Wyszukiwanie zaawansowane Wyszukiwanie zaawansowane

PIERWSZE LATA 1837-1851


Artur Grottger urodził się ii listopada 1837 roku z ojca Jana Józefa, byłego wojaka a malarza amatora, i z matki Krystyny z Blahao de Chodietow, w dzierżawionych przez rodziców od hr. Siemianowskiego Ottyniowicach w Galicji wschodniej.

Tych kilka twardych wyrazów, brzmiących, jak niezłomny wyrok przeznaczenia, stanowi to, cobyśmy nazwać mogli ziemską immatrykulacją genjusza. Najwolniejszemu z wolnych duchów twórczych określają one warunki, miejsce, czas istnienia. Jak ongi owi glebae adscripti przez cały swój niewolny żywot byli podlegli tej pańskiej glebie, na którą ich traf urodzenia rzucił, tak oto miejsce, czas i warunki bytu predestynują zgóry bieg życia artysty i narzucają się mu tak, że już pod ich stygmatem ukształtować się musi i wypełnić jego ziemskie przeznaczenie, los.

I gdyby naprawdę treścią życia ludzkiego był też los to moglibyśmy — jak w kazaniach owych, gdzie rozważania jednego wersetu z Pisma stanowi wątek nauki — rozważając wyraz po wyrazie owo rodowodne zdanie o Grottgerze, postawione na czele, wyprowadzić z niego cały ów wątek zdarzeń, który stanowi doczesność człowieka tego, jak i innych. Ale los życia nie jest treścią życia — o tern nazbyt często zapominają twórcy doktryn krytycznych i biografowie, chciwi klasyfikatorskich zasług. Czas, miejsce i warunki określają los, nie określają treści życia. Momenty rasy, otoczenia i historji — jeśli tak nazwiemy te wpływy — określają przebieg życia, to, co przemija, co w wiecznych rysach twórcy jest doczesne. One są tym czynnikiem, który „miesza ludzkie rzeczy, nie mając ani dobrych, ani złych na pieczy". Nie one jednak podają w nieśmiertelność niezatarty ślad indywidualności. Przez nie płynie rwący nurt jej — nie one nurtu osnową. „Przez ciebie płynie strumień piękności— lecz ty nie jesteś pięknością". W plątaninie dat i faktów, w trzęsawisku zdarzeń codziennych lub odświętnych, w chaosie, zgiełku i krzyżowaniu się ustawicznem przypadkowości spełnia się dola człowieka, jego los.

Treść zaś jego, niezmienna i jedyna od początku do końca, wytryskuje z tej pomroki rzeczywistości, ani słabsza, ani silniejsza, choć bardziej lub mniej dla patrzących przyćmiona w miarę oddalenia i stanu atmosfery, jak owo światło gwiazd, w sobie samem miarę swej siły niosące.

Więc wszystko to znajdziemy w życiu Grottgera, co narzucało się nasampierw Polsce ówczesnej — Polsce, żyjącej echami wojny roku 30-go, a przygotowującej w ogniach ducha ofiarę roku 63-go. Wszystko, czem żyła ówczesna szlachta polska wsi, sportom i kobietom oddana, wszystko dalej, czem usłużyć mogła uboga w kulturę Galicja — wszystkie trudności, spiętrzone na drodze tego pokolenia pionierów sztuki polskiej i wszystkie jej pokusy. Znajdziemy dalej i to, czem go ród własny w życie wyposażył, od zarodów talentu do zarodów śmiertelnej niemocy. Znajdziemy Lwów ówczesny, ku Wiedniowi ciążący, i niedołężny Kraków, znajdziemy przesądy polskiej opinji wobec sztuki i wabne polskie kobiety. Znajdziemy i tu ziszczenie całej owej nieśmiertelnej, a tak ścisłej dla lepszych w pokoleniu formuły o ich dzieciństwie sielskiem, anielskiem, o ich młodości górnej i chmurnej, i, niestety, bez wyjątku niemal znajdziemy u niego, jak u wszystkich, w zakończeniu ów przedziwnie polski wiek męski — wiek klęski. A jednak to wszystko razem w najdrobiazgowszem nagromadzeniu szczegółów da nam poznać li tylko życiowy los Artura Grottgera, lub w najtreściwszem ujęciu da nam życiowy los Grottgera-Polaka. Nie da zaś jeszcze, pomimo natarczywych dociekań i najdowcipniejszych ujęć, poznać istoty samej Grottgera-twórcy, Grottgera-genjuszu.

Los człowieka, Polaka, genjusza może i musi nas obchodzić, gdyż w losie spełnia się najwyraźniej to wszystko, czem ów człowiek, Polak, genjusz jednoczy się z ludzkością, narodem i kolejami sztuki, czem jest z niemi zrośnięty lub czem do nich przykuty. Nie dziw, że chciwie szukamy braterskich lub bodaj dalekich pokrewieństw Z tymi, których czcimy.

