Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

Rodowód


Matką najmłodszej sztuki po pędzlu i dłucie w Europie jest „Karykatura", a ojcem „Japoński Kontur". Matkę, kiedy jeszcze była panną, wprowadził do malarstwa tak rozgłośny dzisiaj szwajcarski malarz Arnold Böcklin. Karykatura, będąc osobą wolną, odznaczała się nadzwyczajną zdolnością uwydatniania i potęgowania organicznych ułomności i zboczeń ludzkiego oblicza i postaci i jako taka występowała z wielkiem powodzeniem na łamach tygodników humorystycznych, bawiąc i rozśmieszając swoimi konceptami i błazeństwami łaknące podobnej strawy rzesze. Böcklin był pierwszym, który ją wprowadził na wielką scenę malarstwa i ubrawszy ją z początku w idyliczne szaty, kazał jej następnie grać w dramacie i tragedyi. Publiczność instynktem odczuwała wypływające z tej nowej jej roli dysonanse, ale usłużni recenzenci i reporterowie zagadali ją efektami kolorytu i oryginalnością dekoracyi. Jednem słowem Karykatura weszła niebawem w modę, co jej zapewniło wszechwładne panowanie w królestwie, tak, że każdy jej hołdujący talent, wstępując w szeregi jej wyznawców, zapewniał sobie tą drogą powodzenie. W tem powszechnem dla niej uwielbieniu doszło do tego, że wszyscy nowi malarze nie tylko, że uznali ją swoją królową, ale w obawie, ażeby nie zeszła z zajętego przez nią tronu bezpotomnie, postanowili wydać ją za mąż. Małżeństwo miało być czemś nowem i niezwykłem, jak nową i niezwykłą była rola i zdobyte w niej stanowisko naszej bohaterki, to też młodzi jej wyznawcy i czciciele, rozpatrzywszy się w sytuacyi, postanowili sprowadzić oblubieńca z dalekiego Wschodu, z ostatnich jego krańców. Oblubieniec zjawił się niebawem pod wielce skomplikowanem i etymologicznie bałamutnem nazwiskiem JA-PON-KIU-SIU-SI-KOK le Comte HOURE herbu Nagie Saki i przybywał z kraju, który śmiałymi czynami na arenie politycznej dalekiego Wschodu zwrócił na siebie i na swoją kulturę powszechną uwagę Europy.

Zaręczyny odbyły się niebawem. Narzeczona wnosiła do królestwa sztuki wszystkie dziwactwa wykoszlawionych, zwyrodniałych lub potwornych form i pozbawiony wszelkiej prawdy w naturze, znaczony barwnemi plamami koloryt, - oblubieniec zaś miał to wszystko ubrać w jedwabne sznury japońskiego konturu o ruchach końskiej pijawki lub zarzucanego przez oprawcę psu na szyję stryczka, o ruchach wprawiających w stan szału i uniesienia nowoczesnych malarzy.

Wkrótce po zaręczynach nastąpiło i wesele. Ślub młodej pary odbył się w synagodze bezwyznaniowej, wzniesionej w stylu z egipska-chaldejsko-babilońsko-assyryjsko-żydowsko-fenickim. Droga, prowadząca do synagogi, wysadzoną była po obydwóch stronach szeregami sfinksów o baranich głowach. Boki schodów, prowadzących do synagogi, zdobiły dwa krokodyle, z których jeden połykał „Piękno", a drugi „Prawdę". Ponad odrzwiami wpadała mile w oko typowa głowa Meduzy, pokryta lokami z wężów.

W podobnym duchu przyozdobione było i wnętrze synagogi. Z chaosu dekoracyj wyróżniał się szczególniej swoją oryginalnością obiegający ściany budynku fryz, ułożony z nietoperzy, przegradzanych trupiemi główkami i ujęty w dwie wstęgowate ozdoby, z których jedna złożona była z cielęcych mózgów, a druga z baranich jelit. Na rozległych płaszczyznach stropu rozsiadły się malowania w stylu Redona Odillona, w których potworność kształtów walczyła o pierwszeństwo z niedołęztwem rysunku.

