Ostatnio oglądane
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
Ulubione
Zaloguj się aby zobaczyć listę pozycji
ROK 1865. Co innego swobodny lot twórczości, co innego doczesny los artysty. Co innego indywidualność, żeglująca wyobraźnią po morzu zjawisk, której przeszłość i przyszłość nie stawia zapory, co innego człowiek, ograniczony czasem i przestrzenią, bytem materjalnym i bytem moralnym, rodziną i społeczeństwem. W niedługim żywocie Grottgera nieubłaganą walkę tych dwóch pierwiastków, składających się na ludzkie ujawnione ja, jak się składa świadomość i ślepy traf, wola i niewola, widzieliśmy nieraz.
„Gdybyż orłem być!” — Gdybyż można było zzuć z siebie kajdany musów i konieczności — pod jakie nieba leciałby wówczas duch człowieka! Ach, gdyby tylko sferę życia móc dowolnie wybierać, za głosem własnych tęsknot, ileżby krwawych rozbić duch ten uniknął. Ale to są mrzonki. Zaś prawdę swego życia kuć musiał Grottger w twardym głazie, jak ów Wygnaniec jego, kujący kamienie.
Pod dobrą wróżbą rozpoczynał się rok ten dla Grottgera. Oto, gdy na dni kilka zjawił się w Krakowie, pośpieszyła młodzież na powitanie wielkiego marzyciela. Zgromadziło się, co Kraków miał goręcej czujących literatów i artystów, którzy najpierw wyprawili Grottgerowi ucztę pod Białym Orłem, potem zaś razem na pamiątkę chwili kazali się odfotografować. Matejko i Kotsis z malarzy, Wyspiański i Filippi, rzeźbiarze, Bałucki, Bełcikowski, Szujski, Anczyc i kilku innych przyszli społem uczcić twórcę Polonji i Warszawy — a czujnemu sercu Grottgera chwila ta musiała być wielką podnietą.
Ale trzeba było wracać do Wiednia — do rzeczywistości, która dobrych wróżb nie słucha...
Dłużej było weneckiego słońca w oczach artysty, niżli w warunkach jego bytu. Potrzeby rodzinne zjadły ten kawał grosza od Palffiego, który mógł go był wykupić z wyrobniczej niewoli. Zostało po nim wielkie mieszkanie i zdradziecka pętla kredytu. Kiedy zaś wreszcie stosunki rodzinne nieco rozluźniły tę pętlę, kiedy przez wyjście za mąż siostry i wyjazd matki z Wiednia Grottger znalazł się w znośniejszem położeniu — chwila, jedyna może chwila w jego życiu, która mogła los odmienić — minęła bezpowrotnie. Tak rządzi ślepy traf — tak również rządzi polska przezorność. Najzupełniej też swojsko wyglądały wszystkie te okoliczności, wśród których upływały ostatnie już dni pobytu Grottgera w Wiedniu.
Powtórzyła się w dziejach syna ottynio
wicka klęska ojca. Te same tłumy serdecznie usposobionych znajomych odwiedzały mieszkanie państwa Grottgerów w pysznym hofie. Ten sam to był sąsiedzki i gościnny tryb przyjęć. A chociaż często brakło dla siebie — nie zabrakło dla innych. Zwłaszcza zaopiekował się Grottger nieszczęśliwymi rozbitkami powstania, których los obficie wówczas wyrzucał na mielizny wiedeńskie. I rozumie się, patrzącym na to rodakom, nie przychodziło nawet na myśl, że to właśnie on sam, serdeczny, bezbronny wobec naszych stosunków człowiek — jest najgodniejszym opieki rozbitkiem, że przecież, jeśli mu tak dalej dadzą samotnie walczyć z nimi, to się zaprzepaści ta przepiękna siła! Ale my lubim po niewczasie boleć nad ofiarami, płacząc „ognia wonnego i rozbitej czary" — żywego zaś ognia, płonącego w przeczystych czarach dusz wybranych, uszanować i czynnie ukochać nie umiemy. — Zapisać tu musimy na wieczną rzeczy pamiątkę scenę, która w pracowni artysty odegrała się w tych właśnie czasach. Opowiają wielce życzliwy Grottgerowi człowiek, p. Władysław Fedorowicz. Nie powtórzymy tu nazwiska osoby, której dotyczy — wielkiego pana i wysokiego dostojnika galicyjskiej hierarchji parlamentarnej. „Był to człowiek nadzwyczajnej prawości" zapewnia p. Federowicz. Tern boleśniej, że tak było. Otóż polskiego dygnitarza wprowadzono do pracowni Grottgera, pod nieobecność artysty. „Potoczył okiem dokoła i, patrząc na niezliczone szkice na ścianach i na podłodze, rzekł: „Co tu rzeczy niepotrzebnych!
— Odezwałem się nieśmiało:
„Dzieła sztuki".
Dygnitarz machnął ręką i rzeki:
— „Wykpigrosz!"
Tak dobitnie magnat polski a mąż stanu scharakteryzował — twórcę Warszawy i Polonji. Gdyby w magnatach polskich z dawna już nie było więcej karmazynu na podszewkach, niż we krwi, toby im dziś jeszcze rumieniec wstydu uderzył w twarz za te słowa, Za cały los Grottgera, Nie sądzę, by po komentarz do tej bezdusznej sceny trzeba było sięgać aż w czasy odrodzenia. Toż i w Polsce byli wówczas już ludzie, inaczej miłujący sztukę. Nie tylko przecież węgierski sportsmen Palffy i austrjacki oficer Pappenheim przyjaźnili się i cenili Grottgera, Snąć możni woleli skupować falsyfikaty zagraniczne do śmiesznych swoich galeryj, niż zbierać w kraju czyste, padające z pod ręki swoich artystów, perły. Przedziwne pomieszanie pychy i gruboskórności, zbytku i niskiego poziomu wymagań życiowych składało się na to, że arystokracja polska, rozrzutna do obłędu na innych polach, na polu sztuki do obłędu była skąpa i nieużyta. A nie tylko my dziś zdajemy sobie z tego sprawę. Grottger sam orjentował się w niej znakomicie, gdy pisał te słowa:
„Dotychczas mało kto o tern myślał, że na polu sztuki biedny Polak, tułacz, będzie miał, lub ma wszelkie prawo zmierzyć się. z cudzoziemcami. Jeszcze nie przebrzmiały słowa, które zawyrokowały, że sztuka na polskiej ziemi, a przynajmniej malarstwo nigdy nie zakwitnie". Tu Grottger ma na myśli sławne artykuły Juljusza Klaczki, który z Paryża około roku 55 wyrokował, że Słowianie (a więc i Polacy) do „słowa" tylko stworzeni, a „daru plastycznego" zgoła, jako „hyperborejczycy" mieć nie mogą. Ten dziwnie płytki sąd — po stuletnim rozkwicie malarstwa angielskiego! — był oczywista nader miły sobkostwu polskich panów i rozgrzeszał ich najzupełniej. „Pracowaliśmy sami — mówi dalej Grottger — mając za jedynego bodźca albo poklask dobrych przyjaciół, albo biedę, stojącą za progiem... Ani ze strony rządu, ani kraju o nic się nie starano. Sztuka i jej uczniowie uważani byli jako artykuł zbytku na targu intelektualnych zdolności — nie zastanawiano się nad tern, że sztuka na właściwem stanowisku dla budowy społeczeństw jest jednym z najgłówniejszych filarów, na którym w niebo strzelające sklepienia są oparte... Niedawno jeszcze patrzono na nas, jako na lekkoduchów, którzy, za mało będąc wytrwali na mądrych uczonych, za mało sumienni na porządnych obywateli, byli dość dobrzy na to, aby dziwne zdolności swoje dla zabawy i rozrywki szanownego społeczeństwa używać"...
Od jak to już dawna jednak obciosujemy sami twardą głowę szlachetczyzny, by ją natchnąć jakiemś rozumieniem! A że w sobkostwie i niewybrednych instynktach, nie zaś „w klęskach narodowych" ani „w opłakanem położeniu" należało szukać z dawna przyczyn tej „niedomyślności" — to także z dawna wiemy... „należałoby zajrzeć do biurek naszych własnych i przekonać się, na co się po zwyczaju funduszami szafuje" pisze dalej Grottger „a z tegobyśmy się najprędzej dowiedzieli, gdzie główna przyczyna, że pod względem artyzmu i wszystkiego, co on za sobą prowadzi, przyzostaliśmy nieco w tyle".
Ale i na to ma odpowiedź nasz dowcip domorosły. Bo oto czuję już, jak czytająca przez ramię te wiersze opinja nasza ściąga z niesmakiem usteczka i woła: „Fe, taka interesowność w rzeczach sztuki! Ciągle tylko pieniądz i pieniądz — a gdzież ideały?" Gdyby Rubel, Gulden i Marka przemówić mogły, toby także prawiły coś — o ideałach…
W ostatnich miesiącach pobytu w Wiedniu Grottger, ścigany przez wierzycieli, trapiony przez nędzę, nie wiele mógł już zrobić. Ale jeszcze służył czem mógł wszystkiemu, co nad życie umiłował. Że to były czasy rozpalających się słowiańskich ideałów, więc teraz, gdy powstaniu już nie mógł być użytecznym, oddawał się wraz Z innymi całą duszą tej sprawie. Zapisał się do powstającego związku „Kasyna słowiańskiego" i wraz Z Czartoryskim „żywił nadzieję". Po staremu zaś ideałom służąc czynnie — ofiarował co mógł — pracę swoją. 30 maja tego roku na otwarcie kasyna przywiózł Grottger improwizację swoją, wielki rysunek p. t. Posąg Słowiańszczyzny. Rysunek ten przedstawia rój karzełków na rusztowaniu, kujących wielki posąg — to „ludy-karły", pracują koło idei własnego braterstwa. Gdzieś u szczytu posągu Czech mały otwiera mu oczy — podobno dotąd nie otwarte — a przy samem jego sercu— Moskal i Polak, ten ostatni opatrujący ranę — dotąd nie zagojoną. Poniżej drobny ludek Słowian bałkańskich. Dużo entuzjazmu wywołał i obraz, i przemówienie Grottgera, poczem książę Czartoryski zaprosił kogoś do siebie naturalnie na obiad, a praktyczniejszy Palatzki zapraszał znów Polaków do Pragi, by „przywieźli Czechom trochę polskiego ognia…
Była to jedna z ostatnich prac Grottgera w Wiedniu. — Namalował jeszcze w tych czasach portret damy na tle żółtej draperji i zielonej poduszki — rzecz bardzo żywą i w kolorycie mocno weneckim — dalej Dziewczę przeprowadzające powstańców przez granicę, zapewne jeszcze jakieś prace zarobkowe. Wkrótce jednak musiał po prostu uciekać, obskoczony przez wierzycieli przed zbliżającym się martwym sezonem wakacyj. Zostawić musiał za długi właścicielowi hofu — Modlitwę konfederatów i setki szkiców w pracowni. Na wyjazd już razem z przyjacielem p. Federowiczem niewiele mieli, po zapłaceniu natarczywych długów, i Grottger musiał sprzedać za 12 złr. jakąś ulubioną włoską akwerelę.