PORTRETY JÓZEFA GROTTGERA, ojca artysty
PORTRETY JÓZEFA GROTTGERA, ojca artysty

Ależ tern donioślejszą dla dzielności naszego ducha sprawą jest poznanie już nie losu, lecz istoty samej człowieka lub genjusza, jak tu więc: tego, co w Grottgerze jest — Grottgerem.

Bo znowu nie inaczej, jak tylko zgłębiając treść istotną dusz wybranych, podnosimy wartość duszy zbiorowej. To, co los człowieka jawi w podobieństwach najczęściej, to znowu istotna treść jego jawi nam w różnicach między nami a wybranym, chociażby te różnice były tylko różnicami stopnia i czystości pokrewnych nam cech ludzkich, rodowych czy narodowych.

Lubimy się kumać i „klepać po ramieniu" z największymi, bo to schlebia zawsze, a u nas najbardziej, poczuciem solidarności ludzkiej, lub po prostu naszej zawistnej żądzy równości. To lubimy bardzo — za bardzo może. Mniej lubimy i nie umiemy nawet, uciszywszy w sobie wszelkie osobiste pretensje, wżyć się w czyjąś duszę, zgłębić czyjeś dzieło, wejść w czyjąś świątynię i bodaj spróbować wysileniem woli widzieć tę duszę, dzieło czy świątynię nieuprzedzonem okiem. Lubimy, niestety, łatwizny ducha i życia, nie lubimy wysiłku i chętnie krzyczym: kochajmy się, niż byśmy naprawdę coś w ciszy i skupieniu potrafili ukochać, zwłaszcza, gdy to nie całkiem do nas podobne.

Na wstępie samym poruszam te sprawy, sądząc, że mają one podwójną w roztrząsaniach krytycznych doniosłość. Po pierwsze, pilno mi już od początku — bodaj dla ułatwienia sobie i czytającym kontroli — zwrócić uwagę na zasadnicze stanowisko wobec twórcy i dzieła sztuki, które określa w znacznej mierze następne wywody. Pilno mi wręcz i wyraźnie wypowiedzieć własny swój pogląd na ów zdawna toczący się spór o wpływie otoczenia na twórczość. Sądzę właśnie, że nigdy dość wyraźnie nie postawiono rozgraniczenia pomiędzy losem tejże a jej istotą — że owszem za pomocą czyto świetnej dialektyki (Taine), czy zwyczajnego niedołęstwa myśli zagmatwano i uwikłano w matni pozorów treść samą sprawy tworzenia. I tylko dlatego tak uporczywie trzyma się umysłów naszych owa na przewróceniu założeń oparta teorja wpływu zewnętrzności na twórcę, gdy właściwie ze stanowiska sztuki może być co najwyżej mowa o przekształceniu zewnętrzności przez twórcę, lub ściślej o jawieniu się pierwiastka indywidualnego poprzez zbiorową zewnętrzność.

Sprawy ludzkie plączą się i wikłają w węzłach nierozerwalnych i niepoliczonych. Najdzikszy Z „dzikich mężów" tworzenia, tworzy w zbiorowisku społecznem i przez nie. — Chodzi tylko o to, co chcemy badać, w co wnikać: czy badamy zbiorowisko nawet w dzikim mężu, więc w odbiciach i refleksach — tak czyni Taine, pełniąc w dziedzinie sztuki wywiadowczą służbę socjologji — czyli też poznać chcemy i zgłębić ów właśnie nierozkładalny i jedyny pierwiastek twórczy — indywidualność, a więc to, co pozostaje sobą pomimo odbić i refleksów zbiorowości.

W wypadku pierwszym poznajemy los artysty, człowieka, tworzenia; — w drugim zaś istotę ich nierozkładalną, więc to, co w Szekspirze jest Szekspirem samym, w człowieku — indywidualnością, w sprawie twórczej wreszcie — sztuką. Życie i dzieło Grottgera nastręczają właśnie znakomitą sposobność odłączenia losu od istoty twórczej; z tego chcemy skorzystać.

Powtóre, na sprawę zasadniczą, we wstępie samym poruszoną, chcę ściągnąć uwagę czytelnika i z innych już, nie ogólno-estetycznych, lecz bardziej lokalnych, polskich względów.

Niejednego z naszych wielkich nakarmiliśmy do syta zgiełkiem naszych uwielbień. Ale rzecz dziwna i bolesna: jak często ze zgiełku chwalby niepomiernej wyradzały się wśród nas swary nienawistne! Jak często od uwielbienia przechodziliśmy do oszczerstwa!