Na kilkostopniowem podwyższeniu mieścił się ołtarz pod baldachimem, unoszonym przez cztery karyatydy w postaci Murzynów z wyszczerzonymi zębami. 

Do ślubu prowadzili pannę młodą z jednej strony Impresyonista, az drugiej Dekadent; pana młodego zaś znane całemu światu rozgłośne panny Blaga i Reklama. Obrzędu zaślubin dopełnił Wielki Mistrz Czarnej Magii, dyktując młodej parze rotę przysięgi w samych symbolach, pełnych nieokreślonej tajemniczości. Od ślubu odprowadzał pannę młodą w charakterze starosty książę de Monstre, pana młodego zaś jako starościna - księżna Chimera.

Orszak weselny składał się z samych reprezentantów i reprezentantek wielkich rodów, przybyłych z różnych krajów Europy, między którymi zwracali powszechną uwagę przedstawiciele patrycyuszów: Cancerosi’ch, Mallari’ch, Scarlatini'ch, Parchatti’ch, Porracci’ch, Strupigni’ch; książąt de Monstre’ów, Turpitude’ów, markizów: Epouvantail’ów, Quasimodo’ów, Extravaganti’ów; lordów: Darvinow, Gorylów i Szympansów; fürstów: Blattuase’ów; grafów: Spukgeist’ów; baronów: Gelbschild’ów, Zweinasel’ów, Miszgeburt’ów, von Bastardhund’ów; książąt: Chimerów, Koczkodanów, Pokraków, Szkaradków, Łajnojedowych; hrabiów: Straszydłów, Potworowiczów, Ryjców, Strachopudów, Karakonów etc. etc.

Sama najwyższa arystokracya o nazwiskach brzmiących jak zgrzyt żelaza po szkle, nie banalnie, nie powszednio, bez owej miękkości dźwięków, mogących pieścić filisterskie uszy, sama najwyższa arystokracya powiadam, bo sztuka musi być arystokratyczną, jak nas zapewnił jeden z profesorów, jak powtarzają za nim jego koledzy.

Gody weselne odbyły się w hotelu pod „Chińskim Smokiem", gdzie w olbrzymiej sali, przybranej we wszystkie możliwe straszydła i potwory, jakiemi się chlubi sztuka Niebieskiego Państwa, zasiadło do zastawionych stołów, obok młodej pary, niezliczone grono weselnych gości. Stoły nakryte były obrusami, ale nie białymi, bo to zbyt powszednie, lecz czarnymi, naszywanymi srebrem, talerze były z kauczuku, a łyżki z porcelany, noże zaś ze szkła. Wszystko oryginalne nic banalnego.

W tym samym duchu ułożone było i „menu", składających się na ucztę potraw podawanych w następującym porządku: Zupa z salamander. Przystawka: Paszteciki ze szczurów. Psie kotlety z powidłami. Ogon krokodyla z hotentockim sosem. Rekin pieczony na ruszcie z sałatą z morskich porostów. Japońskie dudki z rożna. Komput z pomidorów. Deser: Nowonarodzone myszy w miodzie (ulubiony przysmak Chińczyków).

Toasty wznoszono w miejsce banalnego szampana, oryginalnym kumysem, umyślnie w tym celu ze stepów kirgiskich sprowadzonym.

Na estradzie podczas uczty przygrywała orkiestra, złożona z samych bębnów, gongów, wielkich trąb i piszczałek.

Wśród tych czarów i rozkoszy tak wysoce oryginalnej uczty, znalazła się garść filistrów i mydlarzy, którzy nie mogąc znieść tytanicznej siły tych wrażeń, opuścili pospiesznie ucztę, aby na dziedzińcu hotelowym wyrazić czynnie szczere objawy zachwytu, jaki nimi zawładnął.

