliska, Meluzyna złotowłosa, zwabiona blaskiem słonecznym, wynurzy się z głębi toni, pryśnie artyście w twarz kropelką kryształowego ruczaju, zaśmieje się mu w oczy i z głośnym chichotem znów zniknie za zasłoną skał. Przed Grottgerem zaś w takiej chwili obcowania z zaświatem otworzą się niebiosa i zstąpi z nich w obłokach niewiasta — o kształtach, w których ręka artysty wprawdzie jeszcze nie zdołała może dorównać czarowi wizyi, i przemówi doń, wzywając go do wędrówki przez “padół płaczu”, a w wędrówce tej ten artysta serca nieraz głośno załka z bolu i wstydu, widząc obłęd i zbrodnię brata i — bratobójcę.
Między Schwindem a Grottgerem niema zatem łączności w ich rdzennych podstawach. Stosunek Schwinda do Grottgera jest mniej więcej taki, jakim jest stosunek Schuberta do Schumanna. Wiem, że zrównanie to, jak każde inne, nie może dać wyników całych, że większą i trafniejszą jest analogia między Schwindem a jego najbliższym przyjacielem z lat młodzieńczych, Schubertem, podczas gdy umysł twórczy Schumanna wznosi się do wyżyn coraz świetniejszych, wnet zaś potem urywa się i zaciera, tracąc najpierw na wyrazistości, a wkrótce później i na świadomości twórczej by ostatecznie zgubić się w ponurych i uporczywych zadumach i skończyć w obłąkaniu. Twórczość Grottgera i Schumanna nie idą długo razem rozchodzą się one w chwili, gdy muzyk zamieni fantazyę na fantastyczność. Sztuka Grottgera nie jest fantastyczną. Niema w niej nic niedopowiedzianego, niema nigdzie pierwszych tylko akordów, niema żadnych tonów tylko poddanych. Każda forma »nad-ziemska« rodzi się u niego z fantazyi zupełnie świadomej, artysta może dać w każdej chwili odpowiedź na każde pytanie o temat i szczegóły. Grafika Grottgera pobudza fantazyę jak najsilniej, ale równocześnie zaspokaja ją; każde z jego dzieł jest jakby obwiedzione otokiem cieniutkiego, ledwo dostrzegalnego złotego druciku misternie filigranowej roboty, zamykającym fantazyę widza, nie dającym jej wyjść poza tę granicę. W tem równa się ona grafice Klingera.
Grottger nie jest zatem w niczem podobny do niektórych, potężnych zresztą, współczesnych lub dawniejszych mistrzów, których dzieła działają tylko jako podniety psychiczne na wyobraźnię widza lub czytelnika. Przykładem takich objawów jest w sztuce — grafika Norwida, w poezyi — może początek »Nieboskiej Komedyi«, a zwłaszcza »Król-Duch« Słowackiego, twórcy tak z gruntu odmiennego od Grottgera. I faktycznie, gdy biorę na uwagę świadomość form i jawność idei sztuki Artura Grottgera, wydaje mi się bardzo usprawiedliwionem pytanie, czy z tego względu można naszego mistrza zaliczyć do romantyków? Kiedyż raz oduczymy się uważać za klasyków tych tylko, co się przejęli zewnętrznie formami sztuki starożytnej? Romantyzmu lub klasycyzmu nie stanowią pewne formy zewnętrzne, ale momenty natury estetycznej i psychicznego założenia.
Przy całej odmienności rozwojowej mają Grottger i Schumann dwa ważne duchowe pierwiastki wspólne. Są nimi: uczuciowość i tragizm.
Pod scenami obrazku, przeznaczonego dla bawarskiego magnata, wypisał artysta polski w swym ojczystym języku trzy słowa: »Wczoraj — Dziś — Jutro«. Oto tragedya ludzkiego życia, ujęta w najprostszą formułkę. Artysta demonstruje ją tymi trzema obrazkami: pożegnaniem, walką i widmem poległego bohatera. Daje on nam w nich jakby dalszy ciąg żywota tego szlachcica, który umierającemu ojcu, dłoń jego stygnącą ściskając, prawość w życiu i wierność dla narodu zaprzysiągł, a raczej są to jakby dzieje ostateczne tego rycerza.
