Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
O dwóch cechowych mistrzach sztuki budowniczej, których nazwiska łączą się z nazwiskiem Pawła Rzymianina w historyi budowy cerkwi wołoskiej i kościoła Bernardynów, t. j. o Wojciechu Kapinosie i Ambrożym Przychylnym, wyraziliśmy już zdanie, zaliczając ich do rzędu raczej pospolitych praktyków i rzemieślników, aniżeli do budowniczych w wyższem pojęciu tego słowa. Rolę, jaką odgrywali przy wspomnianych dwóch monumentalnych budowach, tem tylko tłumaczyć należy, że Kapinos był teściem Pawła Rzymianina a Ambroży bardzo ruchliwym przedsiębiorcą, i jak wynika z rozmaitych wzmianek, doskonałym kamieniarzem. Wojciech Kapinos figuruje po raz pierwszy w aktach miejskich jako przyjmujący jus civile w r. 1585 Albertus Murator, filius olim Trembacz muratoris. Był więc synem włoskiego budowniczego Felixa, który tak źle ufundował wieżę ruską. W roku 1586 jest już cechmistrzem, a odtąd oprócz jedynej wzmianki, że u dr. Pawła Kampiana wykonał małą robotę (stubam muro extruebat), nie spotykamy żadnego śladu, aby dał jakie dowody swojej architektonicznej wiedzy. W r. 1610 już nie żyje.
Daleko znaczniejsze stanowisko zajmywał Ambroży Przychylny. W roku 1592 przyjmuje prawo miejskie jako Ambrosius Simonis Murator Italiae oriundus, a w r. 1594 przedkłada t. zw. list od urodzenia czyli metrykę, z której dowiadujemy się, że pochodził z Engadynu w kantonie Gryzońskim, z Val Tellina. Nazywał się właściwie Vaberene (seu Ambrosius) Nutclauss, jak wiemy z listu jego krewnych, wciągniętego do akt miejskich, który nazywa go lapicida seu lapicidarius peritissimus.) Wstępując do cechu, otrzymał przemianek „Przychylny“, i odtąd już tak a nie inaczej występuje we wszystkich aktach urzędowych i cywilnych. Energiczny i skrzętny, figuruje bardzo często w zapiskach archiwalnych, kupując i sprzedając domy, procesując się o dłużne sumy, ścigając towarzyszów mularskich, którzy nie dotrzymali mu umowy, spełniając urząd cechmistrza, rzeczoznawcy i t. p. Po za robotami, które wykonywał przy budowie cerkwi wołoskiej i kościoła Bernardyńskiego, najznaczniejsze zapewne były te, których podjął się w Żółkwi a także w Starem Siole, gdzie niewątpliwie był czynnym około budowy zamku, rozpoczętej przez ks. Janusza Ostrogskiego, kasztelana krakowskiego. Wypływa to z inwentarza, który według obowiązującego we Lwowie prawa spadkowego robił w r. 1610 po śmierci swojej pierwszej żony, zamordowanej w tym czasie, a w którym powiada: „Zaciągów swoich mularskich z JMć. Panem Krakowskim w Starem Siole i z JMć. Panem Wojewodą Kijowskim (Stanisławem Żółkiewskim) w Żółkwi, na które czeladź chowam w Górze (t. zn. w kamieniołomach), tych trudno mam kłaść, gdyż zaledwie temu może się podołać tem, co się z Ich Mościami zjednało“.
Najtrwalszym pomnikiem, jaki zostawił po sobie Ambroży Przychylny we Lwowie, jest zakład św. Łazarza, instytucja dobroczynna, która dotąd istnieje. Bezdzietny, gdy iw sprowadzonym ze stron rodzinnych krewniaku nie doczekał się spadkobiercy, cały swój majątek przeznaczył na budowę kościoła i zakładu św. Łazarza. Już w r. 1621 robi wraz z żoną swoją Zuzanną Brzeską ordynacye majątkową, w której połowę czynszów z kamienicy na ulicy Zarwańskiej, dalej wszystkie dobra ruchome i gotówkę zapisuje „na budowniczego kościoła i szpitala św. Łazarza, który go będzie murować, z tą kondycyą, aby pomieniony budowniczy dozór wszelaki i staranie swoje pilne miał, jakoby materyał: cegła, wapno i kamień, do murowania należąca, czasu sposobnego i zwykłego, t. j. przed żniwami, około św. Jana Chrzciciela, i czasu zimy, gdy się sanna droga pokaże, gotowana i zwieziona była“.