Po skończonej uczcie nastąpił przegląd ślubnych podarunków, pomiędzy którymi powszechną zwracał na siebie uwagę obraz belgijskiego malarza Wiertz'a, przedstawiający „Ostatnie myśli głowy w chwili po jej ścięciu".

Tańców nie było, bo to banalne. W zamian za to zebrani goście zasiedli na przygotowanych krzesłach, w głębi sali podniosła się kurtyna, a zdumionym oczom ukazał się wspaniały balet, w którym wszyscy mieli sposobność podziwiać trzymany w szalonem tempie Kankan, odtańczony przez „Upiory" i „Wiedźmy", a na zakończenie pełen potężnych wrażeń i nieopisanej gracyi „Taniec szkieletów".

Z tego to małżeństwa urodziła się nowa sztuka, której nadano imię „Secesya", a która do dziś dnia rządzi wszechwładnie w państwie Apollina.

Jeżeli ktoś z czytających ten rodowód wyniesie to wrażenie, że ja go wyprowadzam ze stanowiska humorysty, to niech się wpatrzy uważnie w całokształt dzisiejszego ruchu artystycznego, a odnajdzie wszystkie znamienne rysy i owych zaślubin i godów weselnych i urodzin nowej sztuki.

Ja osobiście mogę zapewnić z całą siłą przekonania, że w humorystycznym podkładzie wyprowadzonego przezemnie rodowodu jest tyleż powagi, ile w powadze secesyjnych utworów pędzla i dłuta humorystycznego podkładu, ale ponieważ nie chcę, aby mi się dostało miano człowieka walczącego frazesami, przeprowadzę dowód prawdy i oprę go na faktach.

Zacznijmy od Arnolda Böcklina.  

Nie ulega wątpliwości, że dzieła będące najwyższym wyrazem talentu tego artysty są te, które się mieszczą w galeryi barona Schack’a w Monachium i które stanowią szereg utworów wykonanych przed rokiem 1869. Od tej ostatniej daty w twórczości Böcklina nastąpił przełom, który mimo kolorystycznych zalet i mimo bezgranicznego zachwytu jego wielbicieli, obniżył psychiczny poziom jego bohaterów. Widz wzruszający się samotnością owej czarno ubranej kobiety, stojącej u podnóża willi na wybrzeżu morskiem i podążający z biegiem jej myśli na daleką linię widnokręgu, widz wnikający duchem w ascetyczną postać biczującego się na urwisku skały pustelnika, - widz wsłuchujący się w grę multanki w „Idylli" lub porwany marzeniami siedzącej w cieniu krzewów „Pasterki", - ten widz nie spotka już tych wrażeń w następnych utworach Böcklina, nie doświadczy tej głębi wzruszeń, a podziwiając jedynie kolorystyczną stronę jego talentu, zachowa się zgoła obojętnie wobec nowych jego kreacyi.

Już w tym w łaśnie 1869 roku pojawia się na międzynarodowej wystawie sztuki w Monachium obraz Böcklina, przedstawiający troje fauniąt na łące, obraz, który nie budzi estetycznego interesu w układzie, a w malowaniu trąci mocno porcelaną.

Trójka dzieciaków o kozich nóżkach, stoi frontem do widza na podobieństwo trzech kołków w równych od siebie odstępach, odgrodzona od bocznych krańców ramy równomiernym marginesem powietrza. Malowanie słodkie, pozbawione siły i ekspresyi.

Od tej chwili Böcklin daje coraz więcej karykaturę, zamiast typu, farsę zamiast dramatu i robi wrażenie zawodowego humorysty, który nagle przyodział pomysły swoje w artystyczne szaty efektownego kolorytu.

Jego „Centaur przed kuźnią", mimo podziwianej przez wielbicieli tego malarza głębokości i oryginalności pomysłu, jest kartą żywcem wyciętą z Fliegende Blatter.