Ale bezpośrednią poprzedniczką tego tableau nie jest, jak wiemy, »Szkoła szlachcica«, ale raczej owa historya o trzech obrazkach, z której trzeci tylko nam się dochował. Już w czwartym obrazku »Szkoły szlachcica« przechodzi Grottger nieznacznie z epicznej i nieco dydaktycznie zabarwionej powieści do epickiej liryki. Tu, w »Trzech dniach«, wznosi się on od epickiej liryki nagłym i wspaniałym wzlotem do wyżyn czysto duchowych nadziemskiej poezyi.
Dusza tego rycerza przejdzie przez dwa dalsze jeszcze stadya metempsychozy: raz jeszcze żegnać on się będzie z małżonką (na czwartym obrazie »Wojny«) i raz jeszcze wśliźnie się jako miara do komnaty małżeńskiej (na piątym obrazie »Lituanii«).
Bardzo ciekawym jest atoli stosunek zaginionego w dwu trzecich cyklu porębskiego do trójdzielnej kompozycyi monachijskiej. Nic nam chyba tego wielkiego skoku od czasowości do wieczności, od rzeczywistości do wizyi, bardziej uwidocznić nie może, niż identyczność tematu i tytułu obu dzieł i tożsamość treści obu pierwszych scen, a potem nagła ich różnica w scenie trzeciej; w krakowskim obrazku zostaje artysta razem z ciałem poległego __ na ziemi, na pobojowisku, a zatem w granicach dotykalnego świata, w obrazku monachijskim wznosi się w sfery ducha, nadziemskie i zaświatowe. Grottger opuszcza teraz stanowczo sztukę realistyczną przechodzi do idealnej.
Możemy zatem oznaczyć miesiąc, dzień prawie, kiedy Gustaw umiera, a Konrad malarstwa polskiego się rodzi. Jedynym milczącym pomnikiem tego wielkiego procesu przerodzenia się sztuki polskiej z realnej i charakterystycznej w idealną, stworzenia pierwszej formy, skromnej jeszcze, ale już godnej i zdolnej do wyrażenia tak wielkiej i wzniosłej treści — są właśnie obok »Poety i Muzy« te »Trzy dni z życia rycerza polskiego«.
I co dziwniejszem i równie uwagi godnem, że żaden list, żaden zapisek dzienniczka o tem dziele nie wspomina. Przeciwnie, zdaje się, jakoby twórca z umysłu prawie o niem milczał. Rzecz to nader znamienna, że, wymieniając we wspomnianym liście do matki z 14-go stycznia 1859 swe monachijskie prace, o tej, najgłówniejszej, właśnie milczy. Czyni to widocznie z umysłu skoro przecież mógł być pewnym, że wiadomości o tem nowem dziele, o jego przesłaniu do zamku Pappenheimu i o pochwałach hr. Ludwika byłyby sercu matki nader miłe. Oto kilka wyjątków z tego wysoce interesującego listu do matki:
“Jestem w Wiedniu od 27-go przeszłego miesiąca. W Munchen... całą moją nadzieję pokładałem tylko w czarach moich utworów. Robiłem siedziałem po całych wieczorach, męczyłem się, ale na nieszczęście nic czarującego nie wyszło z pod pendzla mojego. Byłem w rozpaczy. Jedną miałem ucieczkę, Ludwika Pappenheima, najstarszego brata, który pozostaje z familią w samym Pappenheimie, w swych dobrach. Jak mówiłem, użyłem wszelkich środków ażeby przecież jakimś sposobem skleić coś do ludzi podobnego, ale nie wiem co to było, czy jakieś nieszczęście, czy to może zanadto gwałtowne przepełnienie fantazyi, które spowodowało kolosalne wrażenie tylu prześlicznych obrazów na wystawie; koniec końców dopiero po kilkunastu dniach nieznośnego smarowania dorobiłem się dwóch akwarel; epizodu z munchowskiego »»Festzugu«, drugiej .Czerkies uciekający. Rysunek “Artysta i Muza” miałem już z Wiednia ze sobą. Skończywszy to, posłałem zaraz Pappenheimowi Ludwikowi i rzeczywiście zatrzymał “Czerkiesa” i przysłał list z najmilszem podziękowaniem, dołączając do tego pięć luisdorów”.