„Tylko społeczeństwa trzeźwe umieją oceniać — inne adorować lub bezcześcić" — pisał gorzko Norwid w r. 1856. A Słowacki pisał w tej samej epoce: „pracowałem bez żadnej zachęty dla tego narodu, w którym epidemiczną jest chorobą uwielbienie, epidemiczną chorobą zapomnienie"... Przedziwna zbieżność sądu u dwóch, tak niepodobnych do siebie, ludzi! Najłatwiej pono byłoby Z tem rozprawiać się lekkomyślnym uśmieszkiem, wzruszeniem ramion i płyciutką jakąś „mądrością narodów", bąknąwszy coś o irritabile genus... Ale uśmieszek zamarłby nam na ustach, gdybyśmy miłującem sercem przypomnieli cały długi szereg mar ojczystych, tych największych z pośród nas i najlepszych, których dolę zatruły nasze ułomności, złe nasze przywary. 

PORTRET MATKI
PORTRET MATKI

Słowa Norwida, trafiające w rdzeń sam polskiej, błędnej opinji, i gorzką uwagę Słowackiego rozważmy raczej pilnie; nie może być, by nie tkwiła w nich prawda. Przypomnijmy sobie każde nasze wczoraj, a w komedjanctwie dziwnie lekkomyślnem naszych zdawkowych rozserdecznień dostrzeżemy łatwo skazy niestałości uczuć i lekkomyślności sądów. Dziwny brak bezpieczeństwa moralnego w polskiem życiu. I któż sobie nie przypomni bodaj jednego jakiegoś „ujadania" całej sfory, opadającej kogoś, wczoraj właśnie „uczczonego", i zupełnej na to ujadanie obojętności tych samych, co wczoraj jeszcze laurem wieńczyli taką biedną, z polska „ukochaną" głowę…

Dlaczegóż tak blisko nam od chwalby do oszczerstwa i od uwielbienia do szarpania? Takżeśmy to pijani uczuciem i temperamentem? (Kochajmy się!).

Nie sądzę — sądzę natomiast, że to się wyjaśnia sobkostwem ogółu polskiego. Za czasów jeszcze złotej szlacheckiej swawoli nauczyliśmy się wielbić w kimbądż — siebie samych. Z hałasem schlebiała szlachta temu, kto jej samej świadomie lub bezwiednie schlebiał. Wynosiła pod niebiosy pana brata za to, że się w nim sama przejrzała. Rzucała się hurmem i na szablach roznosiła tych, co jej byli niepodobni, za to tylko, że niepodobni.

Te same rysy płytkiego sobkostwa z sejmików przenieśliśmy w świat ducha. Oto coś nam błysło znajomego, do nas podobnego, w rysach „dzikiego męża" — czapki w górę! Ale „dziki mąż" jednak nie taki, jak my — szabli z pochew! I tak w kółko, z adoracji do bezczeszczenia, bez chwili rzetelnego wżycia się we własną indywidualną treść męża.

Fatalny, płytki pęd stadowości, gromadne wiwaty, gromadne zwalania się i duszenie, a zawsze bezduszna jedna miara podobieństwa lub niepodobieństwa do nas, jakiś zamęt pijanych wyzwoleńców, stawiających i zwalających swych przywódców za podmuchem sobkowskiego „widzi mi się".

Próżno wołać będziem o zbawienną mannę kultury, próżno iść będą z pokolenia w pokolenie najlepsi z nas na stracone posterunki pracy i natchnienia, próżno się wydzierać będziem społecznej nicości, dopóki nie strząśniemy z siebie tej łatwizny sobkowstwa stadowego i nie przynaglimy siebie do rzetelnego sądu i czucia. Sąd zaś słuszny opiera się nie na wywąchiwaniu własnego zapaszku we wszystkiem, lecz w zgłębianiu w rzeczy każdej, w duszy każdej — jej samej. Uszanowanie inności, sumienne zgłębienie różnic, dotarcie w każdem „ja” do tego, co owo „ja” niezależnie od podobieństwa Z naszem, stanowi — oto podstawa właściwego, rzetelnego sądu. W ten tylko sposób dusza zbiorowa rozszerzyć się i pogłębić może na miarę wysiłku dusz indywidualnych i przejść od stadowej psychologji do pożądanej owej gospodarki dóbr duchowych, kulturą Zwanej. Inaczej jest tylko marnotrawstwo dorobku, swawola uczuć i płytkość zabijająca sądu, coraz fatalniej, niestety, podobnego do nożowniczych rozpraw.

Sądzę, iż parę tych wstępnych wyjaśnień wyświetla w zupełności znaczenie nasamprzód zasadnicze poznawania twórczości i twórcy w nich samych, poznawania nie tylko losów ich w doczesności, lecz przedewszystkiem istoty ich niezmiennej i nierozdzielnej w sobie — jak z drugiej strony znów w dostatecznej na razie mierze zaostrza baczność czytelnika na specjalnie polską wadliwość poznawania zawsze i wszędzie tylko przez owo „a kuku!”, w które się bawimy wobec nawet naszych największych.