Budowniczego mianować sobie zastrzega. Po tej pierwszej ordynacyi żył Ambroży Przychylny jeszcze lat 20, a w tym czasie trzy razy ponawiał swój testament, za każdym zaś razem zatwierdzał i rozszerzał swój zapis na kościół i szpital, których budowa widocznie zaczęła się dopiero około 1635, gdyż w testamencie z tego roku poleca się pochować „w rozpoczynającym się budować kościele (in ecclesia aedificari coepto St. Lazari). Cztery lata przedtem mianuje Ambroży budowniczym kościoła Włocha Jakóba Boni. Budowę zdaje się sam rozpoczął, bo w testamencie (drugim z koleji) czytamy: „Zaszła wola p. Ambrożego, że uczynił i podał na swoje miejsce za budowniczego dożywotniego św. Łazarza tak kościoła jako i szpitala p. Jakóba Bonina, któremu za to puszcza w dożywocie pół kamienicy własnej. Ambroży przeżył jednak i Boniego, dlatego też w czwartym i ostatnim testamencie z r. 1640 powierza dalszą budowę Marcinowi Godnemu.
Inwentarz spadkowy nie zawiera szczegółów, któreby posłużyć mogły za wyraźniejszą wskazówkę intelligencyi i wykształcenia testatora. Inwentarz to dość skromny; najdostojniejszą jego pozycyą są „księgi w srebro oprawne“; dalej książki do modlenia, jedna włoska a dwie polskie; papierów i ksiąg skrzynia. Jeszcze z ordynacyi wspomnianej z r. 1610 dowiadujemy się, że miał „w księgach do rzemiosła należących tak spólnych z p. Adamem Pokorą jako i osobnych swych za zł. 12“. Ambroży zbudował sobie dom, który utrzymał się do naszych czasów. Jest to dwupiętrowy dom na ulicy Boimów pod l. 34, z wcale oryginalną fasadą, w której uderzają głównie rzeźbione kamienne obramienia na łukowych oknach parteru i takież obramienie portalu, wewnątrz zaś ozdobne sklepienie w pokoju frontowym dolnym. Jedyna to dochowana próba zdolności architektonicznych Ambrożego.
Adam Pokora, wspomniany w testamencie Ambrożego, był jak się zdaje, stałym jego spólnikiem we wszystkich znaczniejszych budowach. Dom na ulicy Boimów także do połowy był własnością tego Adama, którego nazwisko Pokora jest także tylko cechowym przemiankiem. W aktach występuje ten budowniczy po raz pierwszy, kiedy przyjmuje prawo miejskie, w r. 1591, jako Adam de Larto Italus Murator dictus Pokora de Burmio (t. j. Bormio, w dzisiejszym lombardzkim dystrykcie Sondrio). O ruchliwości jego wnosić można z bardzo częstych transakcyj o kupno lub sprzedaż rozmaitych realności (w r. 1591, 1593, 1595, 1599, 1616, 1618), o wykształceniu w sztuce nic powiedzieć się nie da.
Z testamentu jego wnosić można, że był zamożny, a tak samo z wychowania, jakie dał synom, z których jeden został budowniczym (Jan Po koro w ic), trzej zaś poświęcili się stanowi duchownemu. Jeden z nich, Adam, ukończywszy akademię krakowską został kapłanem świeckim a następnie Karmelitą pod imieniem Fabian, i „z posłuszeństwa starszych swoich zakonnych, jak się wyraża ojciec w testamencie, posłany będąc na expedycyę wołoską z Jmć p. hetmanem i kanclerzem koronnym, na Cecorze, na robocie zbawienia dusz ludzkich od nieprzyjaciela krzyża św. w r. 1620 zginął". Na budowę kościoła OO. Karmelitów zapisał Adam de Larto 900 zł., sumę na owe czasy bardzo znaczną.
Po całym licznym szeregu włoskich mistrzów, których czynność we Lwowie przypada na sam koniec XVI i na pierwsze dziesiątki lat XVII wieku, pozostały nam same tylko nazwiska a przytaczamy z nich tylko takie, które częściej spotykają się w aktach miejskich. Z całej grupy Lugańczyków, których pod nazwiskiem Castello, Castillo lub Castelli spotyka się równocześnie w Polsce, znajdujemy we Lwowie w pierwszych latach XVII wieku oprócz wymienionego już Piotra Castello także Zacharjasza Castello de Zaccaria de Lugano. Jest on blizkim krewnym Tomasza Castelli, który jest stałym budowniczym ks. Ostrogskich, a także kuzynem Jana Travano, któremu akta lwowskie dają tytuł: Nobilis Serenissimi Regis Poloniae Sigismundi III Architectus. Pojawia się ten Zacharyasz we Lwowie już w roku 1593 a nosi przemianek Sprawny. — Caspar de Casparino (1597), Christophorus Ruthpalli (1606), Jan Poprawa Italus Murator (1601), syn zmarłego we Lwowie Franciszka, i Szymon Poprawa także Włoch, Piotr Caracci (Karacz) (1605), Dominik Sol de Vetulis (t. z. z Val Tellino) (1608), Wilhelm FIeg, także Flek i Flegt, Italus Murator ex Civitate Sent. in provincia Grisonum (1616), Mikołaj SiIvestri z Borraio Val Tellino, ożeniony z córką Adama de Larto (Pokory) (1628), Jakób Boni, znany nam już z testamentu Ambrożego Przychylnego — wszyscy ci przewijają się przez akta gołemi nazwiskami i nic nie da się powiedzieć o ich talencie lub wykształceniu. O jednym tylko, którego zostawiliśmy na ostatek, a mianowicie o Jakóbie Madlaina (z doliny pod Piz Madlain w kantonie Gryzońskim) dowiadujemy się ze wzmianek archiwalnych, że był czynnym w Stryju (1599) w Zasławiu (1606-1610) zapewne przy wielkich budowach Janusza księcia Zasławskiego i Janusza księcia Ostrogskiego, a mianowicie przy farze i kościele Bernardyńskim, w Bazarze (1615), a znacznie przedtem w Nakwaszy, (nieopodal Brodów), gdzie budował dla Jerzego Śleszyńskiego (certa murata aedificia erigenda eduxerat), może ten sam zamek obronny, z którego dotąd zachowała się część jedna.