List ten Pappenheima, to ten sam któryśmy już wyżej poznali w wyjątkach. Ale dlaczego zamilcza młody artysta matce, że w tej samej paczce razem z »Czerkiesem« posłał, tę znakomitą sepię, i że hr. Ludwik w wspomnianym liście właśnie temu dziełu poświęca ustęp o wiele dłuższy i pochlebniejszy, niż akwareli przedstawiającej »Uciekającego Czerkiesa«? Chce widocznie, żeby to dzieło, tak mu drogie, tak głęboko odczute, kryjące w sobie, jak to niewątpliwie instynktowo czuł, zarodki dalszej twórczości, zostało tajemnicą dla wszystkich!
Kryje się z niem, jak z rodzącem się uczuciem miłości!
Równie znamiennym jest dopisek tego listu. Po raz pierwszy odzywa się tutaj w nim przysłowiowa i zawodowa prawie drażliwość artysty, jakiś ton, obcy mu dotychczas, jak gdyby wyrzut, że jego najbliżsi nie mają pojęcia o trudach i ciężkich walkach zewnętrznych i wewnętrznych jego zawodu artystycznego i że nie oceniają jego zdobyczy, słowem, »że go nie rozumieją«, Rezultat pracy ostatnich tygodni wywyższa go ponad innych, budzi w nim po raz pierwszy uczucie, jeżeli nie dumy, to przecież wyższej pewności siebie i przeświadczenia o swej wartości, i nadziei przyszłej sławy, której zadatkiem była ta kompozycya sepiowa. Żaląc się na długie milczenie rodzeństwa, dodaje:
»W nieopatrznej niechęci nie zapominajcie, że żyję, że jestem i synem i bratem. Przyjdzie czas, ze się może gwałtem do mnie przyznawać będziecie«.
Dobrze zrobił zapewne, że, tworząc to dzieło a równocześnie przetwarzając i siebie, o niem milczał, z niem się krył, nie tylko przed rodziną, mieszkającą w oddali, ale i przed najbliższymi przyjaciółmi. Ś. p. Karol Młodnicki opowiadał mi, że artysta wówczas entuzyamował się Schwindem ale że poza tern był smutny, cichy, milczący i zamknięty w sobie, i mniej, niż zwykle, przystępny; sepię swą pokazywał tylko z musu, gdy któryś z przyjaciół nad robotą go zastał.
Było to rzeczywiście milczenie wymowne! Gdzieś w samych tajniach duszy, w mrocznych chwilach półświadomości i wieszczych przeczuć dokonywało się to przeobrażenie. Są pewne tajemnicze procesy, które, jak starożytne misterya, świadków nie znoszą — bo i cobyśmy ujrzeli? Obrzęd tylko i formy zewnętrzne. Wiele jest rzeczy w sferze duchowej, których nigdy widzieć i wiedzieć, nigdy dowiedzieć się i dopatrzeć nie jest i nie będzie nam danem.
Za ciężką kotarą, przez którą i najbliższym przyjaciołom do świątyni twórczości wstępu bronił, odbyło się wreszcie owo od trzech lat już przygotowujące się misteryum transsubstancyacyi jego ducha, odbył się proces odcieleśnienia i uduchowienia jego sztuki.
Ażeby zyskać szerszą podstawę dla wniosków ogólnych, dających się wysnuć z techniki dzieł, powstałych w drugiej połowie tego tak ważnego r. 1858, trzeba jeszcze poświęcić krótką chwilę analizie akwareli, w tym ostatnim ustępie kilkakrotnie już wspomnianej, którą Grottger sam ochrzcił mianem »Uciekającego Czerkiesa«, jakoteż i kilku innych akwarel o temacie podobnym. Dzieła te stanowią razem z nią odrębną zresztą grupę, odbiegającą jak najdalej nie tylko tematem samym, ale i techniką, kolorystyką swą i sposobem przedstawienia ruchu od utworów idealnych, właśnie powyżej omówionych obszerniej. Do grupy tej z »Uciekającym Czerkiesem« na czele zaliczam jeszcze znakomity »Pościg«, znany mi, niestety, tylko z reprodukcyi zamieszczonej w publikacyi E. Trzemeskiego »Kredką i paletą«, lecz w tym kierunku przeciwnym (!), następnie akwarelę »Scena z rzezi humańskiej (?)« z motywem odbicia niewiasty, uprowadzanej przez kozaków (?), w krakowskiem Muzeum Narodowem, nazwaną tam »Sceną z Maryi Malczewskiego« — oba dzieła oznaczone monogramem i datą r. 1858, dalej piękną akwarele »Czerkies z dzidą«, sadzący po skalistej pustyni, darowany, jak świadczy podpis, przyjacielowi dopiero w r. 1860, ale należący, jak z wielkiem prawdopodobieństwem po kolorycie z akordem żółto-niebieskim i po temacie i ruchu wnioskować można, do tegoż r. 1858 — wreszcie bardzo podobną scenę, prawie identyczną, inaczej kostyumowaną, reprodukowaną w drzeworycie, ilustrującym powiastkę Temmego w »Massestunden« (r. 1861, str. 349).