Tak jest. Niewątpliwie wielkimi Polakami są: Mickiewicz, Grottger lub Słowacki. My ich jednak czcijmy i rozumiejmy nie w tern, że Polakami byli, lecz, "Że byli wielkimi Polakami. Sami, lada jako polskość w sobie żywiąc, zadawajmyż sobie przynajmniej mozół zrozumienia, jak oni byli Polakami, nie zaś chełpmy się Z tego, że nimi byli.

Tak, tak: krzepiącą dla narodu myślą jest to, że Grottger, twórca Warszawy, Polonji, Lituanji —był z nami solidarnym w tych uczuciach patrjotycznych, które dla ogółu stanowią do dziś bodaj najwyższy szczebel wzlotu człowieczeństwa. Lecz nie zadawalniajmy się leniwym truizmem czci i chwalby, że był patrjotą, raczej starając się zgłębić, jakim był.

Gdy bowiem wzruszeni jesteśmy przed jego cyklami tern tylko, Że był Polakiem — to właściwie raz jeszcze jesteśmy wzruszeni — sobą.

Nauczmy się przecież zajmować nie tylko sobą, lecz i nim samym, pewni zresztą, że mocą cudu związków człowieczych tern właśnie, że do głębi i bez zastrzeżeń raz potrafimy pokochać i wżyć się w duszę indywidualną, wzbogaci się i przymnoży dusza zbiorowa.

Ten cud jawi sztuka społecznościom, umiejącym kochać i szanować ją.

WYJAZD NA POLOWANIE (1849)
WYJAZD NA POLOWANIE (1849)

WYJAZD
WYJAZD

BITWA Z TATARAMI (1851)
BITWA Z TATARAMI (1851)

KONIE (1851)
KONIE (1851)

1837—1851. „Sielsko, anielsko" płynęły pierwsze lata Grottgera. Nad kolebką pierworodnego pochylała się ubóstwiana twarz matki — twarz przesłodka, opromieniona urokiem szczęścia w miłowaniu płynącego żywota, a przytem bardzo piękna. Piły z niej oczy dziecięce od zarania rozkosz harmonji rysów i wyrazu. Kto wie, ile w tern synowskiem upojeniu pierwszych niemowlęcych jeszcze wrażeń było wyposażenia w tęsknotę za pięknem na całe życie?

Pierwszych kroków chłopięcych strzegł ojciec — staropolski typ męski, a choć obcego nazwiska, to jednak bardziej rodzimy i swojski w każdym objawie krewkiej, serdecznej, wrażliwej i życzliwej natury, niż niejeden dziedzic historycznego rodu.

Najbliższe otoczenie dziecka stanowił ów tak bardzo znajomy polskim młodymlatom światek, gdzie dzieci i kobiety wnoszą uśmiech i pogodę pod dach starego dworu. W surowej patrjarchalności wiejskiego bytu dzieci i siostry mamine — owe Polsce przez opatrzność Zesłane „ciocie" — stanowią ów rzewny i słodki przydatek, którym dwór polski zastępuje sobie tyle braków życiowych. Chciałbym tu napisać apologję cioci — polskiej cioci — tej, co z kluczykami w ręku wyręcza cierpiącą na ból głowy mamę, co łagodzi pokryjomu surowe wyroki ojca, dla której z sąsiedztwa przyjeżdżają tacy mili, piękni i imponujący wąsem i wierzchowcem młodzieńcy, takiej cioci, która nieraz w życiowem rozbiciu rodziny bierze na wątłe ramiona wielki ciężar opieki nad sierotami.

Grottger miał ciocię Julę, Anielę, Poldzię i Klementynę, a jak zobaczymy, w atmosferze ottyniowickiej nie mało przyczyniały się one do zamiany w oczach chłopca, starego dworu w zaczarowany świat.

Świat ten zaczynał się zresztą już w komnatach dworu, gdy o szarej godzinie zasiadała matka do klawikordu i gdy tęskne dźwięki romantycznych melodyj mieszały się z mgłami kłębiącemi się nad stawem i w poświatę księżycowych nocy niosły rozmarzoną duszę pacholęcą. Za oknami dworu szumiały stare lipy — wkoło rozlegały się równie, pełne kwitnących łąk i plennych łanów.

Tych powabów nie brak w polskiej ziemi temu, kto na świat przyszedł we dworze. Czyż nie tak samo w Żelazowej Woli szumiały drzewa na równinie dziecinnym latom Chopina, czy nie tenże księżyc i nie taki las kołysał roztęsknioną duszę poety w godzinie dumań, gdy mu „księżyc płynął samotny, las szumiał daleki i po rozłogach senne róże bladły”.