Olbracht z Ludzicka Ludzicki listem datowanym z Zbaraża udaje się do urzędu radzieckiego z prośbą o delegowanie rzeczoznawców dla rozsądzenia sporu, bo ma „wielką kontrowersyą iróżne zrozumienie z strony oddania roboty“ przez Jakóba Madlaina. Deputowani z cechu Andrzej Nierychły i Wilhelm Fleg, wyznaczeni do „uznania dyfferencyi z strony roboty i wszystkiej struktury muru przez Madlainę panu Ludzickiemu w miasteczku jego wystawionego i zgotowanego", zważywszy wszystkie okoliczności, szacują robotę Madlainy na 3200 zł.
Jak już powiedzieliśmy, nie mamy danych, któreby pozwalały nam tę całą grupę włoskich architektów zindywidualizować do pewnego przynajmniej stopnia przez połączenie któregoś z tych nazwisk z któremś z zachowanych dotąd we Lwowie zabytków budownictwa XVI lub XVII wieku. Obok całej grupy nazwisk postawić więc możemy znowuż tylko całą grupę zabytków architektonicznych w wzajemnej relacyi jedynie chronologicznej, w samym tylko stosunku spółczesności. Wystarczy to w pewnej przynajmniej mierze do charakterystyki wiedzy i talentu tej całej kolonji włoskiej, zwłaszcza na polu architektury świeckiej, na którem przeważnie pozostały nam tylko zabytki bezimienne. O dwóch tylko domach z XVI w. mamy wskazówki, kto je mógł budować, i o tych mówiliśmy już wyżej. Są to domy rynkowe Korniakta i Anczowskiego, z których pierwszy przypisaliśmy Piotrowi Barbon, drugi Krasowskiemu. Zachowało się przecież jeszcze kilka domów patrycyuszowskich z tego czasu, którym szczęśliwsze losy pozwoliły wyjątkowo ustrzedz się przynajmniej do tego stopnia od zmian i oszpeceń, że mogą jeszcze służyć za dokument przeszłości.
Do niedawnych jeszcze czasów domów takich było stosunkowo bardzo dużo, znacznie więcej, niż w jakiemkolwiek innem mieście — dotrwały też one we Lwowie dłużej w pierwotnej swej postaci niż starożytne domy w Krakowie, Warszawie i Poznaniu. Dopiero w ostatnich dwudziestu latach zaczęły znikać zupełnie, ustępując miejsca pod nowe budowy, albo uległy przekształceniom i restauracyom, które doszczętnie zatarły najbardziej charakterystyczne cechy ich pierwotnej postaci. Przyczyniły się do tego wandalizmu najbardziej nowe dachy, balkony i sklepy. Przy nowem pokrywaniu dachów poznikały najozdobniejsze attyki i gzymsy, balkony zatarły cały charakter fasad (n. p. na domu Guteterowskim i Korniaktowskim), sklepy poniszczyły sklepienia bram, artystyczne portale i parterowe, najczęściej ciosowe i rzeźbione dekoracye. Z licznego szeregu starożytnych domów, które niegdyś nadawały tyle oryginalności i prawdziwie historycznej a malowniczej fizyognomji rynkowi, ulicy ruskiej, halickiej, ormiańskiej, krakowskiej, pozostało zaledwie kilka, w samym już tylko rynku.
Pod względem rozmiaru i założenia podzielić by można te starożytne przez Włochów budowane domy na dwie grupy: pałacową i t. zw. szosową. Do pierwszej należą domy o szerokich frontach z większą liczbą okien, do drugiej wszystkie trójokienne, które dlatego nazwaliśmy szosowemi, że reprezentowały niejako jednostkę gruntową i podatkową t. zw. szosu.