Bohaterami tych obrazów są, jak widzimy, przeważnie Czerkiesi. Oni to, walcząc przeciwko Rosyi o swą niepodległość, stali się w latach pięćdziesiątych po Grekach spadkobiercami altruistycznych uczuć Europy, zawsze tak czułej dla narodów — bardzo odległych. Łono du Tcherkesse malheureux było w tych czasach łzawnicą Europy.
Piętnaście razy co najmniej bawił się Grottger, przedtem już pendzelkiem »w Czerkiesa i Moskala«. Widział ich dziesięć lat wcześniej we Lwowie, maszerujących z wojskiem rosyjskiem do Węgier i razem z Kossakiem typy ich rysował (por. str. 40, Nr. 26 i 27). Po całym świecie rozbrzmiewała sława wielkiego ich wodza Szamila; waleczność jego oręża, jego trzykrotna ucieczka przed Rosyanami, wreszcie jego skok w przepaść po wzięciu fortecy Achulgo przez rosyjskiego jenerała Grabbego nabrały rozgłosu mytu, a gd\ bohaterski wódz w październiku r. 1859 wreszcie po trzydziestoletniej walce przemocy Rosyan się poddał, to był to wypadek głośny na całą Europę, prawdziwa światowa cause celebre. Poczytna już wówczas »Gartenlaube« przyniosła w tym roku właśnie (str. 388 -92 i 405 - 7) dłuższy artykuł, wspomnienia oficera rosyjskiego z wojen czerkieskich 1850—6, ilustrowany ręką A. Becka, a »Mussestunden«, których głównym ilustratorem od połowy r. 1859 był nasz artysta, umieściły obszerniejszą biografię Szamyla wraz z jego portretem. Tym »Uciekającym Czerkiesem« jest zatem chyba właśnie bohaterski wódz Czerkiesów, ścigany przez Moskali, a skaczący z koniem w przepaść. Nazwę też tę kompozycyę dla krótkości «Szamylem«.
Nagłe przerzucenie się od stosunkowo spokojnych kompozycyi batalistycznych z pierwszych lat wiedeńskich do utworów pełnych »rozhukania« uprzytomnimy sobie najlepiej, zestawiając z tą akwarelą lub z »Pościgiem« wspomnianego już »Czerkiesa z koniem«, obraz olejny w owalnej ramie, malowany przez artystę dwa lata wcześniej (1856). Ten Czerkies prezentuje się nam — wbrew swemu typowi — stojąc na ziemi i trzymając za cugle konia, z którego dopiero co zsiadł. W tle widzimy krajobraz o liniach wybitnych, z jarem i wysokiemi stalowo-niebieskiemi górami o kształtach nieco ogólnikowych. Po tym Czerkiesie, nieco salonowym, a w każdym razie »bardzo przystojnym«, robi nasza akwarela wrażenie tern silniejsze. Wysokim jej zaletom kolorystycznym oddaje też nabywca w wspomnianym liście z 10-go grudnia (1858) należyte pochwały:
»Powtarzam, Pan władasz farbą z niezwykłą zgrabnością (Sie haben ausserordentliche so Vorteile in der Behandlung der Farbe los)« — pisze artyście hr. Ludwik Pappenheim pod pierwszem wrażeniem tego ciekawego dzieła, _ ale na punkcie kompozycyi ma on pewne wątpliwości: »Pański« uciekający Czerkies jest ładny, bardzo ładny; powiesiłem go w mej pracowni, a Aleksander powie Panu, że żadnej miernoty tam posiadać nie chcę. Ale Pan jeszcze nie dorósł do tego, co Pan chciałeś na tym obrazie przedstawić. Opracuj Pan konie szczegółowo w spokoju, nim Pan je przedstawi w tak gwałtownym ruchu. Na tak nadzwyczaj śmiałe zadanie (do których i ten »szkic zaliczam) mogą się porwać tylko wielcy mistrze, a będą mieli szczęście, jeżeli sobie przytem karku nie skręcą«. Napomina go zarazem, by ustawicznie doskonalił się w rysunku i wystrzegał się maniery Horacego Verneta.