Od tej daty, od chwili wyjazdu z Wiednia, rozpoczęła się półtoraroczna blisko tułaczka Grottgera wśród swoich, tułaczka we własnym kraju, okraszona chwilami ciepłem przyjaźni lub mirażem szczęścia z ukochaną dziewczyną, lecz nie mniej bezdomna, beznadziejna, trawiąca mu duszę osobliwym losem bez wyjścia.
Zatrzymał się Grottger nasamprzód na dni kilka w starym Krakowie — dziw, że Kraków go nie zatrzymał dla chluby swej szkoły malarskiej — nie na długo jednak, gdyż zaraz go widzimy w Krynicy. Przybył tam z podręczną małą sztalugą i z jednem płótnem. Na większe zapasy materjałów nie starczyło snąć gotówki. Że jednak w gołębiem jego sercu gorycz nigdy długo nie trwała, niebawem pod wpływem przyjaznych lub ładnych twarzy i swojskiego otoczenia rozmarzył się po dawnemu. Marzył zaś, jak to wiemy, pracą, jak pracą — odpoczywał. Z relacji p. Fedorowicza wiemy, że począł zaraz portret pięknej bardzo „panny Olesi”, kuzynki przyjaciela, którą widział pod postacią Madonny. Przedstawił ją z gładko na plecy i ramiona spływającemi włosami, z wieńcem bladoróżowych róż na włosach ciemnych. Suknię miała ciemno-niebieską i oczy napół spuszczone w bladym owalu twarzy. Sam nazwał ją po rafaelowsku Madonna di rosa. Wierzymy chętnie, że kompozycją tą „sam Grottger się zachwycał” i że była wybitnym utworem kolorystycznym, gdyż mimo, że ten obraz zaginął — znamy inny pokrewny, a z tej samej chwili niemal. Zatrzymał się Grottger w Krynicy nieco dłużej po odjeździe rodziny przyjaciela, robiąc szkice z natury, jak załączony rysunek Przy źródle w Krynicy — głównie jednak dla portretu pani Alfonsyny hr. Dzieduszyckiej. I ten portret komponował również w postaci Madonny, przypominającej znów w układzie Madonny Sassoferato z galerji ks. Lichtensteina w Wiedniu. Twarz rzadkiej piękności o przymkniętych niemal zupełnie oczach, ujętą w oprawę złotych włosów, ocienia ciemnoniebieska draperja, okrywająca głowę Z pod niej przegląda pod nagą szyją bogata czerwień sukni.
Nieopisany urok ma ta głowa — jeden z tych wyrazów, który, im dłużej patrzeć w obraz, tern bardziej ożywia twarz, że zda się, błysną cudne oczy Z pod długich rzęs i usta się uchylą w uśmiechu. Pod względem malowania jest to jedno z najdoskonalszych dzieł Grottgera. Pod lekkim ruchem pendzla widzimy ścieg płótna — twarz zanurzona w niezrównanej jakiejś jasności, — farby się prawie nie czuje, szczegółów tak mało, a jednak twarzy tej nie brak niczego, co mówi o cudownym, utajonym wdzięku życia. Rysunek wreszcie jest niezrównanej doskonałości — owal jakiś rzeźbiony, w nim sklepią się przepyszne łuki brwi — nad czołem przesłodko rozdzielone pasma włosów, ku skroniom gładko zaczesanych.
Portret Madonny Dzieduszyckiej jest pierwszym w szeregu genialnych portretów kobiecych pendzlem i kredką, które Grottger wykona teraz w kraju. Będzie to druga serja głów kobiecych i dziecięcych — po dawnej akwarelowej. Różnicę zaś obydwóch widzimy na pierwszy rzut oka. Tam Grottger widział świetnie charakter kobiecego modelu — tu zaś z każdego modelu wydobyć potrafi to, co złożyć się może w idealny jakiś typ — typ Madonny, amazonki, matki, dziewicy. Pomiędzy pierwszą a drugą serją stanął jakby pryzmat kultury artystycznej z przeżytych kilku lat. Jakkolwiek druga serja jest znakomitem uwieńczeniem pierwszej, a dla nas tern jeszcze ważna, że przynosi ujęcie polskiej twarzy kobiecej. Idealnie, przysłowiowo piękne polskie panie i panienki znajdują tu wyraz swój, jak w kartonach wyraził się typ polskiej młodzieży.
Po kilkutygodniowym pobycie w Krynicy Grottger podążył znowu do Krakowa, lecz i tym razem bawił tam krótko. Właściwie po tyloletnim pobycie w miejskiem piekle, po tylu starganych dniach, mocno podupadający na zdrowiu potrzebował rzetelnego wypoczynku w jakiejś niemal samotni wiejskiej. Czuł to doskonale sam i marzył, żeby go bodaj gdzieś na leśniczówce osadzono. Niewesołe miał myśli, to pewna. Skarży się sam w słowach bolesnych: „Wiele przecierpiałem — więcej aniżelim się spodziewał”, a przyszłość „to jutro niepiękne, bo takie niepewne!”. W takiem usposobieniu potrzeba mu było spokoju i ukojenia bardzo.
Z dawnych krakowskich czasów łączył go stosunek najbliższej przyjaźni z hr. Stanisławem Tarnowskim. I spotykał się z nim w ciągu lat ubiegłych kilkakrotnie, bawił u niego na wsi, we Lwowie naradzał się w najważniejszych sprawach w epoce powstania, więc i teraz o nim pomyślał najpierwej. Przytem Śniatynka, wieś hr. Tarnowskiego, leżąca gdzieś w zacisznym ustroniu, pod Karpatami — ciągnęła go własnym swym urokiem. Rychło więc opuścił Kraków i podążył do przyjaciela.
I Śniatynka nie zawiodła. O ile tułaczowi na świecie dom przyjaciela zastąpić może dom własny — Grottger w Śniatynce czuł się u siebie. Cicha ustroń, port bezpieczny i życzliwy. Okolica dokoła nie sentymentalna, lecz łagodnie piękna i spokojna, dal nie zawrotna ani mglista, lecz przestronna i uprzejma pogodniejszym myślom, Karpaty na ukojnym horyzoncie, nie przygniatające ogromem, lecz zielonym stokiem w błękit wzniesione i serce wznoszące radością. Lasy i błonia, po których błąkać się tak swojsko — wioska pełna dziatwy Inianowłosej, w której lud wita cichem a tak brzmiącem słowem: „Sława”! Przy domu senny połysk stawu, nad którym słodko tonąć w zamyśleniach…
A w domu stary druh rozumny i wyrozumiały, pewny za życia, jak potem i po śmierci wierny. Druh, który kocha, jakby się chciało być kochanym — bez panegiryku i patosu — ale w głębokiem przeświadczeniu wartości przyjaciela. Człowiek co nie mieszka razem, lecz wespół żyje. To wszystko wywarło zbawienny wpływ na Grottgera. On tu naprawdę wypoczywał i czuł się bezpiecznym. Poczucie bezpieczeństwa moralnego, to może to, czego w polskim świecie najwięcej, mimo rozserdecznień, brak ludziom wrażliwym i odmiennym. Tu czuć się musiał tak, jak kiedy się po różnych przygodnych spotkaniach znajdziemy w pewnem, dobrem towarzystwie, i żył nie gorączką i wysileniem, lecz pełną skalą sił i spokojnej samowiedzy.
Nie dziw, że mu stąd nigdzie nie było pilno do przyjaciół. Nie opuszcza się dla przyjaciół — domu przyjaciela.
W Śniatynce zabawił Grottger do końca roku 65, a półrocze to które mu przemknęło w życiu jak krótki, dobry sen — zaznaczyło się nowym szeregiem prac i niezliczonem mnóstwem studjów i szkiców. Najwyraźniej wracał do zdrowia zarówno fizycznego, jak moralnego. Kiedy więc na miesiąc przed wyjazdem pisze do p. Fedorowicza list — znać w nim, że się wypogodził i przyszedł do siebie:
„Jestem dobrej myśli, troski i zmartwienia staram się odepchnąć od siebie i dlatego ciągle jestem zatrudniony. Od czasu do czasu wśród ciszy wiejskiej i głuchoty zimowej stanę w oknie i spojrzę na świat Boży, przyglądnę się wesołym srokom, krzykliwym i niezgrabnym gawronom, posłucham poświstu mówiącego wiatru, wkońcu wpatrzę się w smutne szare obłoki i mam tyle przed oczami a tak wiele w sercu, żebym się z nikim nie zamienił. Do tego mam coś zawsze na sztaludze, co mi za towarzysza i gościa stanie — czyto obraz Z głębi borów litewskich, czyto starzec siwobrody, czyto rumiany buziak milutkiej wieśniaczki — wszystko to moi przyjaciele i wierne kompany... w tej chwili zabieram się do trochę większego obrazu"...
Może tu mówi o ciekawej kompozycji, którą naszkicował zaledwie, a która miała nosić tytuł Królowej Korony Polskiej. Na szkicu w pośrodku obrazu tron, na którym Matka Boska, z prawej strony do stóp jej Kazimierz Wielki przyprowadza lud, z lewej Kordecki — rycerstwo. Kompozycja ma szeroki freskowy charakter; obraz zaś w pomyśle Grottgera, niestety niewykonanym, miał tło mieć starowłoskie, złote.