Z pałacowych domów utrzymał się tylko jeden w jako tako zachowanej pierwotnej swej postaci, t. j. dom Korniakta — z innych położonych w rynku żaden nie zachował najmniejszego choćby śladu, czem był pierwotnie, a wiemy, że był między niemi podziwiany swego czasu, wspaniały dom Jerzego Gutetera Krakowianina, (dzisiejszy numer 18 w rynku), budowa wielce kosztowna, którą Zygmunt August uwalnia w r. 1553 od kwaterowych ciężarów (ab hospitacione) jako gmach wyjątkowy, zbudowany ku świetności i ozdobie całego miasta (magno sumptu et impendio pro splendore et ornamento urbis extructam).
Tak samo nie dają nam już żadnego wyobrażenia o tem, czem były, dwa inne, niegdyś bardzo świetne domy pałacowe w rynku: Kampianowski i arcybiskupi.
Zachowane dotąd przynajmniej w najgłówniejszej swojej charakterystyce domy mieszczańskie podzielić by można na dwa typy: rustykowane i nierustykowane. Z całkowicie rustykowanych, ciosowych, dotrwały do naszych czasów trzy, a mianowicie dom Korniakta, dom t. zw. Anczowskiego, o którym pisaliśmy już obszerniej, mówiąc o jego budowniczym Krasowskim, i dom t. zw. wenecki, który należał swego czasu do Jana Massarego, z lewkiem św. Marka nad portalem, w południowej połaci rynku — z rustykowanych częściowo, w których na sposób używany przez Cronakę a za jego przykładem przez Barozzego i innych tylko narożniki mają silną ciosową rustykę, istnieją do dziś dwa: dom narożny Sżolcowski (fig. 37) i dom również narożny Bandinellego (fig. 38). Nie można wszakże tego zamiłowania w rustyce tłómaczyć we Lwowie bezpośrednim wpływem Florencyi — nie było tu ani jednego architekta, któryby pochodził z Florencyi, i żaden z tych domów nie należał do któregoś z licznych we Lwowie florenckich kupców. Jest to już rustyka bardzo schyłkowego renesansu, tak jak się rozpowszechniła po całej Europie, zatracając w sobie potęgę i surowość pierwowzorów toskańskich. Jest to już styl zasadzający efekt swój nie na sile, która w mur wiąże urwiska, ale na misterności bossażu, na gładkich fasetach i brylantowanych kostkach. Na domie Bandinellego kostki górnych piętr mają żłobione obwódki; na domie Anczowskiego w parterze część ciosów jest rzeźbiona w rozety — jest to już dosłownie: rustica in modum rosarum. Z nierustykowanych domów najpiękniejszym był dom dziś już nie istniejący na ulicy ormiańskiej, który swego czasu należał do Pinozzego (fig. 39), po nim przytoczyć należy dom zachowany dotąd w rynku pod nr. 28, niegdyś własność nadwornego lekarza Zygmunta III, dr. Stanisława Dybowickiego (fig. 40), który jakkolwiek wiele stracił na przeróbkach i adaptacyach, uderza dotąd mile swoją szlachetną artykulacyą i pełną miary i smaku ornamentyką.
Wszystkie te domy mają charakter wybitnie włoski swego czasu, wszystkie też mają już znamiona przekwitającego renesansu. Z wyjątkiem domu Szolcowskiego, którego kartusze i rzeźbione figuralne ornamenta wskazują już na wpływ niemiecki, a który uderza silnie akcentowanym pionowym podziałem, wszystkie inne odznaczają się owym charakterystycznym podziałem horyzontalnym, tak przeważającym w świeckich budowach Vignoli i jego szkoły, której wpływ zapewne daleki i niejako z trzeciej już ręki, najbardziej się przebija w znamienitszych budowach lwowskich. Horyzontalna artykulacya najbardziej zaznacza się na domu Bandinellego (fig. 38), gdzie ją akcentują bardzo silnie wystające gzymsy gurtowe nad parterem i pierwszem piętrem. W szczegółowych formach przeważnej części domów zachodzi wielkie podobieństwo, często nawet zupełna identyczność. Widzimy to w dekoracyi fasad a głównie okien, w kompozycyi fryzów, w układzie narożnej rustyki i t. d., a podobieństwo takie nie zawsze się da wytłumaczyć spólnym architektem. Jeżeli nasuwa się domysł, że dom Bandinellego i dom Szolca powstały według planów jednego i tego samego architekta, tyle mają w sobie identycznych szczegółów mimo odmiennej artykulacyi fasad, to przypuszczać tego samego nie można o domach Massarego, Dybowickiego i Pinozzego, a przecież we wszystkich tyle jest pokrewności form, że śmiało mówić można o pewnym stylowym typie lokalnym. Uwagi godną jest rzeczą, że pewne formy dekoracyjne, już barokowe, które musiały być nowością we Lwowie, bo nie tak dawno przestały były uchodzić za nowość we Włoszech, powtarzają się bardzo często na domach, skąd inąd całkiem do siebie niepodobnych. I tak n. p. owe esowe, zawijane uwieńczenie okien, z którem pierwszy Vignola wystąpił w Rzymie, spotykamy we Lwowie już jako stały motyw dekoracyjny, który zastąpił nasady trójkątne lub łuczyste.