Z tem wszystkiem sądzę, że nie tylko będziemy razem z hr. Ludwikiem Pappenheimem podziwiali w tym obrazku wyszukane wybredności pendzelka, ale że nie zdołamy się oprzeć sugestyjnej sile potężnych motywów ruchowych, irycznych i psychicznych tej tak długo przed oczyma naszemi ukrytej kompozycyi.
W motywie ruchu wraca artysta poniekąd do swych kompozycyi najmłodszych. Szalony rozpęd jego pierwszych ataków i wymarszów z lat lwowskich 1848 — 1852 słabnie, jakeśmy to widzieli, pod wpływem nauki teoretycznej. Już w pracach krakowskich 1852—1854 stygnie znacznie jego furor poloniom (a ze względu napochodzenie po kądzieli, śmiałbym dodać: et hungaricus), w pierwszych zaś trzech latach wiedeńskich studyów akademickich 1855—1857 zanika prawie zupełnie, ale tylko na czas krótki. W rzeczy samej nie ginie, ale raczej zaczaja on się tylko, podobny do rzek na Krasie, co to, ukrywszy się nagle pod wapienną skałą, w pewnej odległości, nabrawszy nowej mocy i rozpędu, zdwojone podziemnymi dopływami, z hukiem i szumem niespodziewanie na światło dzienne wybuchają. Ten rok 1858, to wielki akumulator w dynamice sztuki Grottgera; zbiera on w sobie wielkie energie, zarówno psychiczne, jak i fizyczne, ale działa dwojako: siły te wiąże i utaja i w utworach idealnych przedstawia je w stanie największego napięcia. Ale one nie zużywają całej nagromadzonej energii - nadmiar jej wybucha w utworach tej właśnie grupy z taką siłą, że śledzimy go z zapartym oddechem. Najsilniejsze wrażenie z całej tej grupy wywierają »Pościg« i »Czerkies uciekający« Pappenheima.
Rzeczywiście, trudno uwierzyć. Portret p. Jakubowiczowej,»Poeta i Muza«, a zwłaszcza »Trzy dni« są faktycznie dziełami nie tylko jednej ręki, ale jednego półrocza, a względnie kwartału lub miesiąca nawet! A nie jest to wielostronność, pochodząca z pobudek zewnętrznych, z braku decyzyi lub z eklektyzmu, ale objaw rzetelny, prawdziwy, rodzący się z organicznych podstawy z wewnętrznego bogactwa, z konieczności twórczych. Gdyby Grottger urwał swą działalność na dziełach tej grupy, czy nie musielibyśmy tego głębokiego psychika, tego cichego zwiastuna duszy polskiej, uważać za jednego z najbardziej skrajnych energetyków w sztuce XIX. w.? Kto w sztuce polskiej prześcignął ten »Pościg« gwałtownością, kto zdobył się na większą zaciętość, na zawziętość bardziej zapamiętałą? Akcya przedstawionych momentów mierzy się na ułamki sekundy, na drobiny czasowe. W żyłach człowieka, tworzącego takie sceny z igrającą łatwością, musi przecież płynąć nie jedna kropla krwi węgierskiej, o wiele bliższej jeszcze tym narodom i tym stanom kultury, w których ludzie tak się ścigają i tak umykają!
Gdy się patrzymy na te utwory, mimowoli nasuwa się wyraz Nodiera, użyty przezeń tak szczęśliwie dla określenia typu powieści genialnego Anglika Maturina, który rozpalał silnie gorączkującą wyobraźnię młodego Zygmunta Krasińskiego: i o tych dziełach można z równem prawem powiedzieć, że należą do »rodzaju« frenetycznego, »au genre frenetique«!