Praca kipiała w Śniatynce. Wykonał tu cały szereg portretów olejnych, jak doskonały portret starca w futrze, dalej przepyszny szkic owego dziada z siwą głową, o którym wspomina, i kilka innych. A wreszcie i własny swój portret, pamiątkę dla druha, ów znany bardzo wizerunek artysty na palecie.
Bardzo ciekawą jest świetna Panna młoda z Wróblewie — duże olejne malowidło, machnięte alia prima w ciągu pięciu godzin. W braku płótna malował ją Grottger na tekturowem dnie od jakiegoś pudła, co jednak nie ujęło zgoła wartości tej pracy. Hoża, rumiana twarz dziewuchy szczerą plamą gra na zielonem tle — grają jaskrawo korale białej koszuli. Na głowie pyszni się korona obrzędowa.
Ta świeża fala zjawisk i spostrzeżeń, z ludu wiejskiego i przyrody czerpanych, znakomicie orzeźwiła obserwację Grottgera, przynosząc fenomenalnej jego pamięci nowy, bogaty materjał. Widzi się to w przechowywanych w Śniatynce z pietyzmem szkicownikach artysty, gdzie mnóstwo cennych notatek. To robotnicy w ogrodzie śniatynieckim (świetna sylweta gracującej dziewuchy), to notatka półkopków w polu, to studja psów — a między nimi portret wspaniałego Tygrysa, uwiecznionego potem w Walce w Lithuanji, to znowu studjum ręki do przysięgi, to postać praczki kilka razy powtórzona w charakterystycznym ruchu, to para dzieciaków, tańczących kołomyjkę,to świetne cztery notatki konia w stępie i galopie i t. d., i t. d. Obok zaś tych szkiców portretowych, notatek odręcznych — nieoszacowanego skarbu dla dalszej pracy — szereg prób kompozycji, rzucających światło na wymagania i sumienność artysty w tym względzie. Można śmiało twierdzić, że dla sześciu kartonów Lithuanji Grottger rzucił setkę szkiców kompozycyjnych, nie licząc notatek, służących do wystudjowania pojedyńczych motywów. Przytaczamy tu parę pomysłów do Przysięgi i Widma, które w zestawieniu z kartonami ujawnią cały tok kompozycyjnej myśli artysty. W Przysiędze np. jaką decydującą zmianą jest uklęknięcie gajowego, którego widzimy stojącym na jednym ze szkiców. Tak samo w Widmie postać żony gajowego zmienia miejsce i układ — raz zajęta nadto przy laniu kul, że widma zgoła nie odczuwa, to znów nazbyt patetycznie posadzona z dzieciątkiem — przychodzi wreszcie w kartonie na środek chaty, gdzie stoi nieruchoma, nie patrząc, czująca obecność krwawej mary i tworząc sama z niemowlęciem jedną Z najpiękniejszych kreacyj Grottgera.
Tu może pora stosowna, by napiętnować niedorzeczne insynuacje o „łatwości" pracy Grottgera, o robieniu obrazów „z pamięci" i t. p. — Zapewne, że w robotach obstalunkowych nie zawsze mógł sobie pomagać modelem, ale i tam nieraz korzystał z notatki, Z natury robionej. W obrazach zaś lub w rysunkach, do których przywiązywał jakąkolwiek wagę — widzimy zawsze przestudjowanie motywu. Ci, którzy mówią o malowaniu „z pamięci" — wogóle zdradzają wielką płytkość i nieznajomość rzeczy. Nie trzeba mieszać kwestji używania modelu z posługiwaniem się notatkami z natury. Są to dwie rzeczy różne. I o ile notatki z natury są rzeczą cenną i konieczną w pracy, o tyle znów model jest środkiem często konwencjonalnym i do niczego nie prowadzącym. Zgoła zaś głupstwem jest wymaganie — „modelu" w tematach takich np„ gdzie odgrywa ważną rolę wyraz. Nie trzeba tu nawet powoływać się na przykłady Manefa, wypędzającego modela z pracowni, ani Prerafaelitów, ograniczających z konieczności używania „modelów" do szkiców z własnych sióstr, żon i matek. Dość sobie odświeżyć w pamięci, co w tej sprawie mówi stary Diderot — przed stu pięćdziesięciu laty, zwalczający szkolarską manię modelu. Ma zupełną słuszność, gdy wykpiwa niedołężno-patetyczne i fałszywe pozy spitych kretynów lub śmiertelnie znużonych robotników, pozujących do bohaterów lub triumfatorów w obrazach akademickich. Ma zupełną słuszność, gdy zaleca artystom, by kłótnię obserwowali — w karczmie, a modlitwę — w kościele, nie zaś jedno i drugie kopjowali w atelier, podług bezdusznie ustawionych manekinów.
Grottger modelu nie używał tam, gdzie model byłby tylko fałszem w obrazie, ale nie znaczy to wcale, by je robił „łatwo" i „z pamięci". Owszem, pracował „trudno", bo dużo od siebie wymagał, więc po dziesięć razy zmieniał układ i szczegóły kompozycji. A pomimo, iż miał istotnie fenomentalną pamięć plastyczną, o czem jeszcze będziemy mówili, korzystał niemal zawsze z notatek. O tern, że zawsze korzystał z obserwacji natury, niezależnie od tego, czy obserwację zanotował na papierze, czy też w mózgu — już nawet nie mówimy, bo skądżeby inaczej zaczerpnął to bogactwo wyrazu, ruchu, charakteru, które cechuje jego utwory? Nie z „modelu" wszakże ani z kopjowania „wzorków".
O dwóch jeszcze kompozycjach wspomnieć tu musimy z błogich czasów śniatynieckich. Jedną jest Psyche i Eros, o których już wspominałem. Grottger rzucił ten szkic, mający po wykończeniu służyć za ekran do kominka, na kwadracie płótna, udartego z prześcieradła. Szkic to przepiękny, niezmiernie pełny i harmonijny . w bogatej linji kompozycji, a ujawniający w tym jednym rzucie klasycznie prostą, ale i klasycznie silną dekoracyjną władzę Grottgera. Zrobił jeszcze potem w podobnych warunkach, bo również w pośpiechu i okolicznościowo, dwie dekoracyjne postaci, Muzykę i Poezję, jako dwa wąskie panneaux do proscenium (w Porębie, w roku 1866). I ekran niedokończony, i owe dwie smukłe, stylizowane figury mają coś w sobie z Burn Jones'a i każą żałować, że Grottger tak mało w tym kierunku zostawił.
Drugą kompozycją, niestety, również nie wykonaną w całości, jest obraz olejny p. t. Szkółka wiejska. Obraz sam, przeznaczony do Wróblewie, zaledwie został podmalowany. To, co znamy pod tym tytułem, jest tylko niedużym szkicem olejnym. Lecz ze wszystkich może olejnych prac Grottgera najwyżej stanął pod względem techniki i koloru. Temat ugrupowany z tą niewysłowioną prostotą, Z jaką on tylko umiał patrzeć na rzeczy. Gromadka dzieci wiejskich stoi przed ławkami. Małe chłopię coś duka koło tablicy, o którą wsparł się nauczyciel. Na ścianach izdebki mapa i obraz święty — w kącie globus. Pokój szkolny pełen gry półświatła, półcienia, bo to polska wiejska szkółka, nie szkolny glaspalast Szwajcarów. Ale światło przepaja, zda się, jasne sukmanki, włosy płowe i twarzyczki skupione dzieci. Na ścianie zawieszona Pieta — Matka z Chrystusem z krzyża na kolanach — skupia złotem tłem obrazu całe światło i odsyła je w gorącym blasku ku dzieciom. O wyrazach twarzy grottgerowskich mówić dużo nie trzeba: to są twarze pełne duszy. Z przezroczystego półcienia patrzy głęboko dobra twarz nauczyciela o typie Chrystusowym, że mimowoli od niej oczy idą do Chrystusa, nauczyciela nad nauczyciele.
Harmonja tonów jasnych, światłem nasiąkniętych, o cieniach przezroczystych wypełnia ten obraz. Twarde ściany wiejskiej murowanki, ławki drewniane, mapa, tablica, sukmany — wszystko malowane z ogromną szczerością — a barwne od krzyżujących się refleksów złotego obrazu, światła z okien, własnych kolorów. „Tonu ogólnego" w znaczeniu pokostu urojonej jakiejś na wszystkiem barwy niema — jest natomiast naturalny w świetle zespół, gra walorów, warunkujących się wzajemnie. Prześliczny wreszcie sam w sobie obraz Pieta o szlachetnej czerwieni i niebieskości szat na starowłoskiem tle czerwonozłotem.
Od dawnych akwarel, od portretów końskich olejnych, od kompozycji po-weneckich — obraz ten znaczy nowy jeszcze krok w rozumieniu koloru, a cały wynika z obserwacji i zwiastuje wyraźny już zwrot do jedynego z „systemów" — do słonecznego systemu malowania.
Sądzę, że z tych samych czasów datuje i inny jeszcze fragment kolorowy: ta przepyszna głowa; pasem litym okolona, którą tu podajemy w kolorowym druku.
Odtąd bowiem nastąpią nowe a ostatnie już zmiany w losie artysty, że będzie musiał odłożyć, jak sądził, na czas krótki, a jak się stało, już na zawsze, malowanie olejne dla prac rysunkowych. Zobaczymy, że i tu działał pod wpływem zewnętrznego musu, który życia jego nie przestanie łamać do śmierci.
Kończyły się tymczasem dni błogiego pobytu Grottgera w Śniatynce. Czuł się sam okropnie pokrzepionym, choć pisał raz o sobie, że jest jak łazienka parowa na stokach wulkanu, czekająca, rychło li ją krater pochłonie, choć parę razy zapadał na piersi, a raz nawet miał krwotok. Jednakowoż groźnych tych znaków niemocy nie brał jeszcze na serjo. Myślał, że to są przemijające skutki przepracowania i tyloletniej, wyczerpującej zarówno w niedostatku, jak w użyciu, egzystencji wielkomiejskiej. W przyszłość patrzył pogodniej, pod dachem przyjaciela znowu łatwiej wierząc w złudę pomyślności.