To pewna, że z wrażeń takich piła niejedna dusza polska w zaraniu, jeśli nie smutną, to najrzewniejszą tkliwość zadumań, tęsknot i melancholji. Dlaczego pokolenia całe, sarmackiej przecież tężyzny dziedzice, upajały się u nas tą właśnie nostalgiczną poświatą ojczystych równin? Któż odpowie? Można to nazwać słowiańskim smętkiem albo romantyzmem i — nic nie wytłómaczyć. Może to właśnie sprawił ów wabny, niewieści pierwiastek kobiet polskich, coraz bardziej w życiu dworów naszych obecny, może ów miękki urok kobiecości z powabu żon, sióstr, kochanek naszych początek biorący — powoli wyssał z duszy posarmackiej męskość dawnego czucia i sam się w sercach pokolenia rozwielmożnił? Być może. To dziwne jednak, że owe piękne Laszki, same „wesolutkie, jak młode koteczki”, w męskich duszach narodu zaszczepiły taki rzewny smutek, tyle tkliwej tęsknoty.

Że od najmłodszych lat kołysały Grottgera te zdradne, uroczne wrażenia polskiej atmosfery, o tern zaświadczy potem całe jego życie, a i w dzieciństwie nie brak zapowiedzi. Nie kochałże się ten nieodrosły od ziemi w jakiejś okolicznej dziedziczce, i śmiertelnie zasmucony jej obojętnością, nie trułże się trawą i proszkiem z cegieł? — A jak się samobójczo kochał, w takich samych latach, mały Julek Słowacki w nieodmiennej pannie Ludwice?

Ale do tych rysów znamiennych powrócimy w sposobniejszej porze. Nie brakowało od początkowych doświadczeń Grottgera i owego innego tonu naszej psychologji współczesnej — tonu dziarskości i junackich trądycyj i porywów.

Ojciec, były wojak i zapalony myśliwy, przygotowywał w synu grunt jeśli nie do życiowej dzielności, to do marzeń owych o bohaterstwie i junactwie, wyrażonych potem tylokrotnie od Szkoły szlachcica polskiego począwszy. Psy ojcowskie i wierzchowe konie, dostarczały pierwszych sportowych wrażeń. Zresztą podrastający bracia, Juras i Oleś, i gromadka wiejskich dzieci stanowili znakomity materjał do rycerskiej zabawy w „Moskala i Polaka", gdzie sypały się gradem gliniane kule, fruwały proporce i święciły się w pogardzie guzów świetne zwycięstwa. 

Do wojennych owych wypraw wątku dostarczały opowiadania ojca „z prawdziwego zdarzenia" — wspomnienia osobiste, zaczynające się od słów: „było to tak", lub: „kiedyśmy stali pod"...

EKWIPAŻ. (1849)
EKWIPAŻ. (1849)

Słuchała tych powieści młodzież polska nad Wisłą i Wilją, nad Dniestrem i Bohem, a zawsze z tern samem rozszerzeniem źrenic i z rumieńcem wypieków na twarzy, Z tern samem biciem serca, że oni byli tacy dzielni, tacy bohaterscy i z tern samem zamieraniem serca, że jednak tacy nieszczęśliwi…

Dziwnie wcześnie w duszach polskich, dziecięcych jeszcze, tkliwych, niemal przyssanych do piersi macierzyńskiej, mieszały się w zgiełku łez i krwi pytania bez odpowiedzi „dlaczego", żal krwawy, Zacięte przysięgi na przyszłe własne poświęcenie. I stawał tak w budzących się oczach pokolenia duch śmiertelnie rannego bohatera, niemy, a po nocach wołający głos rodowego posłannictwa, nadewszystko zaś z opowieści tylu dziś bez jutra, tylu bohaterów bez zwycięstwa, tylu klęsk jak triumf pięknych —jawił się duch ofiary— spóźniony zwiastun odrodzenia narodowego.

Podczas gdy chłopak rósł i rosła w nim dusza, w otoczeniu i przebiegu wypadków dokoła niego zachodziły dalsze, zwyczajne w Polsce, zmiany. Więc wrzała i burzyła się na sąsiedzkich zjazdach szlachta, a ojciec bywał duszą takich zebrań, błąkały się w zasłyszanych echach rozmów jakieś krwawe szepty o nowych mordach, o okropnych zmorach rzezi. Potem zjawił się w domu młody człowiek, student polski, więc wykolejony w zaraniu ze studjów, rozpłomieniony, konspiratorski, pan Ludwik Nowotarski, nauczyciel Artura w ciągu ostatnich kilku lat pobytu w domu.