Użyto go na domie Massarego, nad oknami drugiego piętra domu Dybowickiego, a także pod nadokiennemi gzymsami domów Bandinellego i Pinozzego.
Attyki i portale stanowiły główną ozdobę domów lwowskich. Z attyk dochowała się nam tylko jedna z XVI w. na domie Anczowskiego, portalów dotrwało kilka, a ozdobnością swoją, szlachetnością form a niekiedy i bogactwem rzeźby świadczą o zmyśle estetycznym nietylko tych, którzy je stworzyli, ale także — i to w wyższym może stopniu — o zamiłowaniu piękna i o dostojnem pojmowaniu swego stanu tych mieszczan, którzy je bardzo znacznym niekiedy kosztem zamawiali. W tych szerokich, wspaniałych, wobec bardzo ograniczonego miejsca podwójnie drogich portalach wyrażała się dumna chęć monumentalnego niejako zaznaczenia swojej własnej i swojego grodu godności — był w tem jakby zamiar uszanowania nietylko własnego progu, ale i gościa i miasta.
Rzecz charakterystyczna, że jedną „z sztuk mistrzowskich", którą wykonywał towarzysz cechu mularskiego, stanowiły właśnie „wrota", to jest portal, który kandydat musiał zrobić nie w rysunku na papierze, ale w modelu z kredy. Kilka takich wspaniałych portalów zna już czytelnik z poprzednich rozdziałów; do najpiękniejszych dochowanych okazów należy dalej bogaty i znakomicie wykonany portal domu Hieronima Pinozzego (fig. 41), rzecz niepospolitej kompozycyi bardzo biegłego dłuta, ale odbiegająca już od czysto-włoskich form, wykonana pod widocznym wpływem bardziej północnych motywów. Bujny ornament roślinny przerwany groteską w kształcie fantastycznego putta, jaki widzimy na węgarowych pilastrach tego portalu, jeszcze włoski, ale oryginalne trójkątne kartusze, miernie podwijane, któremi rzeźbiarz wypełnił spandryle łuku, to już motyw nie włoski i w tej formie nie niemiecki ale raczej flamandzki. Z mniej okazałych, nie dojazdowych portalów zachowały się dotąd i zasługują na uwagę wdzięczny portal w domu rynkowym Dybowickiego i portal domu Ambrożego Przychylnego na ulicy Boimów nr. 34, ten drugi ujęty w ciosowe obramienie, z którego ciężkim i jakby warownym łukiem nie harmonizują wcale rzeźbione rozety tego samego typu, jaki się spotyka często w starożytnych pomnikach lwowskich, n. p. w rzeźbach odrzwi w kościele Benedyktynek. Ozdobnym portalom odpowiadały zwykle okazale sieni wjazdowe, a gdzie na to pozwalało miejsce, które w ściśniętem fortecznemi murami mieście bardzo oszczędnie było wymierzone, także podwórza.
Do niepospolitszych wjazdowych sieni należała sień w zburzonym dziś domu Pinozzego, lekko i polotnie sklepiona, ozdobiona rozetami i rzeźbionemi kluczami w formie główek i konsolek (fig. 42, 43).
W niektórych domach, jakby zwyczajem Wschodu, który, jak to na innem miejscu wykazaliśmy, więcej udzielił swych rysów Lwowowi, aniżeli którejkolwiek innej stolicy polskiej, fasady były skromne i skąpo ornamentowane, a natomiast podwórza uderzały bogactwem dekoracyi architektonicznej i rzeźbiarskiej. Takie były podwórza domu l. 4 i 20 na ulicy ruskiej i domu pod l. 19 na ulicy blacharskiej — dziś niestety przez oficynowe dobudówki zamienione w błotniste zakąty lwowskiego Ghetta. Do najlepszych renesansowych dekoracyj architektonicznych należą rzeźby w drugim z wymienionych domów, który był własnością Greka Izarowicza az końcem XVII wieku służył za pałac władykom ruskim (fig. 44) ale utrzymały się z nich ledwie szczątki, jak n. p. ocapy i obramienia okienne na pierwszem piętrze; pełne oryginalności i wybornie wykonane są godła winiarskie w podwórzu pierwszego z wymienionych domów, jak n. p. ów lwi maskaron z winnem gronem (fig. 45); niepospolitym wdziękiem kompozycyi i wykonania uderzają konsole galeryi w podwórzu domu trzeciego (fig. 46 i 47).