Kipiały w nim dalekie, wielkie zamiary artystyczne, których nie mógł zaspokoić ani furją szkiców i notatek, ani nawet nanowo podjętą pracą koło ulubionej Lithuanji. Wreszcie — cóż tu prawdę taić? — koniec końcem wiedział, że nie jest u siebie, że choć mu zacny gospodarz nieba rad przychyli, jednak musi myśleć o rzeczywistości, o dalszej wędrówce, on — bezdomny pielgrzym ideałów.
Kończyła się sielanka — jedyna w tern życiu biednem od sielskich chwil dzieciństwa. Odtąd Śniatynka stać się miała uświęconem miejscem grottgerowskich wspomnień. Szczery druh, który przeżyć miał artystę — w najpóźniejsze lata poniósł kult wielkiego serca i genjuszu, a śmiało rzec można, iż rozumnemu miłowaniu przyjaciela zawdzięczamy dziś więcej w spuściźnie i wiadomości o Grottgerze, niż fachowcom-krytykom i literatom. Toż nawet w określeniu owych kopij weneckich, tak doniosłych w rozwoju artysty, przyjaciel wyprzedził „fachowców" i nadesłał na ostatnią, wystawę grottgerowskie obrazy Z ponotowanemi na nich oryginałami z Wenecji, czego zresztą „fachowcy" nie raczyli uwzględnić w katalogu. Pozatem zbiór śniatyniecki, zawierający kilkadziesiąt obrazów olejnych i do stu szkiców i notatek — jest rodzajem grottgerowskiego muzeum i w części bodaj jest rekompensatą za ów zbiór Pappenheima, gdzieś w Austrji, czy Bawarji dla nas zatracony.
ROK 1866. Chciałoby się pióro odmienić i diamentem na krysztale spisać to, co zabłysło w życiu artysty nagle w tym Nowym Roku. Bo nowem i nagłem zawsze bywa wielkie szczęście i nieszczęście — a jedno i drugie niosła mu jedyna w życiu miłość, która odtąd, jak Beatrix, miała go prowadzić przez resztę dni.
Że Grottger dotąd nie kochał, choć serce miał pełne miłości, a oczy na piękno niewieście otwarte — tego dowodzić nie trzeba. Za wielkie to było serce, by, miłość mogło utaić — dusza nazbyt prosta a głęboka, by, pokochawszy, nie stać się świątynią ukochanej. Nie było dotąd tego w życiu Grottgera, bośmy nie znaleźli śladu takiej miłości w jego sztuce. Dla natur takich, jak jego — Sztuka i Miłość — gdy raz się w duszy zbiegną — to jedno. I jedna drugą odtąd będą przepromieniać, że niepodobna oddzielić jednej od drugiej. Fenomen, znany w wielkich duszach od Dantego do Mickiewicza, a podobny do owych gwiazd podwójnych w niebie, które, społem świecąc, w jednym promieniu ślą światu światłość dwojga. I odtąd stanie się, że w rysach ukochanej kobiety odnajdzie wszystkie tajne cuda własnych natchnień, a znowu w każdej niemal pracy — do niej się będzie zwracał. Przynajmniej świetlisty taki ślad odnajdziemy w dwóch dziełach, które dojrzały w nim przez te lata— w Lithuanji w Wojnie i w całym przebiegu myśli i losu artysty.
Stało się zaś najzwyczajniej pod słońcem, jak każde takie spotkanie o niezwykłych potem skutkach. Na początku stycznia opuścił Grottger miłą Śniatynkę, by się trochę w noworocznym ruchu Lwowa rozejrzeć. I tam na balu w Strzelnicy w dniu 13 stycznia zobaczył młodziutką panienkę — pannę Wandę Monne — w której się od pierwszego wejrzenia zakochał.
A nie był to już młokos, który kocha byle jako. Mężczyzna w pełni sił, o długo w sercu chowanej, dziewiczej niemal czystości uczuć, pokochał dziewczynę odrazu na dozgonną towarzyszkę. Jednym płomieniem zajął się cały i z płomienia tego wrazby chciał założyć ognisko rodzinne. Wyjaśniła mu się treść zabiegów życiowych: cel miał żywy przed oczyma — ku niemu wszystko naraz chciałby nagiąć.
Styczeń i jakaś część lutego zbiegła mu w tym żarliwym śnie szczęścia, gdzie się wszystko złoci i jak bajka na jawie — niemasz rzeczy niemożliwych. Że się rodzicom dziewczyny oświadczył, że pewnie stracił rachubę czasu i prawdopodobieństwa, że, zaślubiwszy duchem ukochaną, o ślubie myślał jako o jutrzejszem niemal szczęściu, że, pełen wesela, sam nie odrazu nawet mógł pojąć, że to nie jutro wesele — to pewna* Utonął poprostu w dziewczynie, wzajemność jej mając za jedyne przyzwolenie, za jedyny potrzebny naprawdę łącznik między rzeczywistością a bajką..”
Ale rzeczywistość sama o sobie pamięta. Więc, kiedy tak ścigał się z własnem szczęściem o jutro — ona mu każde dziś czemś wyziębiła i w każdej chwili zapomnienia przypomniała się koniecznościami życia. Czarowny miesiąc zbiegł jak jeden błysk i nie ślub ani wesele po nim stanęło u progu — lecz niedostatek, walka o byt, troska o jutro. Pierwszym przytomnym czynem Grottgera od balu na Strzelnicy był prawdopodobnie — powrót do Śniatynki. A że się już zaczęła dlań ta przedziwna psychologja serc rozkochanych, więc to rozłączenie, naturalnie, miało być pierwszym krokiem ku wiekuistemu połączeniu.
Odjeżdżał, jako rycerz Jej niezłomny, podjąć ową walkę ze wszystkim, co stało na drodze do szczęścia — odjeżdżał, by powrócić — szlakami sławy!...
Rzecz szczególna: po raz trzeci upomniało się życie tu u Grottgera o swoje prawa. Pierwszy raz, gdy w Wiedniu musiał wziąć na siebie los rodziny. Drugi raz, gdy stanął w szeregach walczących, choć nie z bronią, lecz Z ołówkiem w ręku, gdy kraj obrony potrzebował. I wreszcie teraz, gdy jedyną drogą do szczęścia była natychmiastowa praca i zdobycie t. z. stanowiska. Otóż za każdym razem niecierpliwa rzeczywistość żądała realizacji natychmiastowej, bez przygotowań. Za pierwszym razem chwycił za ołówek ilustratora; za drugim — tym samym ołówkiem skreślił pierwsze swe cykle; teraz wreszcie, gdy po takiem owładnięciu tem narzędziem naprawdę czuł się panem rysunku — do niego wróci i w ten, bo najkrótszy dlań, sposób szukać będzie upragnionej dziś podwójnie — dla Niej — i dla siebie — sławy.
Już we Lwowie, gdzie bawił kilka tygodni, że nie mógł bez pracy żyć, a trudno było narzeczonej towarzyszyć ze sztalugą i pendzlami — Grottger najchętniej znowu posługuje się ołówkiem i kredką. Karton i kredkę, kawałek papieru i ołówek wszędzie ma pod ręką. Pracować tak może zarówno w dzień, jak przy lampie, u siebie lub u narzeczonej. I tu był początek owych Wieczorów zimowych, które pierwsze w szeregu poświęceń Jej poświęcił.
Cząstkę tylko tych Wieczorów z własnoręcznym rysunkiem karty tytułowej i dedykacją Grottgera wydano po jego śmierci. A warto przypomnieć sobie całość, by uprzytomnić, jak się w nich przędła myśl artysty, to snując z marzeń własnych,to z reminescencyj, to z wypadków krajowych, to wreszcie z natury. W wieczory te długie, pod światłem lampy pochylona głowa artysty widziała najpierw Głowę Chrystusa — wspaniałą człowieczą twarz o nieodgadnionej boskości wyrazu, w koronie cierniowej — potem Sybiraka kującego kamienie w minach Sybiru, potem Matkę Bolesną, potem tę inną Matkę-Polkę, Pod murami więzienia, dalej Inwalidę, opowiadającego pacholętom niedawne dzieje, — Wędrownego muzykanta, Szlachcica pod figurą z poematu Pola — dalej portret samego Pola i drugi Fr. Tępy, wreszcie Noc na lagunach Wenecji, śnioną ongi bezpowrotnie. To znowu Córkę króla Popiela, Hucułów, Bajki, dwojgu dzieciom opowiadane przez starą piastunkę lub młodą siostrzyczkę — sceny Miłości Ojczyzny i Miłości Boga (do nich napisała wierszyk narzeczona artysty), a przedewszystkiem bożyszcze własnej miłości — tylekrotnie szkicowany Portret narzeczonej. Wieczory zimowe — to nie tytuł kilku reprodukcyj, wydanych przez Szajnoka w Krakowie — to naprawdę nieprzerwany odtąd ciąg olbrzymiego wysiłku, którym Grottger, nie dość mając dnia, zabijać się będzie do nocy w nadziei, że stworzy sobie wyśnione życie. Przypomnę tu, cośmy stwierdzili przed paru laty, gdy artysta rozpoczynał robotę ilustratorską: oto, że każdy rok teraz zdwaja w nim niemal wydajność twórczą poprzedniego. Rok 1866 pod tym względem jest niewątpliwie najbardziej fenomenalnym, gdyż od owego szkicu Zakonnicy, który wykonał w sam dzień Nowego Roku, we Wróblewicach jeszcze bawiąc, — do wyjazdu z kraju w przeddzień Bożego Narodzenia — Grottger — śmiało to powiedzieć możemy — stworzył Lithuanję i pierwszą serję Wojny, zrobił kilkadziesiąt portretów, kilkadziesiąt kompozycyj i setki szkiców!
Proszę darować te po raz drugi w toku tej pracy wprowadzone „suche cyfry". Ale ja sądzę, Że one tu mają szczególniejszą wymowę. Nie przesadzimy, twierdząc, że rok 1866 dostarczył blisko trzecią część utworów, które zgromadziła ostatnia — największa — wystawa grottgerowska. Około stu prac ołówkiem, kredką, akwarelą lub olejno wykonanych, nie licząc szkiców! Tyle co do ilości. Trzeba było istotnie niebywałego pobudzenia wszystkich władz żywotnych nie w artyście już, lecz w człowieku, by się na taką potęgę pracy zdobyć! Jest to poprostu labirynt tematów i pomysłów, tłum ludzkich twarzy, a każda niemal jest portretem, świat cały pejzażów, zbałwanione morze wyobraźni, perłę za perłą z głębin wynoszące. Jest to fenomen pracy twórczej, któremu równego nie znam wśród najpłodniejszych a równej mu miary artystów świata — nawet wśród tych, którym uczniowie domalowywali „resztę” ową do „genjalnego” pomysłu mistrza.