Ten sam nastrój humorystyczny posiada i owa „Śpiąca nimfa" z apoplektyczną szyją, podziwiana przez wpatrujących się w nią, głupkowato uśmiechniętych faunów.

Jeszcze w wyższym stopniu przesadnie karykaturalną jest postać owego Trytona, wzorowanego na podobieństwo rozdętej żaby, łypiącego białkami oczu na widok sterczącego ponad wodą tułowia zanurzającej się głową nimfy, o ruchu tak trywialnym, że mógłby on obrazić estetyczny instynkt najordynarniejszego parobka. Jeżeli szczerość malarska w sztuce prowadzi do takich wyników, to ludzkość nie straciłaby nic, gdyby malarstwo wykreślono z programu duchowej jej działalności. Nie lepszą jest na tym obrazie i owa pławiąca się na pierwszym planie syrena, o skwaszonym wyrazie twarzy, wyglądająca, jakby żuła w ustach niedojrzałą śliwkę i o bardzo niedołężnie narysowanem skróceniu biodra i torsu, skróceniu szpecącem ją piętnem ułomności.

A ów „Morderca ścigany przez Erynie", przebijający tak po aktorsku swoją ofiarę, czyż to nie licha ramota malarska, łącząca bohatera w stylu Rinaldiniego z klasycznym mytem owych trzech kołków, udających Erynie, które go zresztą nie ścigają zgoła, ale mają dopiero zamiar to zrobić. Wszystko to tuzinkowe, zacząwszy od pomysłu, a skończywszy na fałszywym tytule. Temu bandycie nigdy nie przyśnią się nawet owe Erynie i o wiele już dramatycznej byłoby wypadło, gdyby Böcklin w ich miejsce był postawił trzech żandarmów, jako jedyne postacie, mogące budzić w owym zbrodniarzu niepokój. Żadne cuda kolorystyczne nie mogą uratować w tym obrazie niedołęstwa pomysłu. To nie żadna tragedya, ale najbardziej szarżowana farsa, tem komiczniejsza, tem zabawniejsza, im bardziej wielbiciele jej twórcy biorą ją na seryo.

I tak idzie cały szereg utworów Böcklina, w których króluje podniesiona do godności obrazu karykatura, najwyższym wszakże szczytem idącej w tym kierunku jego twórczości, jest ów „Orland szalony", wywijający sosnową belką z rozmachem, przypominającym tak żywo tytaniczne czyny marionetkowego bohatera z jarmarcznej budki monachijskiego „Karls-Theater". W tym samym duchu i stylu sekunduje mu dzielnie i reszta aktorów tego obrazu, odznaczającego się nadto tuzinkowym nastrojem kolorystycznym.

Z wyjątkiem dwóch krajobrazów „Łowy Dyany" i drugiego przygotowanego pod ten sam przedmiot, byłoby o wiele korzystniej dla sławy i pamięci Böcklina, aby cały ten zbiór,   któryśmy widzieli w Krakowie, nie ukazywał się nigdy na widok publiczny i spoczął na zawsze w familijnem archiwum pamiątek po nieboszczyku.

Drukowane w katalogu z tej wystawy górnolotne objaśnienia pana Bołoza Antoniewicza, w zestawieniu z opiewanemi przezeń dziełami, mogły wywołać wybuch wesołości nawet u hypokondryków. Mówiąc stylem autora tych wywodów estetycznych, oświadczam wręcz, że jest to ekwiwalent duchowy, równający się bezgranicznemu absolutowi nie samowitej afektacyi wrażeń i uniesień, jaką są dotknięci przeegzaltowani wielbiciele talentu i osoby Böcklina.

Teraz pojmuję zupełnie uzasadnione podejrzenia o podrabianiu tych malowideł.

Dalsze rysy wyprowadzonego przezemnie rodowodu, postaram się w następnych rozdziałach odsłonić.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new