Wbrew surowości klimatu dawano od podwórza arkadowania, z których obok małego chiostra w podwórzu wołoskiej cerkwi, prawdziwego pezzo d’Italia, a także zamurowanego dziś krużganka o bogato rzeźbionych słupach na tylnem podwórzu katedry ormiańskiej (fig. 48), zachowało się jeszcze jedno w domu Korniaktowskim w rynku, a które w bardzo oryginalnej kombinacyi z odkrytem i schodami tworzyły niegdyś loggię w zburzonym dziś domu Stancel-Szolcowskim na ulicy Grodzickich.
Wewnętrzna dekoracya domów bywała także bogata. Dolne komnaty miały sklepienia ozdobne, niekiedy z rzeźbionemi zwornikami i kluczami — dwoje takich ornamentowanych sklepień oglądać jeszcze można w przytoczonych już domach nr. 4 na ulicy ruskiej i nr. 34 na ulicy Boimów, a zapewne nie o wszystkich wiemy — górne pokoje miały najczęściej sufity drewniane, w skromnych mieszkaniach tylko profilowane, w świetniejszych rzeźbione i polichromowane. Wszystkie te belkowania już poznikały — ostatnie, które nam się widzieć zdarzyło, z domu Stancla Szolca, podajemy tu w rycinie (fig. 49—50). Pochodzi ono już z bardzo późnego czasu, jak świadczy data na środkowym belku (fig. 49), kiedy dom ten zmieniwszy już przedtem kilka razy właścicieli, przeszedł w posiadanie rodziny ormiańskiej Jaśkiewiczów, a mianowicie Jana, „seniora nacyi ormiańskiej“. Ciekawą jest ornamentyka obu belków głównych: rozety karbione (Kerbschnitt), tak pospolite w ornamentyce ludowej Skandynawii, Fryzyi, Holandyi, a i między naszymi Hucułami, w tym wypadku odnieść by raczej można do oryentalnego źródła, bliższego Ormianom niż północ Europy, wiadomo bowiem, że ta sama technika i takie same a przynajmniej wielce pokrewne ornamenta spotykają się w Turcy i innych krajach Wschodu. Przy burzeniu starych murów, przy rozbieraniu kuchni w walących się starych domostwach, położonych w najbrudniejszych i najbardziej dziś upośledzonych zaułkach śródmieścia, spotyka się okruchy kominów alabastrowych, rzeźbionych misternie i z artystycznym smakiem.
Co przedewszystkiem uderzało w każdej bogatszej komnacie, to obfitość rzeźb w kamieniu. Obramienia drzwi, węgary i ocapy okryte były szczodrze rzeźbioną ornamentyką — bogata niekiedy do przesady dekoracya framug okiennych była regułą we Lwowie. W typowych trójokiennych domach mieszczańskich front składał się na każdem piętrze z dwóch pokojów, dwuokiennej świetlicy i niniejszej izby. Świetlica pierwszego piętra bywała najdostojniejszą komnatą, a oba jej okna zagłębione wraz z przedzielającym je filarem czyli t. zw. międzyścieżem, od którego biegły nałęcza nadokienne, stanowiły całość dla siebie, coś na wzór tego, czem jest t. zw. etablissement w naszych salonach. Nazywano to z niemiecka gezesem (Gessäs), w framugach bowiem najczęściej umieszczano rodzaj odsadzki, która służyła za ławkę.
Wysilano się zawsze na rzeźbioną dekoracyę takich ościeży i międzyścieży — a kilka zachowanych dotąd okazów dać nam może miarę, jak bogato i oryginalnie były rzeźbione. Do najpiękniejszych należy międzyścieżew domu pod l. 20 w rynku, okryte nadobnym i zręcznie stylizowanym ornamentem (fig. 51); do bardzo charakterystycznych dla Lwowa; choć już sztywniej ornamentowanych międzyścieże w domu pod l. 10 na ulicy ruskiej, rzeźbiona ich dekoracya składa się z esówi podłużnych czworoliści i rutewek, które były typowym motywem w ornamentyce lokalnej (fig. 52). Dom Anczowskiego, tak hojnie okryty rzeźbą na zewnątrz, posiada jej również wiele i wewnątrz — do dekoracyi rzeźbionej międzyścieża użyto tu winogradu w ciężkiej stylizacyi, w nałęczach bogato modelowanych rozet (fig. 53). Dekoracyi międzyścieży odpowiadały rzeźbione ocapy i węgary drzwi pokojowych, których kilka okazów dochowało się dotychczas, jak n. p. w domu rynkowym niegdyś medyka Dybowickiego (fig. 54) ujęte w dwie żłobkowane kolumny z maskaronami lwiemi na stylobatach, z ładnie ornamentowanym ocapem; lub w domu Anczowskiego na dole (fig. 55) ujete w za ciężkie nieco może słupy en bossage z płaskorzeźbą Ukrzyżowania w szczytowej nasadzie. Jest to mniej więcej wszystko, co znamy — a zapewne nie znamy wszystkiego, co jeszcze kryć się może w wnętrzach starszych lwowskich domów, zwłaszcza takich, które nie zachowawszy już żadnej cechy starożytnej na zewnątrz, nie obiecują badaczowi niczego i wewnątrz, a przecież, jak się nieraz przekonaliśmy, zachowały jeszcze szczegóły wielce interesujące. Wszystko to odnieść się da do włoskiej epoki lwowskiego budownictwa.