Trzebaby ułożyć diarjusz tego roku Syzyfa, który głaz ciężki Żywota chciał lotem skrzydeł własnych wtoczyć na niedościgłą wyżynę szczęścia. Niektóre z tych utworów, jak np. Portret narzeczonej (w różach), przepysznie i świadomie wyrażający marmurową niedostępność dziewictwa, wyrastają w ciągu trzech dni. To samo inny portret Jej z (kotką), gdzie znów artysta ukazuje ją — znowu świadomie — podlotkiem, poczwarką kobiecości, pełną figlarnej dziecinności w twarzy i swawoli w niepokornych włosach. W miesiąc po zawarciu znajomości, a w ciągu dwóch dni, powstaje ów znany Portret z cieniem, kredkami kolorowymi wykonany. Inny znów, dający same tylko oczy (głowa w zasłonie) — powstanie w ciągu dnia jednego. Nie dziw: on te rysy wkrótce będzie mógł w błyskawicy jednej rzucić, a pamięć plastyczną, ten cudowny dar swój, niezrozumiany przez krytyków, przez nie podniesie do potęgi zupełnej halucynacji, o czem sam w listach wspomina.
Powtarzamy: trzebaby diarjusz tego roku spisać, na co nam w tym ogólnym zarysie człowieka i artysty miejsca nie dano, lecz co uważamy za obowiązek akademickiej o Grottgerze monografji, której się przecież chyba doczeka? Ciekawych odsyłamy do niezupełnych zresztą katalogów ostatniej wystawy, do zbiorów śniatynieckich, szkicowników, notatek o rozproszonych pracach artysty u Kanteckiego, Szczepańskiego i t. p. Jest jeszcze jedno źródło do dwóch ostatnich lat życia Grottgera — źródło najszacowniejsze (po pracach odpowiednio zestawionych), bo własne jego listy do narzeczonej. Listy te — właściwie ciąg dwuletni dziennika — są skarbem i jako dokument, i jako treść, nie licząc już kilkudziesięciu szkiców piórkiem i ołówkiem, epistolarnej owej sztuki, którą Grottger, nawskróś szczery i prosty, doprowadził do doskonałości.
Tam znaleźliśmy najbogatsze wskazówki do zrozumienia przeczystej duszy człowieka — tam również spowiada się artysta z poglądów na sztukę, z zamiarów i z toku codziennej pracy. A zestawienie samo notatek, które rzuca w przelocie o tern, jak opracowuje szczegół każdy w kompozycji, rozbiłoby raz na zawsze niedorzeczne brednie o „łatwości" i robieniu „z pamięci", jak to rozumieją nierozumiejący. Te listy, w cząsteczce bodaj, posłużą i nam w dalszym toku tej pracy.
Więc wrócił Grottger do Śniatynki, ale jakiż inny! Już nie wypoczynek, ni ustroń w niej widzi — teraz ten cichy kąt to naprawdę „krater wulkanu", na którym chce szczęście pobudować! — Tęsknota serce mu rozsadza. Już w drodze, z Mikołajowa i Żórawna, rozpoczął swoje listy do ukochanej, a pod datą 21 lutego — więc w parę dni zaledwie po rozstaniu — pisze: „szczęśliwy jestem jak niegdyś". Niegdyś było przed czterema dniami! W Mikołajowie u Karola Młodnickiego i w Żórawnie u pani z Siemianowskich Żebrowskiej, gdzie guwernerem w domu był Szajnocha, zabawił Grottger niedługo: ze Śniatynki pisze już 24 lutego. Pilno mu było do przyjaciela z wielką nowiną, do pracy dawno zaczętej, którą teraz postanowił skończyć — do Lithuanji.
Teraz dopiero całkowicie był przygotowany do stworzenia tej krwawej idylli powstańczej — wszakże sam rozpoczynał własną, nie krwawą, lecz równie śmiertelną.
Tu więc naprawdę i w tej dacie powstaje ten cykl — najbardziej może ze wszystkich natchniony — wśród lasów i ludzi śniatynieckich. Sam gospodarz mu pozuje do obrazów, siebie w nich również daje po zwyczaju, nawet pyszny Tygrys, dog hr. Tarnowskiego, wciągnięty w ramę kompozycji (szkic świetny w albumie śniatynieckim). A bujną rzeczywistość (model!) przeplatając marzeniem — daje w kobiecie z dzieciątkiem na ręku w obrazie piątym cudną madonnę litewską, z reminescencji i snów zjawioną. I ten charakter będzie miała cała Lithuanja: pół-jawa, pół-marzenie — przedziwny twór potężnego realizmu i najidealniejszego sentymentu, twór, wykołysany wyobraźnią jak wizja raz urocza, raz krwawa — a jednocześnie przestudiowany i wsparty na świetnej obserwacji. Zwyczajna „zagadka" prostoty i głębi, przez genjusz rzucona na wieczne odgadywanie sercom polskim. Fresk jakiś, na chmurach wyobraźni błyskający.
Lithuanję skończył Grottger w połowie tego roku, bawiąc w Dyniskach, gdzie spotkał się z narzeczoną u krewnych jej państwa Skulimowskich. Tymczasem bawi, póki można, w Śniatynce. Tęsknota go pożera, a razem z nią rozrasta się poczucie samotności. „Niepojęty i niezrozumiały — pisze — czuję się być samym, więcej niż kiedykolwiek! Bo czyżby oni w myśli podołali dziś duchowi mojemu! Czyżby za nim zdążyć potrafili? Za Tym, który mną szarpnął, który mnie porwał i uniósł za sobą"... I zaczyna smutnieć w sobie idealnie:
„Teraz dopiero zaczynam powoli smutnieć, a w krotce będę bardzo smutny... Ale przeczuwam, że jestem na progu nowego dla mnie życia, bo życia zupełnie idealnego. Otworzy mi się świat nowy a mało znany, w którym Dwoje tylko królować będzie: Sztuka i Anioł mój... Wami tylko wypełnię całe przestworze myśli mojej — i będę obywatelem świata wszak piękniejszego, jak ten, w którym się rodzić i umierać musimy?"
Tych kilka pięknych słów przytaczam nie tylko, by odmalować stan artysty — lecz by zarazem podać ton, w jakim on czuje — tonów, tak bardzo przypominający sentyment wielkich romantyków, że mimowoli pamięć bieży do innych listów — do listów Słowackiego, pisanych do matki, a przesiąkniętych bardzo podobnym sentymentem rezygnacji i porywu, smutku i miłości…
W Śniatynce czas zresztą upływał mu nie jednako — raz zawziętszy w pracy koło Lithuanji, to znów podmalowując ów portret podwójny Stanisława i Władysława Tarnowskiego (Ernesta Buławy), który sam skomponował i wykończył figurę ś. p. Władysława, to szkicując nowe pomysły do niedoli sybirskiej lub nad stawem śniatynieckim robiąc Weneckie laguny — to wreszcie oddając się polowaniu wraz Z wesołą kawalerską kompanją myśliwych, którym przewodniczył sam gospodarz. Polowanie zresztą lubił, strzelał celnie i chętnie błąkał się wśród pól i lasów. Z tego czasu w listach do narzeczonej świetna karykaturalna notatka sześciu sylwet myśliwskich i jego własna między niemi. Ale rzecz prosta, że czuje się zawieszonym między Śniatynką a Lwowem i liczy dni do możliwego spotkania się z narzeczoną. We Lwowie zjawia się znowu w końcu marca i bawi tam przez cały kwiecień. A im bardziej się zbliża do narzeczonej, tern wyraźniej widzi piętrzące się przeszkody i znowu wraca do szalonej pracy. W maju i pierwszej połowie czerwca znowu znajdujemy go w Śniatynce. W tym to czasie podejmuje z przyjacielem kilkodniową wycieczkę w Karpaty. Czas był przednówku i w cudnym podkarpackim pejzażu wędrowcy ujrzeli rozgoszczoną — nędzę. Opis tej wycieczki, wzruszeń bolesnych na tle klęsk ludowych pełnej, opis, z pod serca płynący, przesłał Grottger w liście do narzeczonej. Młodzi ludzie zamiast wycieczki rozwinęli akcję ratunkową. Grottger natychmiast rozdał wszystkie swoje pieniądze, a hr. Tarnowski sprowadził wóz chleba i rozdawał między wynędzniałą, na tyfus głodowy zapadającą ludność. Z wycieczki tej powrócili obaj bardzo smutni, a można sobie wystawić, jak ją odczuł Grottger.
A były to już ostatnie dni pobytu jego w Śniatynce.
Jakoż w połowie czerwca narzeczeni zjechali się w Dyniskach, u państwa Julianostwa Skulimowskich, gdzie po tęsknoty i smutków pełnych dniach Grottger znowu był szczęśliwy. Że jednak rodzina, dbała o szczęście jedynaczki, czuwała, by narzeczeństwo było jak najbardziej correcte — musieli się znowu rozłączyć. Odtąd, od początku lipca do września widzimy Grottgera kolejno: we Lwowie, gdzie znowu staje w mieszkaniu p. Fedorowicza, w narożnej kamienicy między Akademją a Chorążczyzną; potem w Pieniakach u hr. Dzieduszyckich, potem znowu we Lwowie, potem w Krakowie, dokąd jedzie by przygotować wystawę Lithuanji, potem w Grybowie w Sandeckiem, gdzie spotyka się raz jeszcze z narzeczoną u wujowstwa jej państwa Korczyńskich, potem po odprowadzeniu narzeczonej znowu do Tarnowa — znowu w Krakowie — aż wreszcie, zaproszony przez państwa Bobrzyńskich, zatrzymuje się trochę dłużej w gościnnej Porębie pod Krakowem, skąd po trzymiesięcznym pobycie raz jeszcze wróci do Lwowa przed ostatecznem opuszczeniem kraju. Jak widzimy — więcej było w tym wędrownym roku drogi, niż popasów. Tem osobliwszy jest dla nas rezultat rocznej pracy, który znamy już — przynajmniej ilościowo.