I „długie, nocne rodaków rozmowy" w rozbudzonej wyobraźni dziecka żłobiły niezatarty ślad. Sądzę, iż ten idealny pierwiastek Życia, który tu młody Grottger poznawał z rozmów i wspomnień najbliższych lub najmilszych sobie, w domu byłego wojsk polskich oficera, jawił się wogóle częściej i znaczył więcej, niż w przeciętnym domu szlacheckim owej epoki. Przechowała się wśród włościan okolicznych tradycja o Grottgerach, jako o „dobrem państwie". Do dziś dnia jeszcze Józef Kocowski, włościanin z Ottyniowic, wspomina wspólne „z paniczem" zabawy, a stosunek dworu z wioską nie ograniczał się zabawami, lecz, póki można było, nieraz wspierał i opatrywał potrzeby najbiedniejszych „dobry pan" z Ottyniowic. Najchlubniejszem w tym względzie świadectwem jest dla starego Grottgera zniesienie kary chłosty wśród swoich włościan. Na nowatorstwa te krzywo patrzyli panowie bracia a sąsiedzi, jeszcze krzywiej urzędnicy miejscowi. Z tych niejaki Matz wystosował nawet raport „dokąd należy" „o rozpuszczeniu i nietrzymaniu w ryzach posłuszeństwa chłopów" przez dzierżawcę Ottyniowic.

Lecz wizerunek życia szlachcica polskiego nie byłby zupełnym, gdyby się zamykał na takiej oto obywatelskiej pozycji. Tak płynęły w Ottyniowicach niewątpliwie dni powszednie, ale rok szlachecki zawiera jeszcze liczne, bardzo liczne — dni zapustne.

„Wesoło... strojnie" płyną szlacheckie zapusty, a kiedy w kalendarzu brak do nich okazji, od czegóż białogłowski dowcip fraucymeru, sąsiedzka uprzejmość, staropolska gościnność, żyłka wreszcie gracka lub myśliwska? Święta świętami, ale prócz tego muszą być zjazdy, chrzciny, imieniny, zaręczyny, zaślubiny, wprowadźmy, dożynki, polowania, obławy, majówki, podwieczorki, bale i t. d., i t. d. Są przecież w domu panny „na wydaniu" i ktoś musi być „duszą towarzystwa". W domu państwa Grottgerów „bawiła" naturalnie siostra pani Grottgerowej, śliczna panna Aniela Blahao de Chodietow. I śliczna panna Aniela była już sama w sobie wystarczającym pretekstem do życia towarzyskiego, do bywania i przyjmowania, a cóż dopiero, gdy wabne jej wdzięki sprowadziły do Ottyniowic młodego magnata i hrabiego, Ludwika Zabielskiego.

Ten, wyprawiony w świat przez ojca w poszóstnej kolasce, uczynił to samo, co ów najmędrszy Z Budrysów, i gdy dojechał, puszczając się w „świat", do Ottyniowic, już Z nich bez pięknej Laszki, panny Anieli, wyjechać nie umiał. Nim jednak, wbrew woli ojca, przyszło do kobierca, niemało hucznych zjazdów i zabaw widziały Ottyniowice i przed oczyma, chciwemi barw i kształtu, Artura przesunęły się, jak owe zapustne maszkary, liczne postacie: więc staropolski szlachcic, jak ów Jażwiński, który się chlubił tern, że u niego, „w Podniestrzanach, nie przestąpił jeszcze progu żaden austrjacki urzędnik", więc młody ów galicyjski jasny panicz, hr. Ludwik Zabielski, zagorzali myśliwcy, towarzysze ojca i aspiranci, wzdychający do pięknej panny Anieli, i lwowianie z c. k. urzędów, ze strony matczynej, i „kuzyni" z dalszych okolic — cały, słowem, ów kalejdoskop szlachecki z księdzem proboszczem na czele i stangretami na końcu. 

„Wesoło... strojnie"...

Jakie tam białe mazury bywały, jakie wyprowadzano czwórki do oględzin, jak musiano palić z bata przed gankiem, jak pito, jak się kochano w alejach westchnień i altanach pożegnania, jak się odgrażano wrogowi, którego trzebaby „czapkami zarzucać", jak się ściskano z dubeltówki, jakie tam modne fraczki i stare delje, jakie koki i robrony, jakie rubinowe nosy, jakie karminowe usteczka, jakie niebieskie oczy i czarnobrewe liczka pochłaniał roziskrzonym wzrokiem chłopak, o tern niech w duszy sobie dośpiewa każdy, kto Z bliska lub zdaleka zna dwór polski i śliczną pannę Anielę, i szlacheckie zapusty.

„Wesoło... strojnie"...

Ach! to był dziwny kulig — ten szalony pościg zabaw i uniesień, ten pościg na oślep pędzących temperamentów szlacheckiej doli. Że w kuligu tym zmieniały się stacje, że z Ottyniowic, bogatej dzierżawy, trzeba się było przenieść do skromniejszych Husiatycz, stamtąd do Hrehorowa, potem do małego Zagóreczka, że szara, niepodobna rzeczywistość coraz natarczywiej przypominała się w pościgu, jak ów dzień powszedni, bladą twarzą zaglądający do tanecznej sali — czyż o tern można było pamiętać! 