Z godniejszych osobnej wzmianki przytoczyć możemy w końcu Józefa Raistin, któremu akta dają tytuł Sacrae Regiae Maiestatis Murator et Architectus in Arce Grodnensi, który wszakże nie mieszkał we Lwowie lecz w Grodnie, skąd przyjeżdżał tylko po rzemieślników; Alberta Kielara, raczej rzeźbiarza niż budowniczego, którego już dlatego wymienić należy, że z pod jego dłoni wychodziły owe ormiańskie nagrobkowe płyty, któremi do dziś dnia wybrukowana jest część podwórza katedry ormiańskiej, a który pracował także przy budowie kościoła Maryi Magdaleny niegdyś OO. Dominikanów, gdzie, jak się skarży w testamencie, na „robocie mało co wskórał“; Stefana Piamens, ożenionego z córką poprzedniego a wnuczką Adama de Larto czyli Pokory, który to Piamens, nazywany w aktach Hungarus Murator, wytacza w r. 1662 pozew Andrzejowi Buza, mieszczaninowi czerwonowódzkiemu (Graecus, civis Czeruonouodensis) o sumę 260 zł. za wymurowanie cerkwi ruskiej w Mukaczowie, na co pozwany Buza odpiera, że nie on ma płacić za cerkiew, ale wojewoda mołdawski Konstanty jako właściwy fundator; a w końcu Lwowianina Alberta Życzliwego Kapinosowicza, syna Wojciecha Kapinosa a szwagra Pawła Rzymianina, który budował w r. 1628 mały kościółek Św. Krzyża przed bram halicką dla cechu ślusarskiego i kowalskiego, a którego w r. 1640 król Władysław IV jako „architekta i geometrę" poleca urzędowi miejskiemu dla podeszłości wieku uwolnić od pracy nad wymiarami wałów obronnych przedmieścia halickiego.
Zamykamy na tem listę budowniczych lwowskich XVI i XVII w., chociaż kilkanaście jeszcze nazwisk dodać byśmy do niej mogli na podstawie zapisków archiwalnych, jak już bowiem zaznaczyć mieliśmy sposobność, nie mamy najmniejszej wskazówki, aby ci ludzie stali choćby cokolwiek wyżej w swojej sztuce a raczej w swojem rzemiośle, aniżeli pospolici majstrowie mularscy. Zachowała się księga lwowskiego cechu „mularskiego i sztameckiego", która utwierdza nas w tem podejrzeniu. Są to tylko fragmentaryczne i bezładne zapiski, sięgające 1582 roku. W „regestrze mistrzów siedzących" spotykamy wprawdzie i takich ludzi, jak Paweł Rzymianin (od r. 1584), który prowadząc tyle budów na większą skalę, musiał należeć do cechu choćby tylko dla ułatwienia sobie stosunków z licznymi towarzyszami rzemiosła mularskiego, których zatrudniał, ale z wszystkich szczegółów, jakich dostarcza ta księga, wypływa wcale wyraźnie, że stopień przeciętny wiedzy zawodowej i intelligencyi w ogóle w tej „uczciwej korporacyi" był bardzo skromny. Świadczy o tem przedewszystkiem miara wymagań, jakim uczynić było trzeba zadość, aby zostać mistrzem, czyli t. zw. „odprawianie sztuk" (Meisterstück). Ponieważ do cechu należeli nietylko mularze ale i rzeźbiarze, więc sztuki były także dwoiste. Kto chciał zostać mistrzem mularskim, „odprawiał sztukę" jak na prz. p. Jakób de Ponto w roku 1621, tak „rysowaną jak i z drzewa, wyrżnął lunety, buksztele, także i salbrety, za ozem był przyjęty do społeczności", lub jak Bartosz Powolny (1640) rysował „gmach według modeluszu od Ich Mości panów Radziec aprobowany i z drzewa sklep pokazał". Niektórzy poprzestawali na daleko skromniejszem zadaniu, a niektórzy i najskromniejszemu podołać nie umieli, a mimo to przyjmowano ich do społeczności jako mistrzów chociaż, jak to przyznać należy, pod pewnemi upokarzającemi warunkami i za pisemnym rewersem, w którym nieszczęśliwy kandydat przyznawał się do własnego niedołęstwa.
Jan Lwowezyk n. p. oświadcza w roku 1645, że „dwa dni zabawiał się robieniem sztuk, a iż rozum mój tego nie mogąc znieść i temu wydołać, musiałem się dla samej osławy i śmiechowiska puścić na łaskę mistrzowską i tak za długą prośbą, abym tylko pogardzony nie był i oddzielony od społeczności, uczyniłem publiczną deklaracyę, iż nie mam się podejmować żadnych robót we wszystkich okolicach miejskich bez wiadomości i pozwolenia panów mistrzów, a to abym jakiej niesławy cechowi nie zrobił“ i t. d.