W niej też rozpatrzmy się ostatecznie, nim przyjdzie zanotować ostatnią odmianę losu artysty.
Przedewszystkiem, gdziekolwiek znalazł się Grottger, zwyczajem swojem obdarowywał znajomych portretami. Był to jego sposób wypłacania się za bezinteresowną gościnę.
Ponieważ zaś zmieniał w tym roku tak często miejsce pobytu, więc portretów wykonał więcej, niż kiedykolwiek. Na tę stronę działalności artysty krytyka wogóle za mało dotąd zwracała uwagi. Tymczasem w Grottgerze mamy może największego portrecistę, zwłaszcza zaś prace te ważne są dlań, jako znakomita szkoła samouctwa, jako przygotowanie do owych niby „z pamięci” rysowanych twarzy ludzkich. Portrety Grottgera dają przedewszystkiem studjum głowy ludzkiej, nie samej tylko twarzy* Głowę zna w sposób nieporównany. Oprócz kilku portretów narzeczonej, w których, jak widzieliśmy, wydobywał już to charakter dziewiczości, już cechy podlotka, oprócz własnych portretów — doskonały z cygarem w ustach — robił Grottger pokolei w Śniatynce Tarnowskich i kilka osób, tam bywających, we Lwowie Mikulego, Tepę, dyrektora Tow. Muz. Schwarza, panie: Olgę Horodyską, Rubczyńską, Sorgerową, w Krakowie — panią Sawiczewską (siostrę) i znajomych, w Pieniakach panny Dzieduszyckie, w Dyniskach panią Skulimowską, w Grybowie państwa Korczyńskich, w Porębie — państwa Bobrowskich, hr. Bertelli Algaretti, w Osieku pannę Januszkiewiczównę — dalej ks. Lubomirskiego, Wincentego Pola, portrety dzieci, pannę Fedorowiczównę, Pańkowskiego — podwójny portret Rafała Maszkowskiego z żoną i t. d., i t. d. — To wszystko nie wyczerpuje portretowej działalności tego roku, sporo znamy portretów bez nazwiska, portretów, branych wprost w układ kompozycji, a nie mało też i takich, o których zaledwie coś wiemy lub nie wiemy nic zgoła. W każdym bądź razie z tego mnóstwa, gdzie kilka męskich portretów uderza energją (portret Pola, Schwarza, olejny ks. Lubomirskiego) — na plan pierwszy wydobywa się drugi szereg portretów kobiecych i dziecięcych, mistrzowskich w każdym calu. Portrety te niemal wszystkie rysowane kredką na białym lub tonowym kartonie raz d deux crayons, to znowu ze światłami skrobanemi. — Czuje się, że Grottger doszedł do takiego opanowania tej techniki, że poprostu dla każdego portretu ma — inną. On się tu ołówkiem, kredką, szpilką zwyczajną, stalką, patykiem lub paznokciem wreszcie — posługuje Z tak nadzwyczajną biegłością, tak już nie potrzebuje myśleć jak i czem pracuje — tylko co i jak odczuwa przy pracy, że mówić o technice tych portretów byłoby jakiemś nieudolnem przedrzeźnianiem.
Proszę np. rozejrzeć się w arcydziele portretu p. t. Dziewczątka (panny Dzieduszyckie) z psem. To jest malowidło, białą i czarną kredką wykonane na żółtym kartonie. Kiedy mówimy: białe i czarne, to w przybliżeniu nawet nie oddajemy przepychu tonów, w jakim tu występują — od śnieżno-zwiewnych muślinów do płowoIśniących włosów, od przepysznej ciemnej maści doga do łagodnego gobelinowego tła. Żółte, czarne i białe tony wystarczyły artyście: ten obraz kredkowy barwniejszym jest od tysięcy płócien olejnych. Przytem — niezrównany układ ten paniątek —velasquezowski, powiedzmy to, choć określenia tego tyle nadużywano! — A oto podwójny profilowy portret Maszkowskich — męża i żony. Różnica „techniki*4 zupełna: tam obraz powstał jakby z wysiewu pyłków kredowych, wsiąkających w żółte tło kartonu raz gęstszym, raz przejrzystym obłokiem, — tu zaś wszędzie wyraźny, suty ślad kredy na papierze, prowadzonej w długich, nieodrywanych niemal pociągnięciach. Tam obraz kolorem przepojony — tu nieporównana siła profilów, jeden za drugim w świetle rzeźbiących się, istotnie, jak płaskorzeźba, jak kamee owe bliźniacze, na krwawnikach i ametystach warstwa za warstwą rznięte.
Portrety hr. Bertelli Algaretti i panny Januszkiewiczówny, portret pani Olgi Horodyskiej i nieznana nam z nazwiska główka pacholęca z włoskami w nieładzie — to znowu cztery prace i cztery „techniki”. Określenia w rodzaju „technika tonowa” czy „technika kreskowa“, powołanie się na „kontur” albo na „cieniowanie’ — tyle tu warte, co opinja weterynarza w rzeczach psychologji. Zapewne, coś one znaczą — zwłaszcza dla publiczności — ale dla zrozumienia mistrzowstwa tych prac nic nie znaczą. Może się nie mylę, z uporem wracając do uważania tych rysunków — za malowidła. Może obchodzenie się samo Grottgera z kredką dwubarwną i tonowym lub białym kartonem — najwięcej przypomni nam z bogactwa tonów wydobytych, z posługiwania się światłem — pendzel i paletę i cuda ich na płótnie?
To, co ściśle biorąc, jest zawsze rysunkiem — zarówno w traktowaniu ołówkiem jak pendzlem — a więc, jak tu, rysy twarzy t. j. oko, usta, nos, policzek, ucho, kontur głowy — zawsze też zaznaczone tu jest z niezłomną, ostateczną pewnością ręki. To jednak tylko cząstka wartości tych obrazów — cząstka istotnie najściślej rysunkowa, bo wiążąca się z uchwyceniem i utrwaleniem kształtu przedmiotów. Utwory zaś same dają nierównie więcej: dają barwę tych kształtów, więc przepyszną grę walorów, znaczonych w blasku lub macie twarzy samej, w błysku lub powłóczystości oka, w kolorze włosów i sukien; dają następnie rozkład tych różnych płaszczyzn na płaszczyźnie kartonu — a to są już zalety i zadania malarskie. Dają one wreszcie nieporównany sentyment w zrozumieniu takiem lub innem modelu, głowy czy twarzy — a to znów są sprawy już nie i rysunkowe, i nie malarskie, lecz ogólno-estetyczne.
W ten sposób z poza świetnego rysownika wychyla się głęboki malarz, Z za malarza zaś — obserwator, artysta, człowiek genjalny.
Kształt i barwa — rysunek i malarstwo zatem, zredukowane do swych pierwiastków — nigdzie się nie jawią, jak wiemy, w zupełnej od siebie niezależności. Zarówno jedno jak drugie — jest tylko schematem zjawiska, nie zaś zupełnem jego ujęciem. Otóż wiemy, jak krzywdziło nieraz malarstwo samo siebie, gdy nazbyt ściśle trzymało się schematu rysunkowego. Dziś znowu reakcja przeciwko rysunkowi w malarstwie posunęła się może również za daleko, gdy w chaosie barw zatraca wszelkie poczucie kształtu. Zdaje się jednak, iż niebezpieczeństwo, z tej strony mogące grozić sztuce, jest mniejsze, niż owo dawne z tyranji rysunku wypływające. Świat kształtu, więc rysunku, narzuca nam się ustawicznie sam — i to nie tylko we wzrokowem wrażeniu, lecz nawet — w dotyku. Tymczasem świat barwy, więc malarstwo, jest oceanicznie zmienny i rozległy, bez porównania również zależniejszy od indywidualności artysty.
Koloryści, żeglarze oceanu barw, nie wyczerpią go nigdy, a nas nauczą wreszcie patrzeć — każdego własnemi oczyma, bo inaczej widzieć nie podobna.
Grottger trafił na epokę takiego otworzenia oczu na zjawisko barwy, tymczasem technicznie najpierw zdołał opanować rysunek. Ale nie mniej to zagadnienie swej epoki i własną dążność — przeniósł w tę technikę. O ile zaś przerysowanie uboży malarstwo, o tyle znów stanowisko malarskie wzbogaca rysunek. Łatwo to zrozumieć: malarz, który tylko rysuje pendzlem, t. j. goni za kształtem przedmiotów, puszczając odłogiem cudowną grę fenomenu barwy, w jej własnym, niezależnym od kształtu przepychu — poprostu jest jak ubogi na duchu, jak ów zakopujący w ziemię jeden z danych mu przez naturę „talentów". — Przeciwnie zaś — rysownik, czuły i rozumiejący grę światła nie tylko w t. z. światłocieniu, lecz i w walorach, t. j. stosunku wzajemnych barw — jakże ogromnie rozszerza skalę samego rysunku! Pod taką ręką rysunek jest już nie schematem jednej jakiejś cechy zjawiska, lecz dąży znowu do objęcia całości w calem jej bogactwie. To właśnie odbił w sobie Grottger i dlatego „kontur" i „kreska", linja „płynna" lub inna — nigdy nie wystarczą nam do zrozumienia tego co chciał i zdołał wyrazić czarną i białą kredką na żółtym lub białym papierze.
Do galerji kobiecych i dziecięcych portretów jego kredką, gdy dodamy poprzednio notowane, jak np. Madonnę-Dzieduszycką (olejno), gdy wreszcie ten rezultat pracy przedostatnich lat — zestawimy Z dawnemi główkami akwarelą — dopiero wówczas ujawnimy sobie całą skalę jego zamiarów i rozumienia, świetnych prób i skończonych dzieł. A jest to, jak dotąd, jedyna w polskiej sztuce galerja. W sztuce widzenia głowy i twarzy kobiecej — jedna z najświetniejszych, godna stanąć obok twarzy portretów angielskich początku XIX stulecia. Nie bez namysłu z nimi właśnie zestawiamy Grottgera w tern i tylko w tern rozumieniu. Gdyż i on, jak tamci, w najmniejszym możliwie stopniu ulegał manierze, będąc świetnym i szczerym obserwatorem, i on, jak tamci, stał na pograniczu rysunku i malarstwa nowoczesnego, a bliżej może tego ostatniego, niż tamci, choć oni malowali, a on rysował.