Szamyl i te »pościgi» to eksplozye kinetycznej fantazyi Grottgera najgwałtowniejsze, ale zarazem i — ostatnie. Po tej fazie, t. j. po r. 1860-ym, nigdy już do podobnych motywów artysta nasz nie wróci. Oto znamienny dowód: W wielkiej publikacyi litograficznej Leitnera z r. 1864-go p. t. »Gedenkbldtler der k. k. Armee i t. d « wybiera on same sceny spokojne, odstępując opracowanie wszelkich ataków, pościgów i podobnych motywów swym kolegom z Akademii a współpracownikom, tak przedewszystkiem obu L’Allemandom, pozostającym — tyczy się to zwłaszcza Zygmunta — zupełnie pod wpływem jego sztuki batalistycznej, i Camphausenowi, w którego ciętych atakach i gonitwach, przerzucając pobieżnie tę zapomnianą dziś zupełnie publikacyę, w pierwszej chwili rękę Grottgera odgadnąć bylibyśmy skłonni.
*****
A teraz jeszcze kilka uwag końcowych o technice tych utworów. Z czterech dzieł, wysłanych przez artystę w listopadzie r. 1859 Ludwikowi Pappenheimowi, dwa: »Wjazd Pappenheima« i »Uciekający Czerkies« są wielobarwnemi akwarelami, drugie zaś dwa: »Poeta i Muza« i »Trzy dni«, są dziełem sztuki jednobarwnej, pierwsze mianowicie jest rysunkiem ołówkowym, drugie brunatną sepią. Ów wybór odmiennej techniki nie jest bynajmniej grą przypadku, ale zewnętrznym objawem procesu, dokonywającego się we wnętrzu artysty. Widzimy jasno, że odmienne rodzaje przedstaw iają się w odmiennej technice; świat realny prezentuje się w szacie barwnej akwareli, świat idealny w monochromii. Wnioski dalsze leżą jakby na dłoni, trzeba tylko chcieć je odczytać. Ułatwi nam tę czynność porównanie techniki dwóch cyklów, już dobrze nam znanych, o temacie i tytule poniekąd identycznym, a o odmiennym poziomie duchowym. Jednym są »Trzy dni z życia rycerza polskiego« zachowane, niestety, tylko w obrazie trzecim, drugim »Trzy dni« Pappenheimów, obecnie Haugwitzów. Pierwszy, zamykający się w granicach świata dotykalnego, jest jeszcze akwarelą, mieniącą się wyszukanemi barwami, drugi z swem nagleni wtargnięciem pierwiastku nadzmysłowego w obrazie końcowym, jest sepią. Widzimy zatem: artysta zaczyna wytwarzać rodzaje czyste, tak pod względem pojęcia i wyboru tematów, jak i techniki.
Akwarela, tak jak ją Grottger pojmował i uprawiał, jest bowiem poniekąd rodzajem mieszanym. Początkowo zjawia się u niego barw a wodna raczej tylko jako barwny dodatek do rysunku ołówkowego. Nawet »Szkoła szlachcica« z całą barwnością nie wyrosła bezpośrednio z przesłanek barwnych, znać wszędzie kontur i pierwszeństwo oddane rysunkowi. Postępuje tu Grottger, jak kompozytor, który swój kwartet lub kwintet układa najpierw na fortepian, by go później dopiero na barwy poszczególnych instrumentów rozłożyć. Punktem wyjścia jest w tym cyklu dla naszego artysty jeszcze nie barwa ale rysunek.