Tymczasem życie świeciło w dziecinne oczy szychem swych majaków, tymczasem temperament zaprawiał się do krzesanych dziarsko, jak hołupce dni, tymczasem roiło się dokoła od barwnych strojów, miłych i przyjemnych twarzy. Ach, zwłaszcza ta czarowna złuda, Że każdy ci brat, każdy cię sercem rozumie i kocha — takie ładne, takie wesołe, takie rozradowane twarze dokoła — takby się wszystkich, wszystkich chciało wyściskać i pewnie wszyscy za wszystkich w ogień skoczyć gotowi? 

A jeśli zresztą jakaś się stanie chłopcu drobna, dziecinna krzywda, to czyż zawsze na „dobranoc", przy łóżeczku, nie zjawi się anielsko piękna twarz matczyna, czyż nie utulą te kochane ręce gorącego.

W egzaltacji czółka, czyż na ciche jej wezwanie: „Zmów paciorek!”, nie klęknie chłopczyna pełen radosnej dla wszystkich tkliwości, a potem w samej rozmarzonej wyobraźni czyż nie krzepi się ostatnim matki pocałunkiem, że wszelka troska to tylko brzydki sen, a rzeczywistość taka piękna i radosna, jak oto ten, z balowej sali dolatujący, czarowny, przytłumiony blask i gwar zapustny?...

Pierworodnemu synowi stary Jan Józef Grottger dał najlepszą cząstkę swoją w dziedzictwo; dał mu w oprawie najszlachetniejszej, najwrażliwszej duszy — klejnot talentu.

Nie wiemy nic szczególnego o rodzie Grottgerów. Nie wiemy dokładnie skąd i kiedy przybyli do Polski i jak doszli do wielkiej zażyłości z możną rodziną hr. Siemianowskich. Wiemy tylko, że Janem Józefem od najmłodszych lat zaopiekował się Hilary Siemianowski, właściciel Ottyniowic. To pewna, że żywsza była w rodzinie Grottgerów tradycja hrabiego, niż dziada Grottgera, inżyniera rządowego w Tarnowie. Hrabia Siemianowski zajął się wychowaniem ulubieńca, wysłał go na koszt własny do Akademji sztuk pięknych w Wiedniu, puścił mu potem w dzierżawę rozległe dobra ottyniowickie i wyposażył wreszcie przed śmiercią znaczną na owe czasy sumą dziesięciu tysięcy złotych reńskich gotówki.

Wyposażył go jednak zarazem w wielkopańską niedbałość o materjalne warunki bytu, rządzącą się uczuciem i fantazją. Kiedy więc po latach sam Jan Józef z kolei mianował syna na życie, niezbyt wiele mógł dać mu nauki malarskiej, bo wcześnie sam Zamienił pendzel na pałasz, ani mu fortuny dać nie mógł, bo ją po sąsiedzku wśród panów braci na przyjęcia rozprószył. Lecz dał mu najlepszą cząstkę z siebie. 

Nie znam olejnego obrazu starego Grottgera p. t.: „Śmierć Sokratesa” i podobno wogóle niewiele przechowało się po nim pamiątek artystycznych. Lecz oglądałem w zbiorach hr. Stanisława Tarnowskiego w Śniatynce trzy portrety jego i te w zupełności wystarczają na dowód, że ojciec Artura Grottgera miał do oddania synowi — talent.

Są to portrety Hilarego Siemianowskiego, ormiańskiego arcybiskupa Stefanowicza i wreszcie hr. Władysława Tarnowskiego, ojca matki obecnego właściciela Śniatynki. Uderza z nich przedewszystkiem opanowanie charakteru portretowanych osób — ten jakiś wdzięk wyrazistości w pracy, który sprawia, że, nie widząc modelów, czujemy z rysunków, że są podobne. Przytem rysunek lepiej, niż biegły, bo poprostu dobry i interesujący. 

Zaczem nie potrzebujemy już dochodzić, kiedy i wskutek czego objawił się w Arturze talent artystyczny. On go przyniósł z sobą i przedtem, nim w dziecinne ręce wziął ołówek, jawić go musiał w samym już sposobie patrzenia na cały świat zjawisk.

Władza talentu wyraża się przedewszystkiem w wyborze wrażeń. Takie powołane oczy bynajmniej nie chłoną biernie wrażeń z otoczenia, one je poddają selekcji od zarania i nieświadomie szukają powinowactw z tajemnym składem własnych swoich praw. Dusza artysty nie jest gąbką, nasiąkającą bezwładnie t. zw. otoczeniem — jest ona od początku tegoż otoczenia władzą probierczą — i w tem tajemnica sztuki. Dlatego to najpierwsze rysunki Grottgera, te, o których przechowała się tylko tradycja, jak i te, które znamy w oryginałach, nie są bynajmniej powtórzeniem tego, co miał dokoła siebie.