Będziemy jeszcze mieli sposobność powrócić do znaczenia tej portretowej drogi w dziele Grottgera, obecnie zkolei poznajemy inne prace tego niezwykłego roku.
Chcę tu mówić o pejzażu, którego początki widzieliśmy ongi na tłach akwarelowych kompozycyj i portretów w pierwszej dobie. W majsterszuli pejzażu studjować nie mógł, potem czem innem również musiał się zaprzątnąć, myśląc o ilustracjach. Nie znaczy to jednak wcale, by przez ten czas nie obserwował pejzażu i nie dochodził do jego zrozumienia. Pamiętamy pejzaż Z portretu końskiego — barwny, szeroki, powietrzny: była to szczęśliwa zapowiedź. Tu, w tym bujnym roku pracy, zdobywa Grottger i ten szczebel, wiodący ku doskonałości malarskiej. Podziwu godzien jest pejzaż jego w Lithuanji — zwłaszcza w Przysiędze — ciekawy w Walce i Pojednaniu (olejno), ale bodaj najwięcej opanowany w owym Szkicu biwakowym, któryśmy poznali dawniej, i teraz w Lesie śniatynieckim. Noc na lagunach mniej daje pod tym względem od Stawu w Śniatynce, wspaniałego szkicu dwóch przestworzy chmur i wody, wśród których kłębi się złowrogie światło. Prześliczna również głębia ogrodu w olejnem Pożegnaniu (Kościuszki z panną Ludwiką Sosnowską, jak chce wersja ustna). Nastrojem może obraz ten przypomina najbardziej z grottgerowskich obrazy rodzajowe Schwinda, jak np. Abschied in Morgengrauen, lecz nam tu chodzi o traktowanie pejzażu — ową, w ramie konarów z pierwszego planu ujętą, prześwietloną głąb ogrodu. I jeszcze jeden ogrodowy motyw, oznaczony tytułem Nad wieczorem, wart przypomnienia. Pod konarami olbrzymich drzew, na skraju parku sylweta dwojga osób przytulonych — przed niemi niebo zalane zorzą wieczorną — dalekie i wysokie. Przez drzewa sieje się światło i długie cienie padają na trawniki. Szkic ten robiony kredką w Dyniskach, jeśli się nie mylę.
Wieś polska — Śniatynka przedewszystkiem — dała mu pod względem pejzażu więcej w jednym tym roku, niż to, co zdobył dawniej. Nic już z geograficzności dawnych prób nie zostało: pejzaż szeroki, prosty, pełen światła i powietrza — pejzaż, słowem, który w Wojnie podniósł tak ogromnie wartość kartonów.
Pominiemy tu cały szereg obrazków rodzajowych, należących do obszernej grupy prac Grottgera z epoki powstania: takie, jak Pod murami więzienia, Przygody wojenne, Pożegnanie powstańca i t. p. jawią znane już nam cechy artysty, nie wiele dając nowego. A tu z nawałą nowych nabytków trudno dać sobie rady!
Natomiast bezpośrednio po portrecie i pejzażu postawilibyśmy liczne studja i szkice z natury. Setki ich znamy z tego okresu, nie licząc już nawet owych notatek epistolarnych, często nieporównanych, rozsianych w korespondencji, jak znakomite np. minjaturowe sylwety atramentem, samego artystę z dzieckiem (siostry) na ręku, jak piórkowe lekkie szkice z różnych miejscowości, gdzie przebywał (portrety — szarże znakomite: klęczący wśród kwiatów, w kształcie Zegara, na bryczce, na polowaniu i t. d.).
W notatnikach kreśli na prędce arcydzieła rysunku: typy galicyjskie, żydków grających, panie w saniach (sylweta matki) i t. d.
— Ze stujów takich, bardziej wykończonych, zanotować warto Drwale w lesie śniatynieckim, pyszne głowy Rusinów, grupkę Chłopców-kolędników, dalej wreszcie pół-studja, — pół-kompozycje, jak wspomniana wyżej Głowa zakonnicy z Wróblewie, w układzie Madonny, jak szkic ołówkowy kobiety z dzieckiem — grottgerowska wersja monachijskiej Madonny di casa Tempi, jak pół-nagi Cygan-żebrak, z natury świetnie chwycony w Grybowie, jak dekoracyjne pół-portrety, pół-symbole Muzyki i Tragedji, robione w Porębie wraz Z portretowym (zaginionym) fryzem główek artystów-amatorów i t. d. i t. d.
Portret, pejzaż i szkice z natury były tą jasną, tą nieomylną drogą, która wiodła Grottgera ku owładnięciu techniki malarskiej — przez ćwiczenie się w obserwacji* Potrójny związek z rzeczywistością, ziszczający się w tych trzech kierunkach pracy, podobnie jak nieraz był ocaleniem dla całych epok sztuki, uzdrawiając je z maniery, ckliwości i rutyny — podobnie i dla każdego artysty jest koniecznym warunkiem rozwoju. Portret zmierza do rozwiązywania kwestji wyrazu nie na drodze urojonych i uproszczonych typów, lecz przez wydobywanie go z indywidualności żywej, nieraz skomplikowanej, zawsze bogatszej od urojenia. Pejzaż decyduje w sprawie zrozumienia barwy — notatka wreszcie, .studjum — odświeża wyobraźnię i prostuje jej spaczenia. Wszystko zaś razem stanowi całokształt tej właśnie wiedzy, która zastąpi i „szkołę", i „system", i „model" — i jak zastąpi! Potrzebował zaś Grottger bardziej niż ktokolwiek tego skarbu obserwacji, gdyż należał do tej nielicznej w dziejach sztuki kategorji artystów, którzy ze skarbca rzeczywistości czerpią materjał — dla twórczości własnej. Są to ci wybrani o potężnych indywidualnościach, którym świat zewnętrzny nie wlewa się do pustki dusznej, by ją wypełnić, lecz by tam ulec przekształceniu i wrócić w jasnowidzeniu twórczem, w odrodzeniu — by tworzyć ponad zjawiskami — nową rzeczywistość. Genjalnych oczów światło jawy nie oślepia, lecz owszem potęguje w nich siłę wzroku, że tam, gdzie inni nie widzą nic, prócz anegdoty — one wyśledzą tajne prawa życia lub marzenia.
Dla takich oczów i takiej duszy jawa jest bezcennym materjałem, rudą bogatą, z której indywidualność wytapia swoje — widzenie świata. Do tych należał Grottger. Ze samych obserwacyj jego wystarczyłoby na paru porządnych malarzy, to jasne. Lecz dla niego obserwacja była tylko szczeblem do twórczości. Chłonął rzeczywistość z cudowną potęgą, ale im więcej brał z niej — tem więcej dawał z siebie.
Dlatego to notatki z okresu wigilji, Nowego Roku, Trzech króli i t. p. — nie wyczerpią go, nie wystarczą mu. Wyobraźnia jego zawsze przekroczy rzeczywistość i poza Zakonnicą dostrzeże Madonnę, poza kolędnikami lub za szopką wędrowną — ową błogosławioną stajenkę, i Świętą Rodzinę przy żłóbku, i wędrujących do Narodzonego królów, poza twarzami rozmodlonego ludu — przedziwną, pełną wiedzy twarz Chrystusa w cierniowej koronie lub Matki Bolesnej z zastygłą perłą łzy na policzku.
Im bogatsza obserwacja — tern potężniejsza wizja. Dlatego to w tym roku prac codziennych, wpośród ustawicznego obcowania z twarzą ludzką, przyrodą, ludem — zgoła rzeczywistością — jednocześnie tak tytanicznie wybucha jego twórczość.
W tym bowiem roku stwarza całkowicie trzeci cykl powstańczy, Lithuanję, rzuca szereg kompozycyj Sybiru, który niemal za czwarty cykl policzyć możemy, i wreszcie wysnuwa z siebie wątek Wojny!
Do Lithuanji już tu wracać nie będziemy, powiedziawszy o niej, co w ramach tej pracy umieścić się dało.
Sybir streścił w pięciu utworach nierównej wartości: W minach, Sybiracy niosący krzyż, Ciosanie krzyża i dwa Pochody na Sybir. Temat mu się zwolna rozsnuwał w wątek cyklowy, podejmował coraz to inny motyw wielkiej niedoli, wracał do raz opracowanych motywów, szkicował nowe. Trzy pierwsze utwory pojął raczej symbolicznie, choć na swój sposób, wprowadzając wszędzie surowe rysy rzeczywistości. W Dźwiganiu krzyża i w Ciosaniu dał beznadziejną pustkę śnieżnej tajgi, a postaci wygnańców — w kubrakach, szynelach, burkach ladajakich, postaci męczeńskie i tak bardzo ludzkie — odnajdziemy je potem w nieporównanych pracach Malczewskiego, podobnie jak ową wdowią sylwetę ojczyzny. W dwóch kompozycjach Pochodu na Sybir postawił sobie zadanie bardziej realistyczne. W pierwszym może jeszcze silniej akcentuje pokrewieństwo pochodu z drogą krzyżową Chrystusa — w postaci upadającego pod brzemieniem młodzieńca, w ugrupowaniu w głąb za nim tłumu, że prawie szukamy oczyma sylwety krzyża, na tylu takich kompozycjach starych mistrzów widzianego, w drugim, już w Paryżu robionym, całą wartość kompozycji skupia w twarzach wygnańczych — twarzach, po raz ostatni jawiących Bogu świadectwo ofiary, a nam po raz ostatni przypominających owe grottgerowskie, powstańcze twarze sześćdziesiątego trzeciego roku.
Temat więc Sybiru rósł w nim i przekształcał się do ostatka niemal, a jeśli się nie skrystalizował w świadomiej formie cyklu, to zapewne dlatego, że nazbyt zajął wyobraźnię artysty ten ostatni, w którym chciał tyle wyrazić, na którym takie pokładał nadzieje — cykl Wojny.
Myśli o nim już od połowy roku, a we wrześniu rzuca pierwsze zarysy kompozycji, nie przestając jeszcze w duszy roztrząsać filozoficznej treści przyszłych obrazów.