Oprócz tej deklaracyi musiał Lwowczyk dać jeszcze cechowi kolacyę i ofiarować na obronę miasta prochu kamieni cztery, rusznic hubczastych niemieckich cztery i szabel z pasami cztery.
W obec tak szczupłej miary wiedzy wymaganej w zawodzie, nasuwa się pytanie, czy warto odgrzebywać z pyłu zapomnienia nazwiska tych ludzi? Nie trzeba wszakże zapominać, że szukamy ich do pomników architektonicznych, które się przechowały do naszych czasów, które są i budzą ciekawość, do dzieł monumentalnych, które warte tego, aby dociekać, kto był ich twórcą. Pamiętać trzeba dalej, że tak zniechęcające szczegóły datują się już z późniejszych czasów, kiedy dokonywać się zaczął rozłam między rzemiosłem a sztuką. Iw lepszych zresztą czasach, kiedy rozłam ten jeszcze nie był się dopełnił a nawet się nie zarysował wyraźniej, architekci nie wychodzili ze szkół systematycznych, nie przebywali wszystkich tych faz specyalnego wykształcenia, bez których nie pojmujemy dziś budowniczego. Niemiecka Bahütte, włoska fabrica, dziedziczna tradycya sztuki, praktyka u mistrza — to cała politechnika największej części tych architektów, którzy w XV i XVI wieku przybywali do nas z Włoch i Niemiec. Nie trzeba się też łudzić, aby ci Włosi, którzy zbudowali w Polsce wszystko, co było lepszego w XVI wieku, uczyli się więcej, choć z pewnością umieli więcej. Umieli rzec by można z samego ducha swego miejsca i czasu, z atmosfery, która tak była przesycona sztuką, zamiłowaniem, tradycyami i praktyką tej sztuki - że każdemu wrodzonemu talentowi pozwalała unieść się po nad poziom rzemiosła i robiła z mularzy architektów. Gdzie nie było tej atmosfery, a nie było jej u nas — tam rzemiosło pozostało rzemiosłem.
Nie trzeba się dalej łudzić, że Włosi przybywający do Polski należeli do najlepszych lub przynajmniej do lepszych w swojej ojczyźnie. Przeciwnie, z przeważnej części tego, co po nich zostało na ziemi polskiej, przypuszczać można nie bez słuszności, że należeli do gorszych, do najmierniejszych. Bereccich, Padovanów, Canavesich, Guccich, było między nimi bardzo mało; na palcach policzyć ich można.
Przeważna większość składała się z ludzi małej wiedzy i małego zasobu oryginalnej twórczości — a było wśród niej sporo i takich, których we własnej ich ojczyźnie nazywano: mazzacani architetti. Ale ci ludzie mieli coś, czego się nie zawsze nabywa na politechnikach dzisiejszych i czem górują potąd nad bardzo uczonymi, i to właśnie i głównie może nad bardzo uczonymi adeptami sztuki budowniczej — oto byli architektami a nie inżynierami. Z politowaniem patrzą dziś specyaliści na skromność ich środków, na naiwność w rozwiązywaniu pewnych problematów technicznych, na nieporadność właściwą samouczkom — ale to im przyznać muszą, że posiadali wysoce rozwinięty zmysł i miłość formy, wrodzony instynkt monumentalny i ten pierwiastek artystyczny, leżący już w naturze, w temperamencie, w fantazyi, powiedzielibyśmy pierwiastek rasowy, który nawet na ubogiej, czysto użytkowej budowie musiał się koniecznie odbić w jakimś szczególe plastyki i dekoracyi i nadawał jej fizyognomię. W tem leży sekret, dlaczego tych kilka starych domów w rynku, które dochowały się do naszych czasów, uderza od razu każdego — mają one coś osobistego w sobie, mają własną fizyognomię. Ci ludzie, którzy je budowali, nie znali zapewne sławnych teoretyków renesansu, Alberti’ego, Serlii, Vignoli, Palladia, ale choć z gruba może naiwnie stosowali przecież tę samą zasadę geometrycznej i kubicznej harmonji i ten sam rytm w artykulacyi murów do tego, co budowali, az tych samych gzymsów, pilastrów, boniowanych ciosów, których i dziś używamy, umieli robić fasady, które wprawdzie nie były tem, czem je chciał mieć Alberti: tutta la musica, ale do tej muzyki miały się choćby tak, jak do śpiewu wielkiego operowego śpiewaka ma się śpiew prostaczka z uchem muzykalnem, kiedy obaj jedną i tę samą aryę śpiewają. Nie jest to jedno i to samo, ale w jednem jest zawsze coś z drugiego.