Oto wybrał młodą wyobraźnią to właśnie, na co oczy jego nie patrzały nigdy, to, co miewał tylko przed oczyma duszy.

Więc nasamprzód w wielki zachwyt rówieśnika zabaw Kocowskiego wprawiła „warownia zamczysta, twierdza jakaś ze wszystkimi szczegółami “ — podobno zamek Kraka. Potem szły liczne bohaterskie utwory, ilustrujące ojcowskie wojenne opowiadania. Nie z natury również powstała owa najwcześniejsza ze znanych nam akwarela p. t. Egzekucja, na której dziesięcioletni artysta przedstawia moskiewskiego zapewne szpiega, powieszonego doraźnie na drabinie. Zebrani dokoła ułani 1831 roku świadczą o tern, że to jakiś epizod z opowiadań ojca. W ten oto sposób, w kalejdoskopie wrażeń i zjawisk, z urojonych i rzeczywistych kształtów, wybierają te oczy najpierw to, na co nie patrzały nigdy, lecz co ujrzeć pragną. Ten wyraz pierwszej samowoli artystycznej jest przeciwstawieniem się danej indywidualności — całemu światu zewnętrznemu.

Powtórzy się to później — powtarza się zawsze w prawdziwej sztuce, gdy z coraz szerszego morza zjawisk indywidualność wybiera coraz bardziej własne, lub kiedy w tem, na co wszyscy patrzą — sama tylko widzi i odkrywa coraz nowy rys.

Stary Grottger, ile mógł, z radosną dumą rozniecał w synu zapał artysty. Nie sądzę, by mu to przychodziło z trudnością, bo syn miał w olbrzymiej potędze to, czego brakowało ojcu, zapamiętałą ową żądzę pracy, jedyną niezawodną Beatrix genjuszu w trudnej jego wędrówce. 

Natomiast miał Jan Józef z instynktu czy talentu, może po części Z doświadczenia płynący, szacowny pewien przymiot. Oto nie krępował dziecka żadną doktrynką pedagogiczną, nauka jego zawierała się w jednem jedynem przykazaniu: „Rysuj!" Z natury, czy Z pamięci, zewsząd talent czerpie zysk w pracy, poznając siebie, poznając zjawiska — z natury bogaci pamięć, z pamięci — bogaci naturę — i zawsze zwycięża, ilekroć władnie pracą swoją swobodnie.

Artur rysował i z natury i z pamięci — z wyobraźni nawet, jeśli kto woli. — Powstawały liczne epizody z bitew, wizerunki osób bliższych, karykatury — ba, nawet powstał z opowiadań nauczyciela Nowotarskiego jakiś szereg wesołych obrazków, snujący jedną jakąś „historję" — pierwszy zapewne „cykl" Artura.

Jeszcze trochę rad i dużo serca — i władza ojcowska niedługo się skończy.

„Byłeś w Rzeszowie kilka razy na jarmarku — mówi ojciec widziałeś dużo rozmaitych scen, a może ci niektóre pozostały w pamięci, zrób przeto z tych remiscencji kilka iluminowanych szkiców". To znów, prowadząc niedoświadczonego w pracy, radzi mu, by nie stawiał nazbyt blisko przed sobą natury, „gdyż objekt, blisko postawiony, nie da się objąć okiem i w rezultacie następują kłamstwa". 

Coraz bliżej, coraz bliżej czas, gdy skłonność wrodzoną, dar dziedziczny, syn wesprzeć będzie musiał przed wyższym lotem na nauce i doświadczeniu — coraz jawniej, że ten młody chłopak nie opuści sztuki swojej aż do śmierci i to, co ojcu było tylko rozrywką, dla niego stanie się treścią życia. Gdzieś niebawem, w pierwszych wędrówkach, w pierwszem zetknięciu się ze szkołą i szerszym światem, zarysuje się granica między najmłodszemi laty a przyszłością dziecka.

Jeszcze woła ojciec z głębi serca: 

„Bądź mi zdrów i wesół, a nie trać czasu".

Jedno tylko z trojga życzeń ojcowskich spełni syn: nie straci czasu do ostatniego tchnienia.

A tam, gdzie nad snem dziecka nie słodka twarz matczyna, ale pierwsza troska czuwa i gdzie głos ojca już tylko echem dolata, tam, choćby chłopak miał tylko dwanaście lat, kończy się jego dzieciństwo sielskie — anielskie.

keyboard_arrow_up
Centrum pomocy open_in_new