Zamiar wielki, myśl potężna, głęboko-ludzka, problemat na siły niepowszednie, który przez całą drugą połowę wieku XIX nie przestał niepokoić duszy wielkich artystów o skali tak odmiennej, jak Stuck jakiś w fantasmagorii pogrążony, lub Wereszczagin, wstrząśnięty widokiem jatek ludzkich. Problemat malarski zgoła, odnawiający pojęcie „batalisty" — a tu, jak wiemy, wynikający bezpośrednio Z ducha i krwi roku sześćdziesiątego trzeciego.
Nie będę tu wszakże rozwodził się nad „pierwszeństwem" myśli, którą wyraziła już prastara prośba ludów, łkająca: „Od powietrza głodu, ognia i wojny — wybaw nas Panie!". A polski twórca Wojny nie inaczej w szerokiej, szczerej piersi czuł rodzący się twór, skoro nawet pierwszy alegoryczny karton skomponował w tej symbolicznej czwórce, dodawszy tylko z polska kajdanami dzwoniące widmo najsroższe ze wszystkich — widmo niewoli. — Ani nawet o pierwszeństwo w sztuce będziemy się tu za Grottgera targowali, lekce sobie ważąc zwyczajną miarę pierwszeństw.
Ale błogo myśleć, że z tego właśnie kraju te potężne strofy plastyczne wzniosły się ponad dymy pożarów i wstrząsnęły sumieniami niesytej krwi bratniej ludzkości. — 2e z tego kraju i z tego roku młodzieńczo szlachetny genjusz Grottgera wysnuł myśl ogólnoludzką, gdy po raz pierwszy postanowił wyjść w świat — w świat ów szeroki, dla tylu innych będący tylko targowicą próżności i interesu.
Zarazem związek ten najserdeczniejszy między Powstaniem a Wojną, związek tak ścisły, jak między ideą narodową, a mistyczną u wielkich naszych romantyków — podkreślamy tu raz jeszcze i na przestrogę płytkim sądom. Bo w liczbie krytyk Grottgera znalazła się i ta bezduszna, że w Wojnie przestał być narodowym!
Grottger od początku rozumiał dantejskość swojej wizji. W listach do narzeczonej wprost o tern mówi. List ten, dla całokształtu koncepcji Wojny niezmiernie ważny, warto przytoczyć bodaj w ułamkach:
„Słuchaj, wszak znasz Dantego? Wszystkie — i okropne, i cudowne obrazy „Komedji” jeszcze żywo stać ci muszą w pamięci…
A gdyby dziś Dante z grobu powstał... A gdyby tym drugim Dantem był... Nie, jam się żartem z Dantem porównał, ale zrobiłem to dlatego, bo przedmiot, który sobie wybrałem na teraz, radbym w obrazach zupełnie podobnie obrobić, jak to w słowach Dante uczynił. Dante filozof przejął się myślą swoją, mając na celu rodaków Włochów słowem gorzkiej prawdy do opamiętania pobudzić... Obrał sobie za zadanie nie boskiemi, lecz ludzkiemi usty, nie z przebaczeniem w duszy, ale z całą żółcią i nienawiścią śmiertelnika powiedzieć to, o czem już od trzynastu wieków religja pouczała. To wszystko miał w planie i to wykonał. Było to jedno z najświetniejszych zadań, jakie sobie artysta kiedykolwiek do wykonania obrał. Oto w kilku zarysach, co Dante zrobił, a teraz w ten sposób o tern, co ja zamyślam.
Wojna i Wojna! Plaga dzisiejszej ludzkości... żywioł, którym się wszyscy brzydzą... a przecież taki, który do dzisiaj w sobie żywimy i cierpimy.
Dużo o tern pisano, ale przecież nigdy nie malowano. Przestawano na pojedynczych, oderwanych momentach... Przedstawiano straszną i okropną bitwę lub rzeź, ale nikt jeszcze nie przedstawił obrazu wojny przed oczy biednych ludzi Z takiem wrażeniem, jakie my w życiu przez cały czas trwania tej plagi odbieramy. Pomyśl teraz, a raczej posłuchaj, gdyby malarz wezwał swą Beatrix: Prowadź mnie tam, gdzie wre Wojna, gdzie jej stanę oko w oko, gdzie mnie ona zasmuci, zastraszy, przerazi i zbrzydnie”...
Tu dojrzało już ogólne założenie dzieła — w kilka dni potem myśl artysty, plastyczniejąc z każdą chwilą, dochodzi do zupełnego skrystalizowania w formach już nie ogólnych, lecz jego indywidualności najwłaściwszych. Oto on z Wojny wyrzuci nadmiar okropności — a natomiast wprowadzi na obrazy żywioł idealny, „aby uprzedzić nim w sądzie każdego widza". Człowiek-artysta, na podobieństwo boże stworzony, i Beatrix-ideal, w sobie już pierwiastek boski mająca —wystąpią na obrazach w roli czynnej, a jak to wpłynie na całość kompozycji, zobaczymy niebawem.
Odtąd przez wrzesień, październik i listopad z wrastającą gorączką twórczą pracuje Grottger nad Wojną — powstają w pierwszych zarysach Pożar, Głód, Kometa, Losowanie, Alegorja wojny…
Oto po burzy duchowej na „spokojne lustro bezdennego morza fantastycznych domysłów" artysty wypływają jeden po drugim obrazy.
Ale nie w tej chwili jednak powstanie — dzieło. Jeszcze się „spokojne lustro" zamąci i wróci burza i skłębi wszystkie widzenia artysty w chaos twórczy, a potem wreszcie wynurzą się w kształcie ostatecznym... Wrócimy i my do Wojny wraz Z nim, teraz zaś, zamknąwszy jej akordem ten rok urodzajny — raz jeszcze przed ostatnią wędrówką Grottgera zobaczymy, jak się czuł w kraju.
Jak ongi w czasach wiedeńskich spełniające się lat dwadzieścia, tak tu znów prawdziwa miłość dojrzałego mężczyzny musiała wpłynąć ogromnie na to, co czuł w otoczeniu.
Na jej żądania, na własne prawe pragnienie szczęścia, na konwencjonalne lecz koniec końcem słuszne wymagania rodziny, dbałej o przyszłość córki — odpowiedział Grottger po staremu — pracą i pracą. Lecz próżno spiętrzał wysiłek i w cudownym wybuchu twórczym wielkość swoją, genjusz swój ofiarowywał krajowi wzamian za jakieś ustalenie losu, za t. zw. stanowisko.
Ludzie podziwiali obrazy, chętnie przyjmowali dary talentu, ofiarowywali, i owszem, gościnę, zgoła w ich rozumieniu „bezinteresowną" — lecz losom artysty żadnej odmiany to nie wróżyło. Tułał się więc między Lwowem a Krakowem, od dworu do dworu, przenosząc swą ubogą sztalugę i tekę z kartonami, robił portrety, płacił zgóry a hojnie za dobre serce — i coraz bardziej gryzł się sam, coraz wyraźniej czując beznadziejność swej sytuacji. A coraz bardziej czuć musiał, bo teraz czuł za dwoje. Teraz dopiero męczyło go i stawanie „na kwaterach" przyjaciół, i bezdomność, i śmiesznie mały zarobek przy takiej pracy. Teraz dopiero może piekło niedostatku olbrzymiało mu w sercu na miarę miłości i coraz większych pragnień — teraz gdy mógł sobie powiedzieć z poetą: „jak Dant za Życia przeszedłem przez piekło” — bo i on miał Beatryczę swoją.
Wszystko to odbiło się w listach do narzeczonej, lecz przedewszystkiem musiało wpłynąć na zamiary Grottgera na przyszłość. Koniec końcem rozumiał, że tu ani siła krytyki miejscowej, ani siła opinji ogółu nie mogą sprostać zadaniu, t. j. dźwignąć każdego artystę na właściwe i należne mu stanowisko. Rozumiał, że ciągle jeszcze chwiejny sąd miejscowy oglądał się na sankcję t. zw. zagranicy, jak ktoś niepewny zdania czeka na to, co powie mądry sąsiad.
Z zakupami nie spieszono również, choć Lithuanja wędrowała teraz po wielkopańskich rezydencjach, ściągając przychylne półsłówka w dialekcie francuskim, rzadziej polskie, więc platoniczne zachwyty. Dla wielu Pankracych była „nadto polska”, dla wielu zaś Z okopów św. Trójcy nazbyt powstańcza. W jednym z listów Grottger sam w nieporównany sposób opisuje takie oględziny towarzyskie Lithuanji. Oto kartony ustawione, artysta kryje się gdzieś w przyległym pokoju, by nie krępować sądów publiczności. Do salonu wchodzi szeleszczące jedwabiami, pachnące, lornetujące wytworne towarzystwo.
Gwar... Zbliżanie się i oddalanie od obrazów... Gwar... Znawcze Zwijanie pięści w trąbkę... Przymrużanie oka... Gwar.
— Jakie pyszne fałdy na tym obrazie!...
Gwar.
— A ta noga! Mais c’est vraiment tres... très bien.
— Jaka karnacja.
Gwar.
— Et ce petit lapin, mais c'est délicieux.
— Ach... ten liść kapusty!...
Sądzę, Że „liść kapusty” dobił biednego artystę i że już więcej nie słuchał.
Coś się w nim zerwało wkońcu, coś się zawzięło na własny los. Czuć w sobie tytaniczne siły — i widzieć, że się niemi ludzie tylko bawić umieją. — Być olbrzymem pracy — i nie móc z niej wyżyć przystojnie. Być jasnym panem ducha, a zależeć wiecznie od widzimisię półpanków. Być z Polską zrośniętym istotą całą genjuszu — a wśród swoich bezdomnym tułaczem — tego wszystkiego za dużo być musiało nawet dla tej gołębiej duszy.
Nie bardzo zdrów, nie nadto zasobny w grosz, nie w najlepszej może dla siebie chwili — zerwał się Grottger z Poręby, gdzie gościł u państwa Bobrowskich, zabawił dni kilka w Krakowie, parę tygodni przy narzeczonej we Lwowie — i, nie czekając już wilji, ni miłej sercu rocznicy 13-go stycznia — wyruszył do Paryża.
A za nim toczyła się rosnąca wciąż lawina trudów, która go strącić miała w przedwczesny grób.