Tak tu, jak i w »Uciekającym Czerkiesie« znać jeszcze wszędzie ostry kontur, choć ciągnie go nie ołówek, ale cieniutki, jak włos, pendzelek. Teraz rozszczepia się jego technika na oba składniki. Akwarela sam a do dwóch lat zniknie prawie zupełnie, jej pierwiastek barwny przeniesie się na obrazy olejne, jej podstawa rysunkowa zaś przemieni się w drzeworyt, w monochromię sepii lub kredkowego rysunku. A te sepie i rysunki kredkowe nie będą stanem przejściowym i przygotowawczym odnośnego dzieła sztuki, ale jego formą ostateczną. Techniką olejną wykona artysta portrety lub obrazy historyczne, płody zaś wolnej fantazyi, pomysły ideowe i idealne przyobleką się w dyskretne szaty sztuki jednobarwnej. Te ważne metamorfozy techniczne są niewątpliwie własną zdobyczą artysty. Ale jest wysoce prawdopodobnem, że Schwind w tych szczęśliwych zamiarach Grottgera utwierdził, że i na tym punkcie rozwój jego przyspieszył, że zdjął z jego rąk więzy estetyki, duchowi jego przeciwnej. Boć jedyny, prawdziwy »wpływ«, jaki twórca na pokrewnego lub nawet i na wyższego ducha wywiera, polega zawsze na tem, że staje się jego oswobodzicielem. A nie można zaprzeczyć: Schwind był wówczas jednym z pierwszych, którzy przełamali konwencyonalne szranki ówczesnej sztuki, wiodąc temat i technikę do wyższej wspólności i jedności. Ówczesna estetyka i praktyka malarska znały i uznawały trzy oddzielne rodzaje: obraz historyczny, rodzajowy z pieprzykiem anegdoty i krajobraz; portret hospitował u wszystkich trzech rodzajów, z n mi przygodnie się łączył, w ich maniery wpadał. Prócz tego musiały wszystkie te trzy rodzaje mieć wspólny, niejako oficyalny, charakter sztuki na zewnątrz skończonej, sztuki okazowej i wystawowej. Dziełom, natchnionym przez poezyę, przez poufność lub odrębność myśli, wstęp był dozwolonym jedynie w masce jednego z tych trzech rodzajów. Jeśli obraz nie miał pięknego tytułu i objektywnej treści, to nie miał ani racy i, ani prawa bytu z punktu ówczesnej teoryi i praktyki artystycznej. Objawienie się bezpośrednie, intuicyjne było niedozwolonem; od tego był — szkic. W obrazie skończonym musiała inwencya, choćby najszczytniejsza, być podaną w stanie denaturowanym, przefiltrowanym. Wszystko musiało się »nazywać«, bo punktem wyjścia nie był podmiot twórczy, ale przedmiot historyczny, fakt, anegdota, geograficznie określona okolica.
Oprócz tego miał każdy rodzaj swój własny format. Obraz historyczny liczono na setki stóp kwadratowych, krajobraz miał ich co najmniej 20 lub 30, tylko utwór rodzajowy był znacznie mniejszy. Mały obrazek akwarelowy, choćby po mistrzowsku wykonany, nie mógł pretendować do miana prawdziwego dzieła sztuki. Widzieliśmy to po cenie, uzyskanej przez artystę za »Szkołę szlachcica« Odsuwano go przy asenterunku estetycznym, bo nie miał ni wzrostu, ni munduru, by mógł stanąć w rzędzie olejnych grenadyerów. Cała ta sztuka prezentowała się w uniformie galowym i dzieliła się na rangi.
Schwind wszystkie te zapory przełamuje. Rezygnuje z góry z oficyalnego uznania, nie zwraca się do mędrca, a względnie do mędrka, ale do dziecka w człowieku. Jak go lekceważono, jak nim w Niemczech, w Monachium nawet, gardzono! Słyszałem sądy o nim od ludzi, stojących na wyżynie kultury europejskiej, ludzi, którzy cały obszar kultury artystycznej niemieckiej duchowo objęli. Ci wyrażali się o nim, jakby o zdziecinniałym człowieku, pokazującym jasełka. Do treści, utkanej z podania ludowego i własnej fantazyi, dostraja on i technikę, gładką i płynną, łatwą i wdzięczną. Ta akwarela schwindowska o wielkich, bladych, mało cieniowanych płaszczyznach, ta jego typika ludzi, operująca ustawicznie kilku tylko reprezentantami lub symbolami: czarownicy i czarodziejki, pięknego rycerza i złego doradcy, staruszki i złotowłosej rusałki — to rzeczywiście w wielkim sensie sztuka ludowa. Kolorystyka i typika jego postaci stoją w pewnym stałym i prostym stosunku do analogicznych objawów świata rzeczywistego. Z pominięciem szczegółów, wydobywa on jedynie momenty zasadnicze i ogólne, załatwiając się z charakterystyką i indywidualizacyą kilkoma tylko barwami i rysami ogólnikowymi. Schwind nie maluje ludzi w »złotej koronie« lub w »niebieskim płaszczu« — on chce jedynie barwę rzeczywistą przypomnieć i ogólnikowo ją zaznaczyć; jego technika nie wdaje się w liczne i doborowe epitheta ornantia, wystarczy jej dać każdemu przedmiotowi jeden tylko zasadniczy przymiotnik barwny, bez odcieni, w zupełnej analogii z prozą bajki, mówiącą o »złotej koronie«, »niebieskim płaszczu« lub »koralowych ustach«. Kształt i kompozycya, technika i koloryt są zatem w jego sztuce objawem wewnętrznym, z ideą dzieła ściśle spojonym.
Ze tak być powinno, przewidywał Grottger już we Wiedniu, ale teraz, przed tern dziełem Schwinda, przejrzał zupełnie. Oczy otwierają mu się na nowe prawdy. Jest więc wolność w twórczości, jest powinowactwo z wyboru między twórcą, ideą a techniką! Sztuka nie jest zatem tylko polem popisu lub współzawodnictwem zewnętrznem, ale wyznaniem skrytych myśli, nie jest objektywnem zestawieniem szczegółów świata zewnętrznego i historyi, ale osobistem objawieniem się duszy i uczucia przez temat i technikę, rodzące się wraz z niemi instynktowo, z koniecznością organicznego prawidła.
Sumując dorobek artysty w latach 1855—8, doliczymy się na dwadzieścia sześć akwarel tylko dwu obrazów olejnych i, pomijając szkice humorystyczne, pięciu tylko kompozycyi rysunkowych w sensie skończonego dzieła. Znowu więc podobnie jak przy końcu lat lwowskich i krakowskich, pytamy się: »A gdzież ten rysownik?« Ale odpowiedź będzie musiała brzmieć już odmiennie:
»On teraz właśnie się rodzi«.
Barwa, którą się artysta z tak igrającą łatwością posługiwał, ta barwa, bawiąca i zachwycająca oko, zdobi i krasi odtąd te tylko kompozycye, które artysta tworzy łatwą ręką i szybką myślą. Portrecik konny lub pieszy, koń, obrazek rodzajowy — oto przedmioty jego akwarel i obrazów olejnych. Ale tam, gdzie myśl sięga ponad rzeczywistość, gdzie wolne twory fantazyi w symbolach i widzeniach przed okiem jego duszy stają, tam barwa, tak, jak on ją rozumiał i nią władał, staje mu się zbędną — ona w jego oczach odrywa od idei, obniża ją, uwłacza jej niemal. A on chce usunąć wszelką analogię z życiem, chce znieść wrażenie rzeczywistości. Niech myśl, nie mącona pozorami rzeczywistości, przemówi bezpośrednio do widza całą swą duchową treścią, wyrażającą się najlepiej właśnie techniką neutralną i sztuką jednobarwną. Jeżeli myśl artysty oderwała się już od życia, niech i sztuka oderwie się od rzeczywistości! Ten sam instynkt artystyczny, który Grekowi kazał nadawać bogom swoim barwy nierzeczywiste, ale czysto idealne, a średniowiecznemu artyście przybijać na krzyż ciało Zbawiciela czarne, jak smoła, wiedzie także Grottgera do jednobarwnego rysunku.
Rozumiemy teraz, dlaczego właśnie czysto idealne i poetyczne twory tej epoki powstały jako jednobarwne rysunki.
Cieniutkim, jak igła, ołówkiem tworzy Grottger »W ygnańca polskiego«. rysunkową techniką apoteozuje do spółki z Schillerem kobietę. »Poeta i jego geniusz, kroczący po cierniach«, ten pierwowzór geniusza i artysty z »Wojny«, ten pierwszy symbol w sztuce Grottgera jest — jak wiem od ś. p. Karola Młodnickiego, jednego z wyjątkowych ludzi, którzy dzieło to widzieli — jednym z najdelikatniejszych, najbardziej powiewnych rysunków, a »Trzy dni z życia« rycerza z tym ponurym motywem zjawiającego się ducha, to lekka sepia — bo to wszystko są już tematy, których w szacie wielobarwnej tak samo nie możemy sobie wyobrazić, jak »Puszczy« i »Ducha« z »Lituanii«, lub »Artysty i muzy« z »Wojny«. Tylko u wielkich artystów wyłania się technika z konieczności duchowych. W tych tworach zostaje Grottger pierwszym obok Norwida idealistą i ideologiem w sztuce polskiej — a działo się to w Monachium w listopadzie roku Pańskiego 1858-ego.
Grottger stał się rysownikiem, bo stał się idealistą.